Stambulskie Fenerbahçe rozgrywa właśnie jeden z najgorszych sezonów w klubowej historii. Typowany do mistrzostwa kraju klub zajmuje przedostanie miejsce w Süper Lig, a w dotychczasowych 17 spotkaniach zdobył zaledwie 16 goli i tyle samo punktów. W wyjściu z wielkiego kryzysu ma im pomóc szkoleniowiec, z którym niegdyś sięgnęli po najważniejszy tytuł w Turcji oraz prezes multi-milioner. Jak to się jednak stało, że zasłużony klub znalazł się w takich tarapatach?
Kadıköy to najpiękniejsza, znana mi, dzielnica Stambułu. Do portu wpływa się tuż przy imponującym dworcu kolejowym. Potem możemy tu błądzić po wielokulturowym targu lub przejść się deptakiem otulającym Bosfor. Na jego końcu, zza drzew, wyłania się stadion Şükrü Saracoğlu, na którym swoje spotkania rozgrywa Fenerbahçe.
Kadıköy znaczy tyle, co „wieś sędziów”. Na początku 2019 roku nazwę dzielnicy powinno się nieco poprawić. Teraz zdecydowanie bardziej, do klubu pochodzącego z tego cudownego miejsca na mapie dawnego Konstantynopola, pasowałby termin „sądny dzień”. Tak przynajmniej sugerowałaby tabela Süper Lig, w której po rundzie jesiennej Fenerbahçe zajmuje miejsce w strefie spadkowej. Czy rzeczywiście jest jednak tak źle?
Nowe porządki
3 czerwca na ulice Kadıköy wyszły tysiące fanów. Nadbosforską dzielnicę rozświetlały race, a pełne kibicowskiej nadziei śpiewy słychać było po drugiej stronie cieśniny Bosfor.
„Żółty i niebieski, uwierz mi, że poświęciłbym dla Ciebie życie,
Bracie, moje oczy są ślepe na wszystkie inne kolory,
Kocham tylko Ciebie. Jeśli powiedzą, że kocham cokolwiek innego, to skłamią”
– głosi jednej z najpiękniejszych hymnów Fenerbahçe. Pamiętnego wieczoru żaden z fanów, którzy wyszli na ulice, nawet nie zająknął się wykrzykując kolejne słowa piosenki. Bezgraniczna miłość wróciła, choć jeszcze miesiąc wcześniej stadion Şükrü Saracoğlu świecił pustkami i na trybunach próżno było szukać gotowych do poświęcenia życia dla ukochanych barw fanów.
Nagły nawrót uczucia w kibicowskich sercach spowodowany był nie sportowymi sukcesami klubu, a zmianami u jego sterów. Najdłuższa prezesowska kadencja, w ostatnich latach kojarzona już tylko z awanturnictwem i krętactwem, wreszcie została zakończona. Prezes Aziz Yıldırım przegrał rywalizację o najważniejszy fotel w tej części piłkarskiego Stambułu z 51-letnim Alim Koçem.
Biznesmen to turecki odpowiednik Sebastiana Kulczyka. Do potęgi. Rodzina Koçów to jedyna turecka firma na prestiżowej liście The Fortune Global 500 – najbogatszych firm świata tworzonej przez amerykański magazyn Fortune. Zarabia ona m.in. na wszystkich sprzętach marki Beko, które znajdują się w Waszych domach.
Koç od początku planował, że nie przyniesie do klubu kontenera ryb, a raczej zestaw nowoczesnych wędek. Biznesowe doświadczenie i sieć znajomości miały pomóc mu uczynić z Fenerbahçe zdrową organizację, spłacającą wszystkie nagromadzone długi i rozwijającą się przy poszanowaniu zasad finansowego fair play.
Podpisał kontrakt z najlepszą akademią w kraju – Altınordu, które wypuściło na świat Çağlara Söyüncü i Cengiz Ündera. Sprowadził do klubu kilka młodych, świetnie zapowiadających się talentów. Zatrudnił mającego za sobą wspaniały okres w PSV Eindhoven, stworzonego do promocji młodych graczy Phillipa Cocu.
Po czym wpuścił wilka do owczarni i pozwolił zrujnować swój genialny plan.
„Moneyball, panie świeć nad jego duszą”
– Mamy strategię, którą musimy zrealizować i uznaliśmy, że Damien prawdopodobnie nie jest odpowiednią osobą do tego zadania – powiedział prezes Liverpoolu Tom Werner, zwalniając w 2012 roku francuskiego dyrektora ds. piłkarskich, który wcześniej, w niespełna 2 lata, sprowadził do klubu 26 nowych zawodników. Wśród nich był Andy Caroll, za którego Liverpool zapłacił 35 milionów funtów.
Damiena Comolliego, bo o nim mowa, do wydania takiej fortuny na Carolla skłonił system statystycznych wyliczeń i analiz, który zawsze przedkładał nad skautowskie opinie. Jego inspiracją był system Moneyball, podbijający wcześniej świat zmagań baseballowych. Idea, która doczekała się nawet promocji w postaci hollywoodzkiego hitu z Bradem Pittem w roli głównej, nie mogła równie dobrze sprawdzić się jednak w piłkarskim świecie. A już na pewno nie w Liverpoolu.
Nie wiadomo czy Comolli, którego Koç zatrudnił w Fenerbahçe tuż po objęciu klubowych sterów, również w Stambule kierował się regułami swojego dawnego planu na podbicie piłkarskiego świata. Teraz wiemy już jednak, że efekty jego pracy są równie kiepskie, jak w przypadku wydania fortuny na Carolla.
Długo wydawało się, że Francuz w Stambule przypomni sobie o swoim darze odkrywcy piłkarskich talentów, którym imponował ponad dekadę wcześniej w Arsenalu i Tottenhamie. Ostatecznie Comollli przegrał jednak ze swoim drugim obliczem, przez które stracił nie tylko swoje nazwisko, ale i miliony właścicieli Saint-Etienne czy Liverpoolu.
– Nie można zignorować pytania o to, co stanie się z Fenerbahçe, jeśli projekt stawiania na młodych nie wypali – zastanawiał się przed startem sezonu Guardian. Obawy pisma musiał podzielać Comolii, który na ostatniej prostej okienka transferowego podświadomie stwierdził, że na tak wielkie ryzyko brakuje mu… odwagi. Jak się okazało, była to najgorsza decyzja jaką mógł podjąć.
Do Fenerbahçe trafili na wypożyczenie najemnicy z Premier League – Andre Ayew i Islam Slimani. Logarytmy Francuza kazały mu też sięgnąć po Yassine Benzię (kolejne wypożyczenie) i bliżej nieznanego środkowego pomocnika Gremio – Jailsona. Obronę miał wesprzeć Reyes, a dziurę w ataku po pozbyciu się najlepszych strzelców – Giuliano i Fernandao, szwajcar Michael Frey. Prezes beniaminka, Erzurumsporu, łapał się potem za głowę mówiąc, że nawet w jego klubie były piłkarz Zurichu, po dokładnej analizie, nie mógł liczyć na angaż. Teraz, patrząc na tabelę, nie powinniśmy się dziwić – drużyna z centralnej Turcji jest przecież przed swoim wielkim Stambulskim rywalem.
Nabytki last minute, mimo regularnej gry, były w stanie przynieść w lidze imponującą liczbę 10 goli. Utalentowani Berke Özer, Ferdi Kadıoğlu i Barış Alıcı, którzy mieli wyznaczać nowy kierunek rozwijania się stambulskiej potęgi, spędzili na ligowych boiskach łącznie 400 minut. Grał zresztą tylko ten ostatni. Można tylko gdybać, jak wyglądałaby obecna sytuacja drużyny, gdyby w ostatniej chwili pomysł na nią nie został zmieniony o 180 stopni.
Taki mamy klimat
Turecki Fotomac, lider sportowych dzienników w Turcji, którego charakter najtrafniej oceniłby chyba termin „piłkarskiego tabloidu”, 12 października podjął się na swojej okładce pierwszej poważnej diagnozy problemów Żółtych Kanarków. Wniosek był jeden – składana na ostatnią chwilę drużyna podzieliła się na grupki i za żadne skarby nie chce ze sobą współpracować. Doświadczeni Turcy na czele z Volkanem Demirelem kłócili się z „Arabami” – Slimanim, Benzią, Aatifem i Dirarem, tylko w swoim sosie funkcjonowali „hiszpańskojęzyczni” – Soldado, Reyes, Isla, Jailson i Kameni, a gdzieś na uboczu schowały się odrzucone młokosy. W piłkarskiej szatni to problem stary jak świat. Rozwiązanie go to jedno z podstawowych zasad dobrego szkoleniowca.
W Fenerbahçe zagubiony Cocu zdawał się jednak nie mieć już sił na żadne działanie. Konieczne decyzje, oficjalnie, podjęli więc Koç i Comolli. Od drużyny odsunięto Nabila Dirara, Carlosa Kameniego, Aatifa Chahechouhe i klubową legendę Volkana Demirela. Brak tych, którzy zaogniali konflikt, miał uzdrowić atmosferę. Tu znów była jednak potrzebna pomoc trenera, który byłby w stanie wreszcie zespolić drużynę. To kolejne wyzwanie, któremu Cocu nie podołał.
Czemu właściwie pobyt utytułowanego szkoleniowca był w Turcji tak nieudany? Odpowiedź jest zadziwiająco prosta. Bo jest Holendrem.
Turcy to nacja najlepiej czująca się w swoim sosie. Są gościnni, ale nie zawsze dotyczy to osoby, której mają słuchać. Historia zna wspaniałe przykłady Gordona Milne czy Mircei Lucescu, którzy wprowadzali tutejsze kluby na wyższy poziom, ale zdają się oni być jednak wyjątkiem od przykrej reguły.
Nie bez powodu, po rządach Manciniego, Prandelliego, Riekerinka czy Tudora Galatasaray znów najlepiej gra, gdy trenerem jest niezniszczalny Fatih Terim. Nie ma przypadku w tym, że po przyzwoitych czasach Slavena Bilicia, na wyższy poziom Beşiktaş wzniósł właśnie Turek – Şenol Güneş. Stworzenie z takiej ekipy jak Başakşehir materiału na mistrza kraju nie udałoby się, gdyby nie Turek – Abdullah Avcı. Wystarczy zresztą wspomnieć, że ostatni tytuł mistrzowski zagraniczny trener zdobył tu w sezonie 2006/07.
Gdy byliśmy z żoną w okolicach Antalyi podczas naszej podróży poślubnej (w naszym hotelu mieszkał też wtedy zresztą były świetny piłkarze Fener – Cem Pamiroğlu), męczona przeze mnie wszystkimi znanymi „tureckizmami”, podjęła próbę odbycia kilku small talków z hotelową obsługą. I tak, podczas pewnej nasiadówy przy barze, gdy świeżo upieczonej pannie młodej zdarzyło się psiknąć, a bufetowy rzucił pod nosem, odruchowo, tureckie „na zdrowie”, odpowiedziała ona pięknie, zgodnie z regułką i dbając o wszelkie akcenty, odpowiednią na tę okazję wersją „dziękuję”. Przejściowa aprobata szybko zmieniła się u bufetowego w szczery śmiech i powtarzane pod nosem: „ehhh, yabanci!” – obcokrajowcy.
Yabanci dla Turka zawsze pozostanie yabancim. Nie gorzej traktowanym, wręcz przeciwnie! W każdym razie, z całą pewnością, nie „swoim”, „tutejszym”. Podstaw do takiego rozumowania można by szukać zresztą już w czasach narodzin Republiki, która budowana była wokół przekonania, że Turcy byli pierwszą cywilizowaną rasą ludzi i swoistym nadnarodem. Podobne myślenie towarzyszy zresztą też innym narodom turkijskim. Gdy w ubiegłym roku uczestniczyłem w spotkaniu z ambasadorem Azerbejdżanu, ten przekonywał bez żenady: „Słyszeliście o Einsteinie? Azerski Einstein żył grubo przed amerykańskim Einsteinem!”. I tak w kółko.
Z całą pewnością bardziej przechlapane od polskiego młodego małżeństwa, mają w Turcji holenderscy trenerzy. Zestawienie kultu rozwijania młodzieży i pracy u podstaw znanej z super-szkółki Ajaxu Amsterdam z turecką żywiołowością i niemalejącymi nigdy oczekiwaniami stambulskich kibiców jest po prostu niemożliwe. Przekonali się o tym Rijkaard, Advocaat, Riekerink czy Wouters. Boleśnie także Hiddink – choć on akurat przyjeżdżał tu wyłącznie dla napchania portfela, więc różnice ideologiczne schodziły na drugi plan. Niestety, jak się okazało, musiał przekonać się o tym Cocu.
Szkoleniowiec nie odnalazł się w zmieniającej się tuż przed sezonem wizji budowy drużyny, właściwie narzucanej mu z góry. Nie miał pomysłu na złoty środek, który pozwoliłby na wprowadzenie do pierwszej drużyny kogoś więcej niż Eljifa Elmasa. Wreszcie, nie poradził sobie z presją kibiców i mocnymi charakterami w drużynie. Podzielił los niderlandzkich poprzedników, co zaraz po nim zrobił też Erwin Koeman, przejmujący na kilka spotkań stery w klubie. Krótka próba uczynienia z tureckiej ekipy, kochanej przez 1/3 kraju, stambulskiego PSV nie wypaliła.
Po ostatniej porażce Koemana, wyjazdowej klęsce 0:3 z Akhisarem Belediyespor, znany dotychczas ze spokojnego, racjonalnego oglądu sytuacji Koç nie wytrzymał. Samolotem, który wynajęto dla piłkarzy, wracał samotnie. Ich wysłał w ponad 300-kilometrową podróż autokarem.
Problemy wielkiego świata
Pisząc o problemach Fenerbahçe, nie można zignorować faktu, że w trwającym sezonie również dwie pozostałe stambulskie potęgi – Beşiktaş i Galatasaray, muszą zmagać się z nowymi, nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Żadnego z tych klubów po rundzie jesiennej nie ma w pierwszej czwórce, a straty jaką mają one do liderującego Başakşehiru, nie da się nadrobić wyłącznie w bezpośrednim starciu.
– W Turcji istniała reguła, że nawet sama koszulka jednej ze stambulskich potęg byłaby w stanie zakończyć sezon na trzecim miejscu – żartuje Serkan Akcan, komentator beIN Sports, obrazując przepaść, jaka dzieliła dotychczas BJK, GS, FB i resztę ligi. Teraz, wydaje się być ona już odległą przeszłością.
Na wielkie tarapaty w jakich znalazły się stambulskie potęgi składają się trzy czynniki – długoletnie powiększanie zadłużenia, którego spłata zaczyna być problematyczna; uważne oko Finansowego Fair Play, mające pilnować, by czasy gospodarowania pieniędzmi, których się nie ma wreszcie się skończyły, a finalnie uchronić kluby przed dalszym lotem w przepaść oraz wreszcie – kiepska sytuacja polityczna Turcji.
Rządy Recepa Tayyipa Erdoğana, które doprowadziły do załamania się kursu liry, w praktyce okazują się być, sportowo, najbardziej dotkliwe właśnie dla stambulskich potęg. To tu podpisywano najwięcej kontraktów z zagranicznymi gwiazdami, wysokie pensje w euro wypłacano nawet najlepszym rodzimym piłkarzom. Pensje, które poprzez niestabilną lirę, w trakcie kilku miesięcy potrafiły wzrosnąć niemal dwukrotnie! Część z nich udało się przepisać na umowy wypłacane w tamtejszej walucie. Te pozostałe, musiały być jednak rozwiązane. To właśnie dlatego Galatasaray musiał pozbyć się Bafetimbiego Gomisa, Beşiktaş Portugalczyka Pepe, a Fenerbahçe Giuliano i Josefa de Souzy.
Ekipy, które nie wydawały na pensje zagranicznych zawodników tak dużo zdołały przejść przez sztorm z mokrymi butami, ale ostatecznie utrzymać się na pokładzie. Stambulskie trio ma wody po pas. Tylko oszczędności mogą uchronić te kluby przed zatonięciem.
Uciec przed wstydem
Trwający sezon Süper Lig został nazwany imieniem wielkiej legendy Fenerbahçe – Leftera Küçükandonyadisa (który zresztą też, ze względu na greckie pochodzenie, długo był tłamszony łatką yabanci). Jeden z najlepszych piłkarzy w historii klubu z azjatyckiej strony Stambułu musi przewracać się w grobie, patrząc na to, co dzieje się z jego drużyną. Na szczęście istnieje duża szansa na to, że Fenerbahce zdoła wreszcie wyjść z kryzysu i choć o mistrzostwie może już zapomnieć, znacząco zbliży się do miejsca, którego nie będzie trzeba wymazywać z klubowej historii.
Do klubu wrócił Ersun Yanal – ostatni szkoleniowiec, któremu udało się zaprowadzić Fenerbahçe do krajowego mistrzostwa. „Witamy w domu” – anonsowały profile klubu w social mediach, a fani po długich miesiącach skandowania jego imienia z trybun wreszcie mogli poczuć kolejny powiem nadziei na lepsze jutro. Nikomu nie przeszkadza to, że po ostatniej przygodzie Ersun żegnał się z Fenerbahçe w dość nieprzyjemnych okolicznościach, a jeszcze kilka miesięcy temu Ali Koç zapewniał, że nawet nie myśli o tym, by mógł pracować u niego ktoś taki.
Comolliego, szczęśliwie, nie widać w bliskim otoczeniu zespołu. Francuz podróżuje po Europie rozglądając się za wzmocnieniami. W tym czasie, na miejscu, udało się dopiąć wzmocnienie Fenerbahçe przez jednego z najlepszych ligowych obrońców – Sadıka Çiftpınara. Przy nadchodzących transferach Serdara Aziza i Tolgaya Arslana dyrektor sportowy prawdopodobnie też nie będzie maczał palców. Może to i lepiej.
Do drużyny przywrócono Volkana Demirela, a Yanalowi marzy się, by udało sprowadzić się też klubową legendę – Emre Belözoğlu. Idea wprowadzania nowych utalentowanych graczy raczej ograniczy się do dalszego inwestowania w Elmasa. Wokół niego mają być piłkarze, którzy zadbają o ducha drużyny. Tylko tak można wyciągnąć ją z dołka.
Koç pewnie chętnie myślałby o drużynie, gdyby nie fakt, że musi łatać dziurę budżetową. W ostatnich dniach, na mocy umowy z London Football Exchange, załatwił Fenerbahçe 40 mln euro pożyczki. Niewykluczone, że potrzebne będzie jeszcze dwa razy tyle.
W wiadomości, którą wystosował 6 stycznia do kibiców zapowiada, że Fenerbahçe uratuje swoje miejsce w europejskich pucharach, a w przyszłym sezonie zdominuje rozgrywki ligowe. Szansę na to pierwsze klub ma wciąż nie tylko w lidze, choć tu potrzeba będzie wyjątkowych starań i skuteczności, ale przede wszystkim w pucharze Turcji. Czy uda się to drugie, przekonamy się nieco później. Znacznie ciekawszym pytaniem jest jednak nie to, o powrót wielkiego Fenerbahçe, a o to co dalej z nienaruszonym od wieku porządkiem Süper Lig. Widok stambulskiej trójcy z dala od mistrzowskiej korony może nie być tylko jednorazowym wypadkiem przy pracy.
Czekam na wiecej!!! Polecam ksiazeczke https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/wrozac-z-fusow
Nieszczęśliwie nie widzę tu opcji dodawania zdjęć. Gdyby była, to wrzuciłbym fotkę z moją półką: "następne do przeczytania". To cudo leży na górze stosu, teraz męczy ją moja żona, ale na dniach trafi w moje łapska ;)