43. minuta meczu Widzewa z chorzowskim Ruchem. Po faulu na Łukaszu Broziu pewnym egzekutorem rzutu karnego zostaje Ben Dhifallah. Euforyczna wrzawa na trybunach? Nic podobnego. Gdzieniegdzie słychać jedynie nieśmiało skandowane okrzyki. Ktoś się uśmiecha ukradkiem, ktoś inny zaciska pięść w geście tryumfu. A co z resztą?
No cóż, sektor zwany potocznie „Pod Zegarem”, dotąd znany z żywiołowo dopingujących kibiców, którzy dla swojego klubu gotowi są zedrzeć gardła, teraz straszy pustką. Nielicznie zgromadzeni sympatycy solidarnie milczą niczym posągowe postaci. Konflikt na linii kibice – władze klubu zatacza coraz szersze kręgi. Końca, jak na razie, nie widać.
Na spór zanosiło się od dawna. Wysokie ceny biletów, fatalna organizacja spotkań ligowych, niska frekwencja, mierna jakość sportowa drużyny. Na to wszystko można było przymknąć oko, w końcu kibic wybaczy naprawdę wiele. Czarę goryczy przelał jednak coraz większy nacisk włodarzy klubu w treść opraw meczowych. Tak przynajmniej twierdzą sympatycy ze stowarzyszenia kibiców „Fanatycy Widzewa”. Gdy spotkano się ze sprzeciwem, postanowiono nałożyć kilkadziesiąt mandatów dla najbardziej zaangażowanych osób w tworzenie atmosfery na stadionie, a w konsekwencji zakazów stadionowych. Iskra konfliktu, która tliła się od dawien dawna, w końcu zapłonęła pełnym ogniem. I tak płonie, spalając wszystko wokół, a przede wszystkim sam klub.
W odpowiedzi na decyzje władz stowarzyszenie podjęło radykalne kroki, rozpoczynając protest, którego oznaką ma być nieobecność kibiców na trybunie „Pod Zegarem” i brak zorganizowanego dopingu. A o tym, jak ważne jest głośne wsparcie niosące się po całym stadionie – zwłaszcza w przypadku drużyny tak młodej, jaką jest aktualny Widzew – nie trzeba nikogo przekonywać. Najbardziej ucierpią zatem ci, którzy są najmniej winni. „Fanatycy Widzewa” wystosowali także oświadczenie, w którym zapowiadają podjęcie kroków, mających na celu anulowanie mandatów, a w konsekwencji zdjęcie zakazów. – Nieudolne poczynania władz klubu i sportowa degrengolada spowodowały, że najwierniejsi fajni zostali z niego przepędzeni (…), a działacze będą mogli skupić się na podnoszeniu sportowego poziomu drużyny, zamiast na walce z własnymi kibicami – czytamy w oświadczeniu stowarzyszenia. Jak na razie żadna ze stron nie chce jednak ustąpić ze swych stanowisk.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że zarzewiem konfliktu w dużej mierze stały się poczynania właściciela łódzkiego klubu, Sylwestra Cacka, który najwyraźniej znacznie lepiej radzi sobie w branży bankowości niż jako sternik klubu. Witany przed kilkoma laty z wielkimi nadziejami, niemal jak zbawiciel, teraz jest jedną z najbardziej krytykowanych osób w środowisku kibiców. Frustracja jest jednak zrozumiała. W końcu nie kto inny jak sam Cacek w momencie objęcia sterów w Widzewie zapowiadał, że już wkrótce czterokrotny mistrz Polski nawiąże do sukcesów z przeszłości i będzie z powodzeniem bił się w elitarnej Lidze Mistrzów. Szybko przekonano się jednak o prawdziwości rymowanej przypowiastki, „obiecanki (nomen omen) cacanki”. Minął ten czas i co? I król jest nagi. Została mu już tylko papierowa korona. A sukcesów jak nie było, tak nie ma. Jest za to kompletnie nowa drużyna, ogromne zobowiązania finansowe wobec dawnych zawodników i niepewność jutra. Chyba nie o to chodziło.
„Szanuj kibica swego, bo możesz nie mieć żadnego” – transparent o takiej treści wywiesili kibice Widzewa podczas spotkania z Ruchem. I nawet jeśli ten pesymistyczny wariant jawi się dziś jako scenariusz filmu science-fiction, to jednak w końcu może przybrać niepokojąco realny wymiar. W normalnie funkcjonującym klubie, chcąc odnosić sukcesy, nie da się prosperować bez kibiców. Zwyczajnie się nie da. Mechanizmów rynku nie można oszukać. Klub i kibice to system naczyń połączonych. Sprzedaż biletów, koszulek, gadżetów klubowych, wysoka frekwencja, jakość sportowa – te wszystkie na pozór niuanse sprawiają, że z powodzeniem można myśleć o odniesieniu sukcesu. By tak się stało, potrzebna jest jednak koniunktura. I tu pytanie kluczowe. Czy obecnie jest koniunktura na Widzew? Bo że nie ma sukcesów, do jakich przyzwyczaił Widzew przez długie dziesięciolecia swego istnienia, to pewne. A skoro tak, to może nikomu z włodarzy klubu nie zależy na odniesieniu sukcesu? A jeśli jest inaczej, to czemu nie są podejmowane kroki, które pozwalałyby podnosić sportową poprzeczkę coraz wyżej? Kto jest za to odpowiedzialny? W jaki sposób tak naprawdę zarządzany jest Widzew i kto decyduje o jego obliczu? Pytania się mnożą, odpowiedzi brak. Trzeba jednak pytać już teraz, by za jakiś czas nie powtórzyć za Hamletem kwestii kluczowej: „Być albo nie być? Oto jest pytanie”.
PS. Poprosiliśmy przedstawicieli klubu o odpowiedź na kilka nurtujących nas pytań, dotyczących konfliktu na linii kibice – władze klubu. Nasza prośba nie spotkała się jednak z żadną reakcją. To także wiele mówiąca odpowiedź…