„W końcu” – pomyśleli kibice Betisu, kiedy zobaczyli Rafaela van der Vaarta w awizowanej jedenastce na spotkanie z Deportivo La Coruna. Długo wyczekiwany debiut Holendra stał się wczoraj faktem i holenderski internacjonał zaliczył 48 minut w przegranym 1:2 spotkaniu na Estadio Benito Villamarín. Czy były piłkarz Realu Madryt stanowił wczoraj rzeczywiste wzmocnienie składu? I czy będzie nim w dalszej części sezonu? Trudno określić.
Przyznam się, że przed rozpoczęciem spotkania nie spodziewałem się po Holendrze fajerwerków. Trudno było sobie wyobrazić, aby VdV po kontuzji kostki, jakiej nabawił się przed rozpoczęciem sezonu, byłby już w pełni gotowy do rywalizacji. Do tego dochodziła pięcioletnia przerwa, jaką Rafael miał w grze na Półwyspie Iberyjskim, a także nie najlepszy poprzedni sezon w barwach HSV Hamburg.
Moje obawy niestety się potwierdziły. Van der Vaart ustawiony został bliżej lewego skrzydła i nie czuł się w tej roli najlepiej. Przez pierwsze 10 minut komentatorzy Eleven nie odnotowali ani jednego zagrania Holendra, a Statszone wskazywał na tylko trzy kontakty z piłką człowieka, który miał przecież odpowiadać za rozegranie i budowanie akcji „Verdiblancos”. Kontuzja dawała jednak o sobie znać i Holender był kompletnie niewidoczny. Dodatkowo, grając po lewej stronie, nie dokonał z tej części boiska żadnej udanej próby zagrania na wysokości pola karnego przeciwnika. Sytuacja wręcz niespotykana dla piłkarza grającego bliżej linii bocznej.
Z biegiem czasu van der Vaart zaczął się prezentować lepiej. Szukał więcej gry, próbował zagrań zewnętrzną częścią stopy, ale przede wszystkim poruszał się już żwawiej na boisku. Wynikało to być może z faktu, że Pepe Mel nakazał Holendrowi cofnięcie się głębiej i pomoc w rozegraniu środkowym pomocnikom. Współpraca z Xavim Torresem i Petrosem układała się trochę lepiej, a Betisowi udało się opanować sytuację w środku pola, co przełożyło się na wysoki wskaźnik posiadania piłki. Mimo to pierwsza połowa nie należała do najlepszych w wykonaniu Holendra. Fakt, od czasu do czasu mieliśmy przebłyski nienagannej techniki gracza, a rzuty wolne bite przez niego powodowały spore zamieszanie w szeregach obronnych Deportivo. Fizycznie van der Vaart jednak wyraźnie odstawał i nie był w stanie nawiązać walki bark w bark o piłkę ani wykonać kilkunastometrowego sprintu.
Druga połowa zaczęła się dla niego jeszcze gorzej. Już trzy minuty po rozpoczęciu gry musiał zejść z boiska w wyniku odniesionej kontuzji. W jego miejsce ujrzeliśmy na boisku Daniego Ceballosa, uznawanego za „złote dziecko” szkółki Betisu, i poprawa w grze była aż nadto wyraźna. Młody Hiszpan zdecydowanie rozruszał środek pola, grając głębiej od van der Vaarta. Mimo że jedna z jego strat piłki doprowadziła do bramki na 1:2 Fajra, to i tak zaprezentował się lepiej od doświadczonego piłkarza rodem z Holandii. Każda akcja miała pieczęć Ceballosa, który w przeciwieństwie do Holendra udzielał się również w defensywie.
Ceballos zaprezentował się więc lepiej od van der Vaarta i szkoda, że ustawienie, które preferuje Pepe Mel, wyklucza ich wspólną grę na boisku. Ruben Castro i Molina muszą grać w pierwszym składzie i w linii pomocy zostaje w takiej sytuacji tylko jedno miejsce dla ofensywnego pomocnika. Wydaje się więc, że obaj pomocnicy już do końca sezonu stoczą ze sobą prawdziwą batalię o jak największą liczbę minut i na ten moment to hiszpański pomocnik powinien być pierwszym wyborem trenera Betisu.
Nie należy jednak skreślać Holendra już na starcie sezonu. Duże piętno na jego wczorajszym występie odcisnęła na pewno kontuzja i szkoda, że nabawił się następnej po zaledwie jednej rozegranej połowie meczu. Nie da się ukryć, że powroty po kontuzjach są dla zawodników zawsze okresem ciężkim i trudno od nich oczekiwać wskoczenia na najwyższy bieg już w pierwszym spotkaniu. Pod tym względem jest to niewątpliwie pocieszenie dla Holendra, który wydaje się mieć pewne rezerwy, które może spożytkować dla drużyny. Niewątpliwym atutem będzie na pewno jego doświadczenie, które w spotkaniach z bardziej wymagającymi przeciwnikami może być istotnym argumentem, przemawiającym za jego wystawieniem do pierwszego składu. W końcu w spotkaniach z Barceloną, Sevillą czy też Atletico klub będzie nastawiony raczej na defensywę (co pokazało starcie na Santiago Bernabeu przegrane 0:5) i piłkarz umiejący przetrzymać piłkę będzie na wagę złota. Inną kwestią jest zdrowie Holendra i to, na ile ono pozwoli mu rzeczywiście powrócić do formy. Jeżeli te mikrourazy będą się chronicznie powtarzały, Holender w talii Pepe Mela może odgrywać rolę wyłącznie dekoracyjną.
Wracając jeszcze do przeszłości van der Vaarta, trudno nie zauważyć znaczącego regresu formy, jaki towarzyszy mu już od dwóch lat. Gdy przechodził w 2008 roku z Hamburga do Realu Madryt, uznawany był za jednego z najlepszych pomocników w Europie, a 15 milionów euro, jakie madrycki klub za niego zapłacił, wydawało się złotym interesem ówczesnego prezesa klubu – Ramona Calderona. Holendra trudno było jednak uznać za piłkarza pierwszego składu i wyraźnie przegrywał rywalizację z Wesleyem Sneijderem i Gutim. Mimo to w pierwszym sezonie zdołał uzbierać 5 bramek i 5 asyst.
Drugim sezon pod kątem statystycznym był już lepszy. Holendrowi udało się zdobyć o jedną bramkę więcej i zaliczył taką samą liczbę asyst co w jego debiutanckich rozgrywkach. Kibice Realu na pewno zapamiętali jego świetne wejście w spotkaniu z Sevillą przy wyniku 0:2, gdy w ciągu 30 minut praktycznie w pojedynkę rozbił ekipę z Andaluzji, odwracając losy spotkania i zapewniając zwycięstwo 3:2. Do dziś uznaje się ten mecz za najlepszy w wykonaniu Holendra w barwach „Królewskich”.
Po sezonie van der Vaart odszedł do Tottenhamu, w którym jak się miało okazać, przeżywał najlepsze chwile w swojej karierze. W ciągu dwóch lat strzelił dla drużyny z północnego Londynu 28 bramek w 77 spotkaniach i stał się jednym z najlepszych pomocników w całej lidze, tworząc świetny duet środkowych pomocników z Luką Modriciem. W 2012 roku doszło jednak do wydarzenia, które zaprowadziło holenderskiego pomocnika na równię pochyłą i zapoczątkowało powolny zjazd jego kariery.
Po mistrzostwach Europy w Polsce i na Ukrainie w klubie pojawił się Andre Villas-Boas, który uświadomił van der Vaarta, że ten nie znajduje się w jego planach i czas najwyższy, aby zaczął się pakować. Było to o tyle dziwne, że Holender był podstawowym zawodnikiem klubu i spisywał się, jak już wspominałem, nad wyraz dobrze. – Kiedy patrzyłeś na tamtą drużyną z Bale’em, Modriciem, Lennone… To była niesamowita drużyna. Myślę, że w każdym meczu byliśmy lepsi od przeciwnika, mając większe posiadanie piłki i radość z gry. A Harry? (Redknapp – przyp. red.) był dla mnie jak ojciec. Zrobiłbym wszystko dla tego faceta. Odejście? To była najgorsza decyzja w moim życiu – w taki oto sposób VdV wspominał tamte czasy i opisywał swój transfer do Hamburga w 2012 roku.
Holenderski pomocnik długo nie zwlekał z decyzją i błyskawicznie podpisał kontrakt z niemieckim klubem, nie do końca mając świadomość, że dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi. Zespół z północy Niemiec prezentował się tragicznie, a Holender przez pierwsze dwa sezony był jednym z niewielu, który stanowił rzeczywistą wartość dodaną w drużynie. W poprzednim sezonie dostosował się jednak do poziomu kolegów, którzy utrzymanie wywalczyli dopiero w barażach z Karlsruher S.C., cudem doprowadzili do dogrywki w drugim meczu, ostatecznie wygrywając dwumecz.
Van der Vaart w sezonie strzelił cztery bramki i zaliczył tylko jedną asystę i był to dla niego sygnał ostrzegawczy. Trzeba było uciekać z tonącego okrętu i Holender zdecydował się na krok, o którym myślał od początku swojej kariery, kiedy to obiecał swojej babci, pochodzącej z Andaluzji, zakończenie kariery właśnie w tym regionie Hiszpanii. Zgłosił się Betis i negocjacje nie należały do najtrudniejszych.
W tym momencie trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że VdV przyjechał do Sevilli odcinać kupony od swojej kariery. W wieku 32 lat najlepsze lata kariery ma już zdecydowanie za sobą. Poza tym oglądając wczorajszy mecz, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Holender walczy z niewielką nadwagą, która wyraźnie przeszkadzała mu w grze. Mimo to stać go nadal na przebłyski bajecznej techniki, przytaczające wspomnienia „luksusowego pomocnika”, jakim kiedyś był określany. Czy Betis będzie miał z niego jeszcze pożytek? Marketingowy na pewno, ale czysto piłkarski? Nadal trudno określić.
[interaction id=”5605176074a791dd4b006652″]