Nie tak miało być. Zamiast sławy i chwały są wstyd oraz zażenowanie. Najlepsza klubowa drużyna Europy udała się do Japonii po największym kryzysie od lutego 1995 roku z nowym – notabene niezbyt lubianym przez fanów – wodzem oraz brzemieniem zakończenia udziału w Lidze Mistrzów już w fazie grupowej. Przed wami ostatni półfinalista klubowych mistrzostw świata – Chelsea.
Jak wiadomo, nowym (skądinąd tylko tymczasowym) szkoleniowcem został Hiszpan, Rafa Benitez, który już na starcie musiał znokautować dwóch potężnych przeciwników – absolutny brak formy zespołu oraz gorejącą nienawiść fanów. O ile ostatnie dwa spotkania mogą zwiastować poprawę gry drużyny, o tyle udobruchanie kibiców wydaje się równie prawdopodobne co spotkanie niedźwiedzia polarnego pod Pałacem Prezydenckim. Benitez w kontekście batalii na japońskiej ziemi zapewne cieszy się przynajmniej z jednego powodu – w końcu nie będzie musiał udawać, że nie słyszy dochodzących z trybun chóralnych śpiewów „There’s only one Di Matteo”, intonowanych w 16. minucie każdego kolejnego spotkania od zwolnienia Włocha (właśnie z szesnastką występował w Chelsea RDM).
Gwoli prawdy należy przyznać, że niechęć fanów ma wyjątkowo mocne fundamenty. – Dla mnie w Anglii istnieje tylko jeden klub i jest to Liverpool – powiedział Hiszpan w 2007 roku, a jakby tego było mało, jakiś czas później wypalił: – Nie musimy wpychać naszym fanom flag do rąk, bo oni są zawsze przy nas ze swoimi sercami. Właśnie ta pasja pomaga zwyciężać. Nie flagi. Ta wypowiedź była siarczystym policzkiem wymierzonym sympatykom Chelsea, którzy z lubością wykorzystywali wymienione przez Hiszpana rekwizyty, a ponadto integralną częścią jednej z ich przyśpiewek są słowa: „Będziemy wysoko machać naszymi niebieskimi flagami”. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Benitez niczym niedoświadczony młokos najpierw spalił za sobą most, a teraz wpław próbuje przepłynąć na drugą stronę.
Na razie były opiekun Valencii przegrywa z rwącym nurtem kibicowskiej rzeki, ale zostawmy pozaboiskowe animozje z boku i wróćmy do postawy na murawie. Lubiany czy nie – Benitez stara się robić na Stamford Bridge to, co do niego należy. Choć zabrzmi to absurdalnie, ciężka ręka Hiszpana była widoczna w grze londyńskiego zespołu już od pierwszej potyczki z Manchesterem City. Co prawda na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, ponieważ Chelsea dalej wykorzystuje ustawienie 1-4-2-3-1, jednak podobnie jak dwie identyczne z wierzchu pomarańcze niekoniecznie smakują jednakowo, tak i Chelsea tylko pozornie nie zmieniła schematu gry.
Pod opieką Di Matteo gra „The Blues” opierała się na mobilności i kreatywności trójki ofensywnych pomocników, najczęściej zestawianych w składzie Hazard – Oscar – Mata. Ponadto żaden z nich w zasadzie nie był obarczany obowiązkami defensywnymi, co zaburzało równowagę między obroną a atakiem, a boczni obrońcy nagminnie musieli walczyć w sytuacjach jeden na dwóch czy nawet jeden na trzech. Tę słabość doskonale uwypukliły potyczki z Atletico Madryt, Szachtarem czy Juventusem.
Chelsea Beniteza jest bardziej zbilansowana. Przede wszystkim każdy zawodnik (nawet Torres) bierze udział w grze obronnej, co wprawdzie poprawiło grę z tyłu, jednak uczyniło to kosztem inwencji z przodu. Warto także wspomnieć, że zmodyfikowano system obronny, ponieważ gdy piłkę ma przeciwnik, ekipa ze Stamford Bridge płynnie przechodzi do ustawienia 1-4-4-1-1, a wówczas dwaj ofensywni gracze przekształcają się w bocznych pomocników.
Hiszpan bezpardonowo rozbił to, co w zespole RDM było najlepsze, czyli wspomniany wcześniej tercet ofensywny. Tylko w debiucie postawił na wszystkich trzech od początku, jednak wówczas przyspawał każdego z nich do określonego miejsca na murawie, tym samym zabijając ich największą broń – ciągły ruch wzdłuż i wszerz boiska. Ponadto Benitez stosuje dużo większą rotację – „The Blues” pod jego wodzą ani razu nie wyszli w tym samym składzie. Dużym zaufaniem pochodzącego z Madrytu szkoleniowca cieszą się Victor Moses i Oriol Romeu, z tym że tego ostatniego zabraknie w Japonii z powodu poważnej kontuzji. To właśnie 22-letni Nigeryjczyk najczęściej zajmuje miejsce na jednym skrzydle, spychając na ławkę któryś z filarów kapeli RDM (Matę, Oscara bądź Hazarda).
A kto jest filarem u Beniteza? W zasadzie mniej więcej ci sami co u Di Matteo, czyli przede wszystkim Juan Mata i Petr Cech. 24-letni filigranowy Hiszpan jest w fantastycznej formie i jego wizja gry, inwencja oraz skuteczność pchają chwiejącą się Chelsea do przodu. Czym jest Mata dla „The Blues”, dobitnie pokazała potyczka z Fulham, gdy pomocnik pojawił się na murawie dopiero w 63. minucie. Do tego czasu ataki londyńskiego zespołu były równie bezradne co analfabeta w bibliotece. Hiszpan w niecałe pół godziny zaliczył dwa kluczowe podania, wypracowując wyśmienite okazje Danielowi Sturridge’owi – niestety, spektakularnie przez Anglika zmarnowane. Z kolei 30-letni Cech w każdym meczu kilkakrotnie naprawia haniebne błędy kolegów, którzy w trwającym sezonie bynajmniej nie oszczędzają swojego golkipera.
Nie można pominąć swoistego odrodzenia Torresa. „El Nino” w ostatnich dwóch meczach strzelił cztery bramki, przynajmniej na krótką chwilę zamykając usta krytykom. Hiszpan pod opieką swojego rodaka najwyraźniej powoli odżywa, niby trzymany w cieniu kwiat, który nareszcie wystawiono na słońce. Trzeba podkreślić, że zasługa Beniteza nie polega na wsparciu psychicznym, ale na modyfikacji gry drużyny. Bardzo często Chelsea po przejęciu piłki momentalnie posyła długie podanie w kierunki Torresa, by ten mógł wykorzystać to, z czego słynął w Liverpoolu – znakomite odejście od pilnującego go obrońcy. Wcześniej „The Blues” zwlekali z przeniesieniem ciężaru gry na połowę przeciwnika, przez co obrońcy rywali mieli czas, by skrócić Torresowi miejsce do ewentualnego prostopadłego zagrania. Dzięki dobrym występom „El Nino” z meczu na mecz nabiera pewności siebie i pytaniem pozostaje, czy jest to zwiastun powrotu dawnego Torresa czy tylko ostatnie promienie zachodzącego słońca.
W ostatnim meczu przed odlotem do Japonii Chelsea pewnie ograła Sunderland 3:1, dzięki czemu umocniła się na trzeciej lokacie, a w związku z porażką City w derbach Manchesteru zbliżyła się do drugiego miejsca w tabeli na cztery punkty. Wcześniej najlepsza klubowa drużyna Europy nie potrafiła zwyciężyć w siedmiu kolejnych ligowych spotkaniach, co jest najgorszym wynikiem od lutego 1995 roku.
Jeśli chodzi o nieobecnych, to Benitez nie może skorzystać ze wspomnianego Romeu oraz powracającego do zdrowia Johna Terry’ego. Trwający turniej będzie dla graczy Chelsea debiutem na klubowych mistrzostwach świata, do których zakwalifikowali się dzięki zwycięstwu w europejskiej edycji Ligi Mistrzów. W jutrzejszym półfinale ich przeciwnikiem będzie meksykański CF Monterrey, a początek meczu zaplanowano na godzinę 11:30 czasu środkowoeuropejskiego.
Jestę sezonowcę
Propo chelsea dlaczego nic już nie pisze żadnych
komentarzy wielki fan chelsea "Thebiałybluesman" nie
widziałem jego komentarza od czasu kiedy mu
pocisnięto
Żal mi was, podszywacze.