Turcy zaleją Europę. Młodzi, zdolni i bramkostrzelni


Od baraniny na cienkim do futbolu na grubo

31 stycznia 2019 Turcy zaleją Europę. Młodzi, zdolni i bramkostrzelni
fanatik.com.tr

Tureckie budki z kebabem na całym Starym Kontynencie zyskały popularność w tempie równie szalonym co bary z japońskim sushi. Co drugi Europejczyk raz na jakiś czas musi odpowiedzieć sobie na ważne, egzystencjonalne wręcz pytanie: baranina czy kurczak? Mi zaś przychodzi odpierać ataki związane z tym, że pasja związana z tureckim futbolem, to tylko przykrywka pozwalająca wywalczyć zniżki w barze z ulubionym przysmakiem na cienkim cieście. Kebabowa tendencja raczej się nie zatrzyma, ale może wreszcie dołączyć do niej ta piłkarska. Wygląda na to, że Turcy zaleją największe miasta Starego Kontynentu – tym razem nie z donerem i pikantnym sosem, a z okrągłą piłką przy nodze. I zrobią z nią pożytek. A mi przyjdzie może wreszcie odsapnąć od baranino-kurczakowych zarzutów…


Udostępnij na Udostępnij na

Powiedzieć, że świat futbolu nad Bosforem najlepiej czuje się we własnym, nomen omen, sosie, to nie powiedzieć nic. Niemal wszystkie wyjazdy tureckich piłkarzy marzących o podboju Europy kończyły się klęską. I to od zawsze. Chlubnymi odejściami od tej smutnej reguły są case’y Nihata Kahveci’ego, Tugaya Kerimoğlu czy, przez kilka chwil, Ardy Turana. Nie zmieniają one jednak tego, że choć rodząc się w tym zakochanym w futbolu kraju na pograniczu Starego Kontynentu i Anatolii, masz sporą szansę na zostanie świetnym piłkarzem, ale wielkiej międzynarodowej kariery nie zrobisz.

Przekonywali się o tym brązowi medaliści mistrzostw świata z 2002 roku i rozgrywanego 6 lat później Euro. Od mocnych europejskich ekip odbijały się takie legendy jak Hakan Şükür czy Rüştü Reçber. Gdy wreszcie pojawili się gracze z tureckim obywatelstwem, którzy dawali radę zaznaczyć swoją obecność w poważnej, międzynarodowej piłce, byli to piłkarze urodzeni i wychowani z dala od ojczyzny ich przodków, zbierający szlify w zagranicznych akademiach, nie mający okazji przesiąknąć tureckością. Teoria, że Hamit Altıntop, Nuri Sahin czy Hakan Çalhanoğlu nie zrobiliby takich karier, gdyby przyszli na świat i wychowywali się w Turcji, nie wygląda na zanadto karkołomną.

Kantowanie synchroniczne

Długoletni zastój Turków w produkcji międzynarodowych piłkarskich gwiazd może dziwić nie tylko wtedy, gdy poznamy potencjał drzemiący w tutejszym, zauroczonym futbolem, społeczeństwie i umiejętności niektórych ligowych asów. Znacznie bardziej trapić będzie tych, którzy przypomną sobie w jakim systemie przez długie lata funkcjonowało Süper Lig. Najbardziej zdziwieni będą pewnie zaś ci, którzy system ten opracowywali.

Przez długie lata każda z ekip tureckiej ekstraklasy mogła mieć w składzie tylko trzech zagranicznych piłkarzy. Gdy w 2010 roku zaczynałem śledzić te rozgrywki, limit był zwiększony do sześciu graczy. Nadal oznaczało to jednak, że w każdej drużynie ligi, co najmniej pięciu Turków (a licząc z rezerwowymi – ośmiu) było pewnych gry. W skali całych rozgrywek daje to ponad 140 rodzimych graczy, którzy nie muszą się martwić o regularne występy.

Plusy takiej sytuacji wydawały się oczywiste – w takich warunkach w futbolu nie pojawi się tamtejsza wersja Antoniego Ptaka, która nie bacząc na nich zacznie wypełniać podstawową jedenastkę, ławkę rezerwowych, klubowy autokar i pobliskie knajpy różnej jakości Brazylijczykami. Nie ma miejsca na zarzuty, że Mongoł, Hiszpan czy Luksemburczyk zabierze miejsce w składzie miejscowemu talentowi. A jeśli już – to takich Chrisów Phillipsów będzie maksymalnie sześciu. Brzmi uczciwie?

Nie do końca. Podstawowi zawodnicy, którzy swoją podstawowość zawdzięczają wyłącznie paszportowi z odpowiednim godłem, zaczynają się bowiem w takiej sytuacji rozleniwiać. Skoro walczyć o skład muszą wyłącznie ze swoimi rodakami, mają zadanie nieco łatwiejsze. Skoro są bardziej potrzebni, mają więcej przywilejów. Więcej przywilejów, to też więcej pieniędzy. Dużo szmalu, daje zaś komfort psychiczny i rezydencję z widokiem na morze. Tej zaś żaden zdrowo myślący kopacz nie zamieni na ryzykowną wyprawę zagranicę (nawet, jeśli jakikolwiek zagraniczny klub będzie w stanie zapłacić tyle, by wyciągnąć z tureckiego klubu tak cennego tu lokalsa).

Piłkarskie szychy, które zakładały, że system ten pozwoli na cudowny rozwój tureckiej piłki i masową produkcję rodzimych talentów, zapomnieli jednak jeszcze o innej rzeczy – charakterze miejscowych. Ci zaś mają trochę z archetypu piłkarza argentyńskiego, tak pięknie przytaczanego w „Aniołach o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona, nakreślonego niegdyś przez Borocotó – gracza gotowego do wszelkich przebiegłości, cwaniactw i oszustw, byle tylko zwyciężyć.

Ostatnio ktoś na Twitterze przypomniał mi jedno z najwspanialszych oszustw, którego padłem ofiarą. Języka korzyści używam tu w pełni celowo. Jeśli kantowanie może zachwycać samego kantowanego, to właśnie takiego słonecznego popołudnia w Stambule, jak to, kiedy to pokusiłem się o podniesienie szczotki upuszczonej przez przechodzącego pucybuta. Dalej było już ekspresowo – „maj frend!”, podziękowania, z wdzięczności oczywiście usługa za darmo, small talk podczas pastowania przywiezionych z Polski, rzeczywiście nieco naruszonych już przeciągającymi się spacerami półbutów, historia o chorobie córki, problemach finansowych i strzał, jak gdyby fonetyzując ukryty w umowie drobny druczek, że usługa darmowa jednak nie była i należy się za nią 30 lir. Wymiennie na 15 euro, po kursie, którego powstydziliby się najwięksi kantorowi kanciarze w stolicy.

Sztuczka stara jak świat, a znakomita. No i wyostrzająca zmysły. Pod stadionem Beşiktaşu, na Dolmabahçe Caddesi, niemal 24 godziny na dobę podobny trik stosuje dwóch przyjaciół. Opanowali go do perfekcji tak bardzo, że stosują naciąganie niemal synchroniczne. Będąc plecami do siebie upuszczają szczotki w dokładnie tym samym momencie. Zachwycające.

Pucybutami rozgrywek piłkarskich okazali się być klubowi działacze, którzy, gdy tylko mogli, załatwiali tureckie obywatelstwa swoim najlepszym piłkarzom. I tak Roman Dąbrowski został Kaanem Dobrą, Wederson Gökçekiem Vederson, a – tu przykład koszykarski, ale jakże warty przytoczenia – Bobby Dixon stał się Ali Muhammedem. Sumiennie szukano też wszelkich, możliwych do wykazania tureckich korzeni. Tym samym liczony jako Turek mógł być prawie każdy, a wszystkie limity można było wsadzić sobie w buty.

Recepta na normalność

Po rozum do głowy poważni panowie z tureckiej federacji poszli w 2015 roku. Lata bez sukcesów reprezentacji narodowej, za to z wyraźnym niedostatkiem piłkarskich talentów, zmusiły działaczy do działań szybkich i rewolucyjnych. Ktoś wpadł na to, że dotychczasowe limity jednak nie przynoszą tak rewelacyjnych skutków jak zakładano. Klubom dano możliwość posiadania w kadrze meczowej aż 14 piłkarzy zagranicznych i uwierzono, że Turcy po pierwsze, więcej nauczą się od kolegów zza granicy, niż podstarzałych rodaków na absurdalnie wysokich pensjach, a po drugie, wreszcie zyskają motywację do walki o miejsce w składzie, które przestało przysługiwać im z automatu. Idea karkołomna wydaje się być tylko dla piłkarskich laików. W rzeczywistości oznacza po prostu normalność.

Zgranie się regulaminowych zmian z rozwojem infrastruktury i powstaniem ciekawych piłkarskich projektów, jak choćby marzącego o uformowaniu całej, ekstraklasowej kadry ze swoich wychowanków izmirskiego Altınordu, przyniosło efekty w zaskakująco szybkim tempie.

Wspomniany projekt z dawnej Smyrny błyskawicznie wypuścił na świat środkowego obrońcę Caglar Söyüncü, który teraz, po udanych sezonach w Niemczech, próbuje swoich sił w Leicester oraz, via Başakşehir, podbijającego Serie A Cengiza Ündera. Z Bursasporu odszedł wonderkid, napastnik Enes Ünal. W Hiszpanii dołączył do niego środkowy pomocnik Trabzonsporu – Okay Yokuşlu.

Tureckich graczy w ojczyźnie przestały trzymać wysokie pensje, absurdalnie zawyżone kwoty odstępnego i niezbywalne miejsca w pierwszych składach swoich ekip. Zyskali głód nowych doświadczeń, międzynarodowych przygód i karier. Rynek szybko to zauważył i zaczął wykorzystywać. Przez lata piłkarzom znad Bosforu nie brakowało bowiem talentu, a bodźca, by zaryzykować z dala od domu.

Najlepsze przed nami

Czynnikiem, który finalnie uruchomił maszynę produkującą tureckie talenty na skalę masową, mogą się okazać finansowe tarapaty, w które wpadają tutejsze kluby. Wiele wskazuje na to, że po latach życia ponad stan, potęgi takie jak Galatasaray, Fenerbahçe, Beşiktaş czy Trabzonspor, będą musiały spuścić z tonu i nauczyć się funkcjonować bez wielkich, świetnie opłacanych gwiazd. Wyjściem z tej sytuacji, po które już zaczęły sięgać te kluby, jest stawianie na młodzież. Już teraz wiadomo, że to wyjście najbardziej opłacalne z możliwych.

O Ozanie Kabaku jeszcze pół roku temu słyszeli tylko ci kibice Galatasaray, którzy oglądanie klubowego kanału przedkładają nad kolejny sezon Wspaniałego Stulecia, a wśród śledzonych twitterowych kont mają te dziennikarzy tak maluczkich, że zamiast wysyłać ich na mecze pierwszej drużyny, redakcje zlecają im przesiadywanie na stadionach podczas rozgrywek juniorskich. Fatih Terim mógł go wypatrzyć w raporcie szkoleniowca zajmującego się ekipą U-18 lub spoglądając na mecze młodzieżowej reprezentacji. Z Galatasaray powoływanych jest jednak do niej tak duża liczba graczy, że ciężko doszukiwać się powodu, dla którego zachwycił go właśnie Kabak.

Początkowo wydawało się, że rosły, dobrze zbudowany 18-latek, ma być w kadrze tylko uzupełnieniem. Piątym, może czwartym wyborem. Optymiści zakładali, że dostanie szansę w meczach pucharowych. Terim zaskoczył jednak wszystkich i najpierw zalepiał Ozanem dziury po kontuzjowanych podstawowych defensorach, a potem zaczął wystawiać go w składzie zamiast nich. Maicon i Serdar Aziz przecierali oczy, a nastolatek bez kompleksów rozbijał kolejnych, coraz poważniejszych rywali. Zdarzały mu się błędy, dwie spóźnione interwencje kończyły się rzutami karnymi dla rywali, ale młokos udźwignął to i z meczu na mecz był coraz silniejszy. Grał wszystko od deski do deski, zachwycając nawet w meczach Ligi Mistrzów. Podczas starcia z niemieckim Schalke grał na tyle dobrze, że można było spodziewać się rychłego zainteresowania ze strony ekip Bundesligi. To przyszło już zimą, razem z ofertą od VfB Stuttgart opiewającą na 11 milionów euro. Chłopiec, który niedawno wszedł w pełnoletniość, po jednej udanej rundzie, stał się jednym z najdroższych piłkarzy w historii tureckiej ekstraklasy. Co więcej, z marszu zadebiutował w nowej drużynie. Przyszło mu pilnować Roberta Lewandowskiego…

Podobną drogę, co Kabak, przeszedł inny bohater jesieni w Süper Lig – Merih Demiral. Wychowanek Fenerbahce, który ponad dwa lata temu został wypatrzony przez Sporting, wrócił do Turcji by po raz pierwszy w karierze zostać podstawowym zawodnikiem pierwszej drużyny. Wypożyczył go Alanyaspor. Spisywany w Portugalii na straty 20-letni defensor to kolejny przypadek gościa, który wyskoczył jak z podziemi i własnoręcznie wpisał się do notesów skautów w całej Europie. Największą siłą przebicia wykazał się ten, który mecze Meriha oglądał jako wysłannik Sassuolo. Turek trafił do włoskiego klubu na półroczne wypożyczenie z obowiązkiem wykupu za 7 mln euro.

Na tych dwóch przypadkach się nie skończy. Dobre występy młodych Turków za granicą będą tylko napędzać rynek, a zagraniczne kluby coraz chętniej będą zaglądać nad Bosfor. Nie tylko dlatego, że grający tu piłkarze wciąż są tańsi od Portugalczyków czy Holendrów, ale przede wszystkim z powodu jakości jaką prezentują.

Cengiz nie był wyjątkiem. W trakcie zimowego okienka z Liverpoolem długo łączono dysponującego jeszcze większym potencjałem, ochrzczonego „tureckim Messim” 19-letniego Abdülkadira Ömüra. Za moment do mocnego europejskie klubu powinien też trafić jego dwa i pół roku starszy kolega – Yusuf Yazıcı. Obaj już teraz decydują o ligowych losach Trabzonsporu.

Prawdziwą falę eksportowych talentów może w najbliższych latach wypuścić Galatasaray, od lat dominujący w młodzieżowych, krajowych rozgrywkach i dostarczający najwięcej zawodników do juniorskich reprezentacji narodowych. Jeszcze w tym okienku klub miał zmienić 18-letni skrzydłowy Yunus Akgün. Anderlechtowi, do zaoferowania za niego 5 mln euro, miało wystarczyć 80 minut rozegranych przez nastolatka w lidze i hat-trick ustrzelony w jednym z pucharowych spotkań. Podobny potencjał co on prezentuje przebijający się do pierwszego składu Atalay Babacan. Niezłe europejskie ekipy mogą zasilić też Gökay Güney i Celil Yüksel.

Trendu produkowania kolejnych utalentowanych graczy nie porzuca izmirskie Altınordu. Tym razem ich dwa najświeższe produkty – Barış Alıcı i Berke Ozer, przystanek w drodze do Europy zrobiły sobie w Fenerbahçe (ten pierwszy ogrywa się na wypożyczeniu w Malatyi), ale tylko wyjątkowy pech mógłby sprawić, by obaj w najbliższych latach nie zagościli w szatniach ekip z TOP5 lig Starego Kontynetu. Miejsce w jednej z nich powinien rezerwować sobie już też Irfan Can Kahveci, który lada moment zdobędzie krajowe mistrzostwo jako jeden z asów Başakşehiru. Na tę chwilę to wszechstronniejsza wersja Okaya Yokuşlu. Podobne przykłady można zresztą mnożyć.

W trakcie minionego roku, w Süper Lig zadebiutowało czterech szesnastolatków. Do kadry Kayserisporu na rundę wiosenną dołączył zawodnik z rocznika 2004. Megalomańskie poczucie bycia centrum piłkarskiego wszechświata zaczyna się w Turcji przeplatać ze świadomością, że tutejsza ekstraklasa może być trampoliną do wielkiej międzynarodowej kariery. Problemy finansowe i słabe występy reprezentacji zmuszają do pokory. Choć, jak znam Turków, jeśli ich liga już ma pełnić rolę trampoliny, to koniecznie najlepszej. Ja nie będę protestował.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze