Od paru lat w mediach społecznościowych w każdy czwartek publikuje się wspomnienia z przeszłości w postaci zdjęć czy historii, dopisując hasztag #TBT. Pochodzi on od słów "Throwback Thursday", co w wolnym tłumaczeniu brzmi "czwartkowe powroty do przeszłości". Od dzisiaj co tydzień będę wspominać coś, co w historii piłki nożnej nie wyszło; drużyny, które trofea powinny zdobywać dziesiątkami, a spoczęły na nazwiskach, piłkarzy, których olbrzymi talent nigdy nie wypłynął na szerokie wody, oraz wiele, wiele innych. W pierwszym odcinku przybliżę historię Ronaldinho i Jay-Jaya Okochy, czyli dwóch magików, którym przyszło grać razem... i nic nie osiągnąć.
Jay-Jay Okocha. Mówi wam coś to nazwisko? Nigeryjczyk znany może być przede wszystkim z jednej rzeczy – był jednym z najlepszych dryblerów, jakich widział świat. Patrząc na jego grę, od razu przychodzi na myśl pewien magiczny Brazylijczyk imieniem Ronaldinho. Jak dobrze byłoby, gdyby mogli grać razem! Otóż… grali. Dlaczego nie jest to jeden z bardziej rozpoznawalnych duetów w historii? Dlaczego dwaj gracze, którzy mogli samym dryblingiem rozmontować każdą defensywę, nic razem nie wygrali?
O reprezentancie „Canarinhos” opowiadać nie trzeba – kim był i jak pięknie grał, wiedzą wszyscy. Drugi bohater natomiast to postać, która dzisiaj jest powoli zapominana przez fanów. I jest to wielki błąd! Mówimy bowiem o zawodniku, na którego nie bez powodu zwykło się mawiać „afrykański Maradona”. Skąd przydomek? Otóż nie wymyślono jeszcze takiego tricku, takiego ruchu z piłką, którego Augustine Okocha, jak brzmi jego prawdziwe imię i nazwisko, nie potrafiłby powtórzyć… i udoskonalić. Los obdarzył go nieprawdopodobną wręcz kontrolą nad piłką; patrząc na jego grę mogło się wydawać, że futbolówka przyklejona jest do jego stóp. Kiedy był w formie, odebranie mu piłki traktowane było w kategoriach piłkarskiego science fiction. Aby zrozumieć, trzeba zobaczyć.
Przejdźmy do sedna: gdzie i kiedy mogliśmy zobaczyć Okochę i Ronaldinho grających razem? Otóż tych dwóch jegomości spotkało się w Paryżu, aby razem przywdziewać koszulki Paris Saint-Germain. Podziwiać ich wspólną grę można było niestety tylko jeden sezon –2001/2002. Nigeryjczyk trafił do klubu z tureckiego Fenerbahce w lecie roku 1998, Brazylijczyk zaś od „Les Parisiens” zaczynał swoją przygodę z Europą właśnie w roku 2001. Dlaczego grali razem tylko rok, dlaczego nie starano się wykorzystać olbrzymiego potencjału, który krył się w tych dwóch parach nóg?
O dwóch takich…
Jeśli wierzyć osobom blisko związanym z zespołem na początku minionej dekady, „Ronnie” wielu rzeczy nauczył się właśnie od starszego kolegi. Kiedy ten pierwszy przychodził do PSG, był młokosem, na którego wielka kariera dopiero czekała, który miliony dopiero miał czarować. Była to inwestycja w przyszłość (jak bardzo opłacalna – wiemy dzisiaj doskonale), a te należy traktować z należytą powagą. Zwłaszcza jeśli mają zastąpić stare i nie do końca dobrze zrealizowane pomysły. Okocha w oczach włodarzy klubu z Parc des Princes zaliczał się właśnie do tej drugiej kategorii. Do drużyny zawitał jako jedna z największych nadziei afrykańskiej piłki po wygranym Pucharze Narodów Afryki w 1994 oraz igrzyskach olimpijskich w 1996. Pierwszy z tryumfów święcił w barwach Eintrachtu Frankfurt, skąd powędrował do Turcji, a następnie do Francji. W Paryżu jednak nie zrobił tyle, ile powinien: Puchar Intertoto i Superpuchar Francji nie odpowiadały ambicjom właścicieli, którzy już wtedy mieli mocarstwowe plany; niech świadczy o tym chociażby obecność na liście założycieli G-14 – nieistniejącego już, jednego z najbardziej wpływowych ugrupowań klubowych w historii.
Ronaldinho natomiast miał być lepszą wersją Okochy – powiewem świeżości oraz gwarancją sukcesów. Tych ostatnich jednak nie osiągnął… co, patrząc na karierę Brazylijczyka, do dzisiaj musi przyprawiać o tęgi ból głowy ówczesnych oficjeli PSG. Na dodatek właśnie podczas pobytu w klubie został on mistrzem świata na turnieju w Korei i Japonii. Wracając do współpracy naszych bohaterów: bywały mecze, w których czarowali, w których można było przecierać oczy ze zdumienia, patrząc na ich grację. Nie grali z byle kim: do pomocy mieli takich zawodników jak Anelka, Heinze, Arteta czy Pochettino. Jednak rozgrywki zakończyli na 5. lokacie, w Pucharze UEFA przegrali w trzeciej rundzie. Rzecz nad wyraz ciekawa: wszystkie znaczące sukcesy z okresu klubu, kiedy włodarzem była francuska stacja telewizyjna Canal+ (1991 – 2006) miały miejsce, kiedy Ronaldinho i Okochy nie było wśród innych zawodników.
Wow PSG's squad in CM 01/02 was really good. Ronaldinho, Anelka, uncle Okocha, Pochettino just there too randomly.
— Ayub (@SweeperKeeper1) December 1, 2015
W założeniu posiadanie dwóch takich graczy na murawie powinno gwarantować niebotyczny sukces. Ale… czy historia nie uczy nas, że wielkie osobistości często nie są skore do współpracy? Tutaj mieliśmy do czynienia z przypadkiem szczególnym. Okocha i Ronaldinho nie żywili do siebie niechęci – oni próbowali swoim blaskiem przyćmić lśnienie kolegi. Obaj więcej popisywali się, niż grali dla zespołu, ich gra była nad wyraz efektowna, ale nie efektywna. Pocieszne dla oka, mniej pocieszne dla zarządu. Brazylijczyk był młodszy i bardziej perspektywiczny, został również najlepszym strzelcem drużyny – akurat w zdobywaniu bramek (oprócz tych z dystansu) dystansował Nigeryjczyka na całej długości. Decyzja musiała zapaść: po sezonie Afrykańczyk został oddany za darmo do angielskiego Boltonu. Tam zaś znów był graczem najważniejszym, a sympatycy klubu wymyślili do dziś używane powiedzenie „Jay-Jay – tak dobry, że nazwali go dwa razy”.
Historia uczy, że im mocniejszy charakter, tym mniejsza zdolność do kooperacji. Dlaczego Ibrahimović w Barcelonie nie osiągnął swojego topu? Dlaczego Ruud van Nistelrooy po kłótni z Cristiano Ronaldo dostał bilet w jedną stronę do Madrytu? Okocha i Ronaldinho razem mogli zdobyć wiele. I zdobyliby – gdyby choć jeden z nich miał odrobinę mniejsze ego.
Śmieszne, bo Okocha nie poruszał się z taką gracjąjak Messi Neymar czy Ronaldo, a mijał rywali jak tyczki :p