Wczoraj Gareth Bale wprowadził Real do finału Ligi Mistrzów. Powszechnie jednak wiadomo, że choć futbol przybył do Hiszpanii z Wielkiej Brytanii, Wyspiarzom na Półwyspie Iberyjskim nie zawsze się powodzi. Z racji profilu cyklu TBT dziś zajmę się tylko tymi, którym nie wyszło, a w dodatku tylko Anglikami. Samobój i czerwona kartka w debiucie w Realu Madryt? Przed wami Anglicy w La Liga.
Do tego debiutu jeszcze dojdziemy. Warto zacząć od duetu napastników Barcelony z sezonu 1986/1987 (klub nie był wtedy nawet w ćwierci tak wielki jak dzisiaj). Menedżerem „Katalończyków” był wówczas Anglik, Terry Venables, i to właśnie on postanowił ściągnąć do zespołu Gary’ego Linekera i Marka Hughesa (Walijczyk). Mieli tworzyć oni superduet napastników w Hiszpanii. Hughesowi nie wyszło: kompletnie nie wpasował się w styl gry drużyny, strzelił cztery bramki i odszedł najpierw do Bayernu, a później z powrotem do Manchesteru United.
Inaczej wyglądała jednak sprawa Linekera, legendy Leicester City (tak, ten klub nie powstał w 2015 roku). Anglik już w pierwszym sezonie strzelił 21 bramek, a ogółem 42 w samej lidze. Obok Steve’a McManamana, który trafił do Realu na przełomie wieków i był jednym z autorów jego wielkich sukcesów, Lineker jest jednym z dwóch Brytyjczyków, którzy najlepiej mogą oceniać swoją grę w La Liga. Jego 42 bramki do marca br. były rekordem goli strzelonych przez Wyspiarza na hiszpańskiej ziemi. Pobił go Gareth Bale.
Czarna perła z Realu Madryt
Zacząłem od Linekera, Bale’a i McManamana, aby pokazać, że ten medal, jak każdy zresztą, ma dwie strony. Bale, który wczoraj wprowadził Real do finału LM, już za kilkanaście dni będzie mógł zrównać się z McManamanem w liczbie wygranych Pucharów Europy. Ci panowie pokazują tę dobrą stronę. Czas na resztę. Zacznijmy od „Królewskich”.
Pierwszym Brytyjczykiem w stołecznej drużynie był Laurie Cunningham, prawdopodobnie najnieszczęśliwszy reprezentant „Synów Albionu”, który kiedykolwiek postawił stopę na Półwyspie Iberyjskim. – W Madrycie widziano w nim jednego z najwybitniejszych piłkarzy w Europie – mówił po latach Vicente Del Bosque. Na wyrost czy nie – Cunningham był świetny.
Do Realu przeszedł z West Bromwich. Szybko stał się gwiazdą, otrzymał przydomek „Czarna Perła”, w lutym 1980 roku dostał owację na stojąco na Camp Nou. Jeden z najlepszych piłkarzy klubu, w kieszeni mistrzostwo i puchar kraju. Co dostał w nagrodę? Został pominięty przy wyborze kadry na Euro 1980. Dlaczego? Bo nie grał w Anglii. No i dlatego, że, oczywiście, był czarnoskóry.
Miał dobry tylko rok. Pominięcie w reprezentacji zostawiło ślady na psychice, a kiedy do tego doszły kontuzje, skończyła się „Czarna Perła”. Przez kilka lat tułał się bez powodzenia po angielskich i hiszpańskich klubach, aby w wieku 34 lat zagrać pełny sezon w Rayo i pomóc drużynie w awansie do La Liga. Miał ponownie czarować kibiców, jednak już tydzień później skończyła się jego kariera. Zginął 15 lipca 1989 roku w wypadku samochodowym.
https://www.youtube.com/watch?v=MiEk3-3uChs&ab_channel=CeejayJulien
Cunningham, pomijany przez rasizm, tragicznie zmarły gracz o niebywałej skali umiejętności – żaden z reszty Anglików nie skończył tak źle, jak jeden z najbardziej niedocenianych zawodników w historii lat 80. Mimo tego zajmijmy się dwoma pozostałymi graczami Realu.
Złote dziecko Anglii i Injuryman
Michael Owen. Cudowne dziecko angielskiego futbolu, pokładano w nim nadzieje dziesięć razy większe niż w Rooneyu, Złotą Piłkę dostał w wieku 22 lat. Do „Galacticos” przeszedł, aby pokopać z: Raulem, Ronaldo, Zidane’em, Figo i kilkoma innymi dość słynnymi zawodnikami. Problem w tym, że nie łapał się do składu.
Zagrał tylko jeden sezon, 2004/2005. Wchodził z ławki, był trzecim wyborem trenerów (w Realu było w tym sezonie aż trzech menedżerów, cały Perez) i choć miał najlepszy z całego zespołu współczynnik goli (16 trafień) odnośnie do spędzonych na boisku minut, to aby grać jeszcze na poważnie w piłkę, musiał odejść. Skusiło się Newcastle, a Real w zamian sprowadził Robinho i Julio Baptistę. Ich dwóch za zdobywcę Złotej Piłki.
I w końcu on, jeden z najgorszych graczy w historii klubu, a na pewno najbardziej nietrafionych transferów. Jonathan Woodgate, pierwowzór Abou Diaby’ego sprzed dziesięciu lat. Wiecznie kontuzjowany, do tego nieodznaczający się wielkimi umiejętnościami. Wychowanek Leeds przez dwa lata w Newcastle zagrał w 28 meczach ligowych – to pora na wart ponad 13 milionów funtów transfer do ekipy „Królewskich”. Raz się żyje.
W pierwszym sezonie nie zagrał ani minuty przez kontuzje. W kolejnej kampanii zaliczył debiut z Athletikiem Bilbao okraszony samobójem i czerwoną kartką. Kiedy w końcu zaczął grać, doznał kontuzji, później drugiej i tak zakończyła się jego kariera w Realu Madryt. Najpierw odszedł na wypożyczenie, później na stałe do Middlesbrough. W 2007 roku zwyciężył w prestiżowym plebiscycie dziennika „Marca” na najgorszy transfer madryckiego klubu w XXI wieku.
Trzech muszkieterów i Toshack
Pod lupą nadal Real, ale tym razem Sociedad. Wyjątkowy dla klubu był sezon 1990/1991, kiedy to razem grali John Aldridge (Irlandczyk, przyszedł rok wcześniej), Dalian Atkinson i Kevin Richardson. Aldridge przez dwa lata był jednym z najlepszych piłkarzy drużyny, przybyły Atkinson też nie próżnował (12 goli w lidze), jedynie Kevin Richardson (były gracz Arsenalu, z którym wygrał jeden z najbardziej pamiętnych meczów ligi angielskiej z Liverpoolem) miał za sobą średnie rozgrywki. Między innymi właśnie od tego tria zaczynało się ustalanie składu.
Problem pojawił się, kiedy do klubu przyszedł czwarty Brytyjczyk – wraz z końcem sezonu nowym menedżerem został John Toshack, który był zawiedziony 13. miejscem zespołu w lidze i postawą swoich rodaków. Jako że o ofensywnej sile drużyny stanowili wszyscy trzej, całą kompanię sprzedał. Przynajmniej był uczciwy. Rok później wywalczył z klubem… piątą lokatę. Jak widać, opłacało się. Najdłużej w Hiszpanii był Aldridge, całe dwa sezony…
Maksymalnie rok – ewentualnie 34 dni
Coś jest z tymi Realami, przyciągają Anglików jak nikt inny poza Wielką Brytanią. W kolejce czeka aż czterech agentów Jej Królewskiej Mości, którzy w Realach grali… chociaż „grali” to mocne słowo. Pierwszy był Peter Barnes, skrzydłowy, który najwięcej z życia czerpał w Manchesterze City i West Bromwich. Po spędzonym w Leeds sezonie 1981/1982 za wszelką cenę zapragnął odejść, a że nie udało się wytransferować go do żadnego zespołu z ligi, wylądował w Realu Betis. W Hiszpanii było mu tak źle, że po roku wrócił do Leeds, z którego uciekł.
Real Betis gościł kilka lat później Raphaela Meade’a – napastnika, który, trzeba uczciwie przyznać, wielkiej kariery nie zrobił. Przez rok na wypożyczeniu ze Sportingu zagrał oszałamiające trzy spotkania. Ciekaw jestem, czy jeszcze kiedyś zobaczymy Anglika w tym klubie. Ryzyko na poziomie około 100%.
Zaraz wrócę do Realu, ale żeby zachować chronologię, wspomnę jeszcze o Marku Draperze. Anglik u schyłku swojej kariery w Aston Villi, a konkretnie zimą 2000 roku, został wypożyczony do Rayo Vallecano, w którym pograł tylko w styczniu, a później dopiero w Southampton, do którego odszedł latem. Kolejna długa kariera Anglika na Półwyspie Iberyjskim.
Czas na Real Oviedo i absolutny hit, czyli Stana Collymore’a. Niegdyś całkiem przyzwoity napastnik, na koniec swojej piłkarskiej przygody postanowił podpisać czteroletni kontrakt z hiszpańskim klubem, aby po 34 dniach ogłosić zakończenie kariery. Jego kariera w ojczyźnie inkwizytorów trwała miesiąc. Tyle wystarczy.
Ostatni na liście jest Jermaine Pennant, kiedyś jedna z nadziei angielskiej piłki, która jednak zgasła szybciej, niż się zapaliła. Pennant sezon 2009/2010 zagrał w barwach Realu Saragossa, w którym spóźniał się na treningi, nigdy nie zaangażował się w grę i nie zrobił na hiszpańskich boiskach nic. Do tego oszałamiająca liczba bramek – okrągłe zero. Jak myślicie, ile czasu pobył w klubie? Rok, oczywiście.
Anglicy w La Liga? Mało kasy, mało języków
Anglików, którym w Hiszpanii wyszło, jest zdecydowanie mniej aniżeli tych, którzy nie zrobili tam wielkiej kariery. Zawodnicy tacy jak Vinny Samways, kilkuletni kapitan Las Palmas, to wyjątki na tle rocznych bywalców na słonecznym południu Europy. Co nie gra?
Po pierwsze: na Wyspach płaciło się, płaci się i będzie się płaciło więcej. Transfer z Anglii do jakiegokolwiek klubu rzadko wiąże się z podwyżką. Lepiej (pod względem finansowym) jest przejść z Bournemouth do Aston Villi niż do Sevilli. Nie ma co się dziwić, skoro zespoły z dołu tabeli Premier League dostają za swoją grę więcej niż Villarreal czy Valencia za miejsca w Lidze Mistrzów.
Kolejnym problemem jest nauka języka. Wielu Anglików otwarcie przyznaje, że mając gdzieś z tyłu głowy chęć powrotu do matecznika, nie przykładają się do szkolenia swoich umiejętności lingwistycznych. Tego, jak bardzo brak takowych przeszkadza w grze, tłumaczyć nie trzeba.
https://twitter.com/RMadridHome_/status/724661185300336641
Powodów czysto sportowych znajdzie się wiele, nadmienię tylko jeden: powołania do kadry. Anglia ma swój styl gry, którego wyzbędzie się najwcześniej za 50 lat, i gracze, którzy dostają ofertę z Hiszpanii, mają to na uwadze. Inne szkolenie, inna mechanika piłki – menedżer chętniej powoła niezłego grajka z Evertonu niż średniaka z Eibaru. A poziom przecież jest ten sam.
Na razie Gareth Bale robi w Realu robotę za całe Wyspy Brytyjskie. Nieraz mówiło się jednak m.in. o zainteresowaniu Rooneyem, być może ofertę dostanie jeden z młodych gniewnych jak Dele Alli. Czy powinien ją przyjąć? Cóż, warto być wśród tych lepszych.
W ostatnim odcinku Throwback Thursday przegrany sezon 2013/2014 w wykonaniu Liverpoolu.