Remis madrytczyków z legionistami nie przeszedł bez echa – media w całej Europie trąbią o olbrzymiej sensacji, a „Marca” pisze, że „lepiej, że nie było świadków”. Z tej okazji warto przypomnieć sobie, że są rzeczy gorsze niż podział punktów z mistrzem Polski. Na przykład sześcioletni kryzys, podczas którego najbardziej utytułowana ekipa w historii tych prestiżowych rozgrywek nie potrafiła przedostać się do ćwierćfinału, rokrocznie odpadając w 1/8 finału. Klątwa Realu to czasy wcale nie bardzo odległe – zaczęło się jeszcze u schyłku ery "Galacticos".
Jose Mourinho wsiadł do samolotu Mediolan – Madryt z jedną misją: przywrócić Real na należne mu miejsce w europejskiej hierarchii. Miejsce to docelowo oznaczać miało tryumf w Lidze Mistrzów, ale nawet awans do ćwierćfinału musiał oznaczać nadejście lepszych czasów. Sześć chudych lat, kiedy „Królewscy” byli eliminowani przez sześciu różnych oponentów tuż po przejściu fazy grupowej – dziś trudno wyobrazić sobie, że taka historia może być zapisana w annałach klubu ze stolicy Hiszpanii. A wszystko zaczęło się marcowej środy w 2005 roku.
Upadek Primera Division
Pierwszy policzek wymierzony został ręką kobiety, a konkretnie „Starej Damy”. Pierwszy mecz 1/8 finału padł łupem Realu po bramce Ivana Helguery, jednakże rewanż w Turynie był prawdziwym koncertem niedoskonałości ze strony „Los Blancos”. Skład, w którym brylować powinni Roberto Carlos, Figo, Beckham, Zidane, Raul i Ronaldo – wszyscy na boisku! – przy Włochach wyglądał jak rozkapryszone dzieciaki, które nie są w stanie sklecić jednej dobrej akcji. To był wielki (choć skorumpowany) Juventus, i pokonanie nieco bardziej utytułowanego rywala nie było dla podopiecznych Fabio Capello niczym niezwykłym.
Najpierw wyrównał Trezeguet, a pod sam koniec dogrywki gola przesądzającego o tryumfie ekipy z Italii strzelił Marcelo Zalayeta, skądinąd prawdziwy ekspert od podobnych trafień. W Hiszpanii krzyczano o klęsce nie tylko przez porażkę „Królewskich” – w ćwierćfinale nie dane było zagrać żadnej ekipie z Primera Division.
Najlepszy rok „Kanonierów”
Rok później Real znów nie był faworytem. Na przeciw madrytczykom mieli wyjść „Kanonierzy”, którzy choć w lidze i krajowym pucharze nie zachwycali, to i tak sprawiali lepsze wrażenie niż podopieczni Juana Ramona Lopeza Caro. To był ostatni rok „Galacticos” – sypało się wszystko, od gry, przez postawę liderów, aż po podziały w drużynie, w której Brazylijczycy z bramek cieszyli się we własnym gronie. Na podobne rewelacje nie mógł narzekać Arsene Wenger, który przez lata miał jednego lidera. Ten już w pierwszym meczu na Bernabeu postanowił wziąć wszystko w swoje ręce.
Bramka Thierry’ego Henry’ego wystarczyła na obydwa mecze. Awans Arsenalu był całkowicie słuszny, podobnie jak jego droga do finału Ligi Mistrzów. Tam przegrał z Barceloną. Historia dotarła do Madrytu, który bez łez żegnał Florentino Pereza. Miała nadejść nowa era.
A odnośnie do Arsenalu – „klątwa Realu” dopadła londyńczyków właśnie wtedy, kiedy opuściła stolicę Hiszpanii. W Londynie cierpią na nią już sześć lat…
Mark van Kozakiewicz
Rok później Real był ekipą całkowicie odmienioną. Na ławce Capello, w ataku Raul z przybyłym z Manchesteru genialnym van Nistelrooyem, w obronie zdobywca Złotej Piłki Fabio Cannavaro. Odeszło wielu, na czele z Zidane’em i przede wszystkim Perezem, ale miało to przynieść zwycięstwa. Udało się w lidze, którą „Królewscy” w końcu wygrali, ale klątwa w LM trwała w najlepsze. W pierwszym spotkaniu madrytczycy zwyciężyli 3:2 po dwóch golach Raula oraz trafieniu van Nistelrooya. Odpowiedzieli Lucio i w 88. minucie van Bommel, a bramka tego drugiego jest nam szczególnie bliska, gdyż niepokorny Holender świętował ją, pokazując fanom gospodarzy gest Kozakiewicza.
UEFA oczywiście odsunęła pomocnika od rewanżu, ale i bez niego Bayern odrobił straty. Wygrał 2:1, a że strzelił więcej bramek na wyjeździe, „Los Blancos” trzeci rok z rzędu musieli obejść się smakiem. W Monachium Roy Makaay strzelił najszybszą bramkę w historii Ligi Mistrzów. Może gdyby Real zanotował lepsze pierwsze dziesięć sekund…
Włoska klątwa Realu trwa
W końcu wielki Real Madryt trafił w 1/8 finału na zespół, który przynajmniej nazwą nie straszył. Po odzyskaniu korony w Hiszpanii, miał przyjść czas na udane wojaże w Europie – a Roma miała być ekipą, która tylko podobne zadanie ułatwi. Szybka bramka Raula w pierwszym meczu nie dała nawet remisu, ale porażkę 1:2 traktowano jako wypadek przy pracy. Odpadnięcia z rzymianami nikt nie brał na poważnie.
Wypełnione po brzegi Estadio Santiago Bernabeu zastygło w ciszy, kiedy w doliczonym czasie rewanżowego spotkania Mirko Vucinić przesądził o awansie Romy. Tylko Włosi krzyczeli wniebogłosy – Real, pomimo przegranej na starcie, zlekceważył rywala. Znajoma historia? Klątwa Realu w Lidze Mistrzów nie była już tematem tabu. Pojawiała się we wszystkich gazetach, a wiara w nią była nie mniejsza niż we włoską klątwę madrytczyków. Ci nie potrafili wygrać już ośmiu kolejnych dwumeczów z rywalem z Półwyspu Apenińskiego. Zaczęło się w sezonie 1988/1989, a skończyło dopiero w lutym 2016 roku, kiedy to Ronaldo i spółka awansowali do ćwierćfinału po pokonaniu właśnie Romy.
Blamaż na Anfield. Florentino, wracaj
Miarka przebrała się w marcu 2009 roku. Real przez cztery lata znosił mniejsze lub większe porażki, ale zawsze najważniejsze zmiany w klubie związane były nie tylko z samymi zainteresowanymi, lecz również z Barceloną. Podczas gdy Katalończycy rozgrywali być może najlepszy sezon w historii piłki klubowej, stołeczna drużyna przegrała z Liverpoolem w dwumeczu 0:5. Spotkanie na Anfield było dla „Los Blancos” katastrofą o olbrzymiej skali. Podopiecznym Rafy Beniteza wychodziło w tym meczu dosłownie wszystko, a 4:0 było najmniejszym wymiarem kary. Być może gdyby Real nie był ekipą do tego stopnia bezradną, nie doszłoby do rewolucji, która latem wstrząsnęła Madrytem.
Florentino Perez zrobił to, co przedtem: obiecał największe światowe gwiazdy i w cuglach wygrał wybory na prezydenta klubu. Ronaldo, Kaka, Benzema, Alonso – wynik taki, jak z Liverpoolem, miał nie powtórzyć się nigdy więcej.
https://www.youtube.com/watch?v=W5AeAMj1mSQ
Finał w domu
Finał Ligi Mistrzów w sezonie 2009/2010 rozgrywany był na Santiago Bernabeu. Z tą myślą wchodzili w sezon „nowi galaktyczni”, którzy z Manuelem Pellegrinim na ławce trenerskiej mieli tę okazję wykorzystać w najlepszy możliwy sposób. Niemy okrzyk całej społeczności fanów Realu obserwujących porażkę swoich idoli w dwumeczu z Lyonem był najgłośniejszym echem 1/8 finału LM. Lyon pozbył się przed tamtą kampanią swoich największych gwiazd z Karimem Benzemą na czele. Nie brylował też w Ligue 1 – to już nie był czas ich wielkiej dominacji na krajowym podwórku.
Nie pomogli piłkarze sprowadzeni za 270 (sic!) milionów euro, nie pomógł nowy trener (zresztą opcja krótkoterminowa, u Pereza codzienność), nie pomogła wizja finału u siebie. „Los Blancos” we Francji przegrali 0:1, a u siebie, choć prowadzili po golu Ronaldo, zremisowali 1:1. Szósty sezon z rzędu budowany za astronomiczne kwoty klub utwierdzał kibiców w przekonaniu, że nie należy do najlepszej ósemki Europy. Real pokazywał, że jego miejsce nie jest w elicie.
***
Kilka miesięcy później w tym samym miejscu płakał Mourinho, żegnając się ze swoimi piłkarzami. Inter wygrał LM, a Portugalczyk już wiedział, że na tym stadionie zostanie na kilka długich lat. Lat, podczas których jego ledwo co siwiejące włosy staną się białe jak koszulki „Królewskich”.