W 1970 roku Górnik Zabrze podbił Europę. Co spotkali na swojej drodze Włodzimierz Lubański i spółka? Romę Herrery, pierwszy wielki Manchester City... i rzut monetą. W dzisiejszym odcinku TBT opowieść o największym sukcesie zabrzańskiego klubu na europejskiej arenie z pile ou face w tle.
Niektórzy z was zastanawiają się pewnie, czym właściwie jest Puchar Zdobywców Pucharów. Otóż w tym turnieju w latach 1961-1999 grały drużyny, które zdobywały puchary kraju. U schyłku XX wieku rozgrywki rozwiązano (a zespoły uprawnione do udziału w nich mogły od tego momentu startować w Pucharze UEFA), jednak przez te trzydzieści kilka lat było to pożądane trofeum.
Na liście zwycięzców znajdziemy Barcelonę, Bayern, Milan czy Manchester United, co powinno rozwiać wszelkie wątpliwości niedowiarków co do statusu rozgrywek. Owszem, nie były w Europie pierwszymi – ta pozycja chyba do końca świata będzie obstawiona przez Ligę Mistrzów (kiedyś PEMK) – ale zwycięstwo w nich gwarantowało szacunek i sławę. I my mieliśmy swoją szansę – najbliżej był właśnie Górnik Zabrze w roku 1970.
Kręta droga do sukcesu
Górnik Zabrze był niepodważalnie najlepszą polską drużyną w latach 60., kiedy to zdobył aż sześć mistrzostw. Klub cieszył się uznaniem nie tylko w granicach kraju, a kibice w Europie nie mieli problemu, aby poprawnie wypowiedzieć jego nazwę. Ślązacy byli stałymi bywalcami Pucharu Europy, doszli nawet do ćwierćfinału w sezonie 1967/1968. Tam przegrali jednak z Manchesterem United, późniejszym triumfatorem.
Mistrzostwo Polski w sezonie 1968/1969 przypadło w udziale Legii, Górnik zaś, jako zdobywca krajowego pucharu, mógł w kolejnej kampanii mierzyć się w PZP. Czego spodziewano się po debiucie w turnieju? Na pewno czegoś więcej niż ćwierćfinału, co było szczytem w PE. To była mocna drużyna. Włodzimierz Lubański, Hubert Kostka, Zygfryd Szołtysik, Jan Banaś, Jerzy Gorgoń czy też Stanisław Oślizło z opaską kapitańską – właśnie tacy gracze, medaliści IO i MŚ, tworzyli trzon zespołu. Aspiracje sięgały wysoko.
„Górnicy” zaczęli od pierwszej rundy, a więc od 1/16 i dwumeczu z Olympiakosem Pireus. Podobnie jak dzisiaj, Grecy stanowili realne zagrożenie tylko na krajowym podwórku. Co prawda w pierwszym spotkaniu odrobili dwubramkową stratę do zabrzan i uratowali remis u siebie, ale z Polski wracali już z bagażem pięciu goli straconych i ani jednym trafieniem na koncie. Dalej nie miało być tak łatwo: los skonfrontował Polaków z Rangers FC.
Wierzcie lub nie, ale kilkadziesiąt lat temu Szkocja była nacją liczącą się na europejskiej mapie futbolu. Rangers w 1972 roku mieli już na koncie trzy finały PZP, w tym jeden zwycięski. Taki układ sił oraz dwa zwycięstwa 3:1 Ślązaków tylko rozpaliły nadzieje polskich kibiców. 1/4 finału to walka z Lewskim Sofia. Nie było łatwo: 2:3 w Bułgarii i 2:1 u siebie dało nam awans dzięki bramkom strzelonym na wyjeździe. W półfinale czekała już Roma.
Lubański kontra catenaccio
Być może starcie z rzymianami nie byłoby dla Górnika niczym szczególnym, gdyby nie jedno nazwisko. Helenio Herrera to absolutnie jeden z największych trenerów w historii. Twórca sukcesów Barcelony, Interu i Atletico. Mistrzostwa, puchary krajowe, Puchary Europy, Puchary Interkontynentalne, Puchar Miast Targowych. Z takim dorobkiem nie można było nie doceniać Argentyńczyka, toteż Roma z urzędu musiała być traktowana jako rywal z najwyższej półki.
„Mag” zlekceważył Górnika. Uważał, że było to dla rzymian najlepsze możliwe losowanie (w drugim półfinale zmierzyły się ze sobą Machester City i Schalke 04). Włoscy specjaliści od catenaccio mieli gładko ograć rywala, bez zbędnego eksploatowania sił potrzebnych na finał. W stolicy Włoch podobnie myśleli również kibice. Takie traktowanie było wodą na młyn dla zabrzan. Pierwszy mecz rozegrany został na Stadio Olimpico.
1 kwietnia 1970 na stadionie zameldowało się około 80 000 kibiców, aby oglądać, jak w pierwszej połowie ich idole są absolutnie zdominowani przez Polaków. w 28. minucie Banaś trafił do siatki po asyście Lubańskiego i nic nie wskazywało na to, że przebieg spotkania może ulec zmianie. Drugie 45 minut to prawdziwy popis sędziego, który wszystkie sytuacje – i sporne, i podyktowane przez własne widzimisię – rozstrzygał na rzecz gospodarzy. Po wolnym z kapelusza w 53. minucie Elvio Salvori pokonał Kostkę, a podopieczni Michała Matyasa całkowicie stracili impet. Mimo tego udało się wywieźć jeden punkt z Włoch.
W tej sytuacji w rozgrywanym dwa tygodnie później na Stadionie Śląskim w Chorzowie meczu wystarczyło ugrać bezbramkowy remis, jednak historia rzadko pisze łatwe scenariusze. W „Kotle Czarownic” ponad 80 000 kibiców oglądało jeden z najlepszych europejskich spektakli z udziałem polskiego zespołu. Pojedynek ustawił wykorzystany przez Fabio Capello rzut karny na początku spotkania. Cały mecz rzymianie wszystkie swoje siły przeznaczali na „obronę Częstochowy”, a mury pękły dopiero w 89. minucie. Zostali zranieni tym samym mieczem, którym zadali pierwszy cios: Lubański nie dał szans Ginulfiemu z 11 metrów.
Potrzebna była dogrywka. W niej momentalnie Górnik objął prowadzenie po golu – a jakże – Lubańskiego, prawdopodobnie najwybitniejszego zawodnika, któremu przyszło grać w koszulce z herbem zabrzańskiego klubu na piersi. Dreszczowiec skończył się równie dobrze, jak zaczął: na 25 sekund przed końcem Francesco Scaratti strzelił czwartą i ostatnią bramkę meczu. Wówczas gole strzelone w dogrywce nie decydowały o zwycięzcy na zasadzie trafień na wyjeździe. Górnik, który był w finale nogą, obiema rękami i czubkiem głowy, musiał zrobić całe dwa kroki w tył.
Karne? Jakie karne? Rzut monetą!
Czekacie na relację z karnych? Nic z tego. Konkurs „jedenastek” wprowadzano na świecie bardzo nieregularnie. W Polsce już w połowie lat 60. w krajowym pucharze, jednak Europa nie była tak nowoczesna. Potrzebny był trzeci mecz. Rozegrano go już tydzień później na neutralnym terenie – w Strasburgu. Herrera mówił przed spotkaniem, że strzelcy pierwszej bramki pojadą na finał do Wiednia. Kto trafił jako pierwszy? Oczywiście Lubański.
Na początku drugiej połowy odpowiedział mu Capello i remisem zakończył się regulaminowy czas gry, rozstrzygnięcia nie przyniosła również dogrywka. Karnych nie było, a mecz trzeba było jakoś rozstrzygnąć, i tutaj pojawia się absurdalny rzut monetą. Z francuskiego pile ou face, po naszemu – orzeł i reszka. Oślizło wybrał tą drugą i nie pomylił się. Sprawiedliwości stało się zadość: nie dość, że Górnik Zabrze był od Romy po prostu lepszy, to jeszcze rzymski klub w ten sam sposób wyeliminował w 1/8 finału PSV Eindhoven. Na Wiedeń!
Każda piękna historia gdzieś się kończy. Finał rozegrany został już tydzień po barażowym spotkaniu z Włochami, przez co „Górnicy” byli w o wiele trudniejszej sytuacji niż wypoczęty Manchester City. Źle trafiliśmy – Anglicy byli „wielcy” dwa razy: dzisiaj i właśnie na przełomie lat 60. i 70. Tym razem rzut monetą nie był potrzebny. Na bramki Francisa Lee i Neila Younga, klubowych legend, odpowiedział jedynie Stanisław Oślizło. „Obywatele” po stracie goli bronili się, co było o tyle łatwiejsze, że strzelania bramek nie ułatwiała ulewa nad Wiedniem. Ponadto byli zespołem lepszym, nie ma co owijać w bawełnę. Puchar padł łupem Wyspiarzy.
Już w następnym sezonie UEFA zdecydowała się wprowadzić rzuty karne, widząc, że nie można pozostawiać łutowi szczęścia tak istotnych decyzji jak gra w finale europejskiego pucharu. Tamten rzut monetą nie był bezprecedensowy – podobnym rozstrzygnięciem zakończył się półfinał mistrzostw Europy w 1968 roku, dzięki któremu Włosi „pokonali” ZSRR. Wygrali też w finale i zgarnęli puchar, co wzbudziło olbrzymie wzburzenie wśród kibiców na Starym Kontynencie. Był to pierwszy i ostatni tego typu przypadek w historii ME.
To jedna z najpiękniejszych historii w dziejach polskiej piłki klubowej. Mimo że zabrzanie nie mają z tego meczu nawet srebrnych medali, pamiętają. I my pamiętamy. Dlaczego historia ukazała się w Throwback Thursday, gdzie przypominam nieudane przygody? Na swoje usprawiedliwienie napiszę, że Górnik był o jeden krok od podbicia Europy. Mogę też tłumaczyć się absurdalną zasadą, jaką niewątpliwie był rzut monetą. Prawda jest jednak taka, że warto wspominać takie historie. Dzisiaj w LE zobaczymy wielkie spotkania. Już 46 lat temu była wielka piłka poza Pucharem Europy.
W ostatnim odcinku Throwback Thursday wspominałem chude lata Massimo Morattiego w Interze Mediolan między latami 1995 – 2005.