Po prawie dziesięcioletniej przerwie do Poznania wracają europejskie puchary. Zmagania w niełatwej grupie przyjdzie "Kolejorzowi" zacząć od pojedynku z rywalem, który bez dwóch zdań może aspirować do końcowego triumfu w Lidze Europy, ale niekoniecznie to właśnie Benfica musi być największym przeciwnikiem Lecha.
Podopiecznych Dariusza Żurawia zgubić mogą ich własne błędy. A w zasadzie ich nieporadność głównie przy stałych fragmentach gry, która aż nadto daje się we znaki od początku sezonu. I o ile w ekstraklasie niekoniecznie zawsze płaciło się najwyższą cenę za owe błędy, o tyle ze strony portugalskiego klubu nie należy liczyć na przesadną litość.
Wystrzegać się stałych fragmentów gry
Dotychczasową formę poznaniaków na polskich boiskach w obecnym sezonie scharakteryzować można krótko – w kratkę. Dwa zwycięstwa, dwie porażki, dwa remisy – o stabilizację u piłkarzy trenera Żurawia jest wyjątkowo trudno, ale składa się na to kilka czynników. Aby w czwartek na równej płaszczyźnie rywalizować z Benficą, Lech będzie musiał wyprzeć ekstraklasowy marazm i nawiązać do świetnej gry w kwalifikacjach do Ligi Europy.
A największym strapieniem poznańskiego zespołu bez dwóch zdań są stałe fragmenty gry, przed którymi w sezonie 2020/2021 Lech nie potrafi się skutecznie bronić. Dość powiedzieć, że z dziesięciu straconych goli w PKO Ekstraklasie dziewięć było spowodowanych stałymi fragmentami. „Kolejorz” najzwyczajniej nie jest w stanie ustrzec się przed ich konsekwencjami. I problemem nie jest postawa jednego czy dwóch piłkarzy z bloku obronnego. Każdy z nich ma swoje za uszami.
Wystarczy na spokojnie przeanalizować zachowania piłkarzy Lecha przy stałych fragmentach gry. Na otwarcie sezonu z Zagłębiem Lubin Lech do czasu dwóch rzutów rożnych po 80. minucie meczu miał komfortową sytuację. Wtedy zaczęły się problemy w kryciu przy kornerach, które dały dwie bramki „Miedziowym”. Przy pierwszym golu rywala zgubił Czerwiński, w drugiej sytuacji zawalił Satka. I proszę bardzo, z wyniku 1:0 w chwilę zrobiło się 1:2, a z trzech punktów nie został dla Lecha Poznań ani jeden.
Mecz z Wisłą Płock to z kolei festiwal życzliwości ze strony „Kolejorza” i nieodparta chęć podarowywania rzutów karnych. Lubomir Satka w nienaturalny sposób wyskakuje po stałym fragmencie do piłki, którą chwilę później blokuje ręką w swoim polu karnym. Lech prowadząc 2:1, jeszcze raz sprawił miłą niespodziankę rywalom i pod koniec meczu dał im drugą „jedenastkę”, tym razem za sprawą faulu Roberta Gumnego.
Skorzystała Wisła Płock, to nie skorzysta Benfica?
Mecz ze Śląskiem Wrocław to z kolei „popis” Tymoteusza Puchacza, który co prawda nie maczał palców przy pierwszym golu dla wrocławian, bo tam znów winny był Czerwiński, ale zawinił przy pozostałych bramkach gospodarzy. Najpierw nie ruszył za Scaletem, który wykorzystał dobre zgranie Golli, a następnie podarował rywalom rzut karny, który zapewnił im remis 3:3 w jednym z jak dotąd najbardziej szalonych spotkań tego sezonu PKO Ekstraklasy. Żeby być uczciwym, trzeba też zaznaczyć, że przy drugim golu dla Śląska swój wkład miał także Crnomarković, który w żaden sposób nie zapobiegł dograniu w pole bramkowe „Kolejorza”.
Wszystkie błędy doskonale widać na powyższej klatce – Crnomarković dopuszcza Wojciecha Gollę do dogrania piłki w okolice drugiego metra przed linią bramkową, a niczego nieświadomy Puchacz pozwala dopaść do niej uciekającemu za jego plecami Scaletowi.
Zatem już w zasadzie po trzech kolejkach ligi Lech miał komplet pod względem obrońców zawiniających przy stratach goli. Czerwiński, Satka, Puchacz i Crnomarković – każdy miał już swoje za uszami. Lubomir Satka ze swojej strony dołożył jeszcze sprokurowany karny przeciwko Piastowi Gliwice, tyle że przy prowadzeniu Lecha 4:0 nie miało to większego znaczenia. Ostatni jak dotąd stracony przez piłkarzy Dariusza Żurawia gol po stałym fragmencie gry to z kolei zaspanie Jakuba Modera, który po nieszczęśliwym zgraniu piłki przez Ishaka nie ruszył za Tarasem Romanczukiem, który z piątego metra przed bramką pokonał Filipa Bednarka.
Gdzie na Lecha czyha największe zagrożenie?
Jedna sprawa to to, że Lech nie potrafi przy stałych fragmentach gry, a szczególnie przy rzutach rożnych, bronić. Zupełnie inna to, czy Benfica będzie potrafiła z tego skorzystać. I czy rzeczywiście akurat ten defekt w grze „Kolejorza” piłkarze ze stolicy Portugalii będą chcieli przekłuć na swój sukces. Bo jak pokazuje dotychczasowa gra Benfiki, ich największej jakości należy szukać w innych aspektach gry.
Podopieczni Dariusza Żurawia w lidze stracili dziewięć goli po stałych fragmentach gry. Bez dwóch zdań to dużo, a porównując z liczbą wszystkich straconych bramek, nawet bardzo dużo. Benfica w lidze z kolei strzeliła już 13 goli, ale tylko dwa po stałych fragmentach, z czego raz dzięki rzutowi karnemu. Wynik zdecydowanie nie powala na kolana, więc otwarcie trzeba sobie powiedzieć, że pomysłem na grę Jorge Jesusa nie będzie ciągłe szukanie rzutów rożnych.
Zresztą jedyną bramkę w lidze dla drużyny z Lizbony po kornerze strzelił Ruben Dias, który niespełna miesiąc temu przeniósł się do Manchesteru City. Nie oznacza to jednak, że jakościowo Benfica wiele straci w środku obrony, biorąc pod uwagę fakt, że duet stoperów prawdopodobnie zbuduje dwóch zawodników z trójki Vertonghen, Otamendi, Jardel.
Kadra Benfiki na Lech Poznań! 🔴⚪️ pic.twitter.com/KAUXqjUSj1
— SL Benfica Polska (@Benfica_Polska) October 21, 2020
Aby uchronić się przed siłą portugalskiego zespołu, Lech nie tylko musi wyciągnąć wnioski z głupio traconych goli po stałych fragmentach gry, ale też doskonale przygotować się na zabójcze kontrataki piłkarzy Jorge Jesusa. Zabójcze skrzydła i czyhający na dogrania napastnicy mogą szybko zabić w poznaniakach radość z gry. Każda poważniejsza strata w środku pola to będzie w zasadzie wyrok śmierci dla piłkarzy Dariusza Żurawia. Przyszedł czas na prawdziwą europejską weryfikację możliwości „Kolejorza”.