Amerykański pisarz ma na swoim koncie kilka poczytnych tytułów. Jednym z najsłynniejszych jest thriller, "Raport Pelikana". W 1993 roku powieść na ekran przeniósł nieodżałowany Alan J. Pakula. Dwadzieścia cztery lata później fani doczekali się remake'u i to w polskim wykonaniu. Za reżyserię tym razem wzięło się trio: Franciszek Smuda, Marcin Płuska oraz (mniej znany szerszej publiczności) Patryk Adamczyk. Scenarzystów i zarazem odtwórców ról w trakcie ostatniego meczu Widzewa Łódź było jeszcze więcej.
A miało być tak pięknie…
Po ostatnim słabym przedstawieniu w wykonaniu aktorów w czerwonych koszulkach ci byli podwójnie zmotywowani, aby już od pierwszych minut wybijać się na pierwszy plan. Rzeczywiście, nie upłynęło 60 sekund, a przed szansą na pokazanie się stanął uznany wśród łódzkiej publiki artysta, Daniel Mąka. Na swoje nieszczęście, gdy stanął oko w oko ze swoim antagonistą Gabrielem Łodejem, nie zdołał umieścić piłki w siatce. Wszyscy szykowali dłonie do oklasków, a musieli przełknąć gorzką pigułkę i głośno westchnąć. Minęło może kilkaset sekund, a aktorzy znajdowali się już po drugiej stronie sceny.
Tym razem do głosu doszli ci ubrani w zielone kostiumy. Robert Kowalczyk, dla którego występ w Łodzi był szczególny, ponieważ właśnie przy al. Piłsudskiego stawiał swoje pierwsze zawodowe kroki, zdecydował się na płaski strzał, który nie sprawił jednak większych problemów Patrykowi Wolańskiemu. Obie jedenastki były zdeterminowane, ale często brakowało im dokładności, ostatniego podania, które pozwoliłoby im wyraźniej zapisać się na kartach historii. Po upływie kwadransa do głosu doszedł kolejny z odtwórców głównych ról sobotniego widowiska. Po zagraniu od Michała Wrzesińskiego przed łódzkim golkiperem znalazł się Kamil Kuczak, ale i jego pistolet nie był dobrze sprofilowany – pocisk nie trafił celu. Zaciemnienie.
Chwilę później przypomniał o sobie Daniel Mąka. Choć jego strzał był celny, to bramkarz gości miał na sobie zbroję, która uchroniła go przed większymi problemami – odbił piłkę przed siebie. Następne fragmenty wyglądały tak, jakby przebieg akcji opisywał nie Grisham, a jakiś jego pomagier – ghostwriter z umiejętnościami przedszkolaka. Nieudolność, chaos myśli, gubienie wątków. Dopiero w 36. minucie spektaklu serca obserwatorów zabiły mocniej. Duet Robert Kowalczyk – Rafał Parobczyk rozklepał widzewską defensywę. Ten ostatni jednak w dogodnej sytuacji nie potrafił skutecznie jej sfinalizować.
W „Mitologii” Jana Parandowskiego napisano: „Na początku był chaos” – w sobotnim widowisku podobne słowa można byłoby sparafrazować, by spróbować oddać obraz końcówki pierwszej połowy. Można by też zacytować Kubę Sienkiewicza śpiewającego z ekranu „A miało być tak pięknie” – no właśnie. Pewien filmowy gangster Stefan „Siara” Siarzewski zapytałby – to co się stało, że się…? Każda sztuka wymaga pewnej kultury, więc cytat nie może być dosłowny. Cięcie.
Gatunkowy misz-masz
Reżyserzy po 45 minutach meczu stwierdzili, że trzeba coś zmienić, choć trudno orzec, co przez kwadrans ustalili ze swoimi scenarzystami. Faktem jest, że po chwili oddechu na scenę weszli potrójnie zmotywowani aktorzy w czerwonych koszulkach. Ponownie postanowili mocno zaakcentować początek, ale raz jeszcze była to tylko sztuka dla sztuki. Choć scenografowie, dźwiękowcy i kompozytorzy w silnej grupie 17246 osób mocno starali się budować klimat wydarzeń, na nic ich wysiłek się nie zdawał. Długimi fragmentami występ 22 aktorów przypominał kiepskiej jakości serial telewizyjny aniżeli porządny remake hollywoodzkiego dzieła budowanego na solidnych fundamentach papierowego pierwowzoru.
Po ponad godzinie gry akcja nabrała przyspieszenia. Na pierwszy plan wybił się ten, o którym najczęściej się mówi, że zabezpiecza tyły. Kapitan oddziału gospodarzy Sebastian Zieleniecki po krótkim rozegraniu rzutu wolnego z Danielem Mąką mocnym i płaskim strzałem zmusił Gabriela Łodeja do kapitulacji. Ten wraz z kolegami bynajmniej nie zamierzał wywieszać białej flagi. Dziesięć minut później zielona gwardia ruszyła z kontratakiem. Wpadła w pole, na którym jeden najmniejszy błąd może zakończyć się katastrofą. Atak został odparty, choć mało brakowało, a jakiś rykoszet mógł trafić do celu. Zaciemnienie.
Pięć minut później na pierwszym planie pojawił się najmniej znany z trzech reżyserów, Patryk Adamczyk. Po kolejnym przewinieniu Przemysława Belli nakazał zejść aktorowi ze sceny. Gdy wydawało się, że spektakl w dalszej fazie będzie miał już tylko jedno zakończenie, nastąpił twist – Robert Kowalczyk doprowadził do wyrównania. Iście hollywoodzki zwrot akcji, który mógł zaskoczyć nawet największych znawców tematu. Mało tego, scenarzyści postanowili wykorzystać elementy improwizacji i przestali się słuchać reżyserów. Franciszek Smuda i Marcin Płuska zza linii bocznej pokazywali, jak wyobrażają sobie dalszy przebieg historii, ale ich prośby i błagania zdawały się na nic.
Patryk Adamczyk także nie pozostawał bierny, z tym że akurat on z reżysera przeobraził się w scenarzystę i przedłużył opowieść o osiem dodatkowych minut. Dla części twórców był to niepotrzebny epilog, dla innych szansa na stworzenie mrożącego krew w żyłach finału. Choć przez 90 minut (z małymi przerwami) można było odnieść wrażenie, że zamiast thrillera prezentowany jest komediodramat i to kiepskiej jakości, to dodatkowe czterysta osiemdziesiąt sekund zupełnie zmieniło optykę. Kino wojenne z domieszką thrillera, a może nawet horroru – może nie oscarowe, ale pozwalające wytrwać do napisów końcowych. Największym jego zwycięzcą mógł okazać się Mateusz Michalski, ale ewidentnie nie miał swojego dnia. Pierwszoplanową postacią ostatecznie został Kacper Falon – agent do zadań specjalnych. Piłkarski odpowiednik Ethana Hunta, dla którego niemożliwe nie istnieje, wykonał swoją misję dosłownie rzutem na taśmę. Cięcie.
Protest
Remake „Raportu Pelikana” nie zachwycił, ale z polskimi produkcjami już tak jest. Szumne zapowiedzi, dobrze znana obsada, porządni reżyserzy, a po seansie (często) i tak pozostaje niedosyt. Nawet jeśli wyjściowy materiał wydaje się trudny do zepsucia, dla polskich artystów nie jest to żadna przeszkoda. Wręcz przeciwnie. Wystarczy spojrzeć na niektóre tytuły. Dominują rodzimy box office, jednocześnie okazują się największymi złodziejami czasu. Odświeżona wersja hitu sprzed ponad dwóch dekad ostatecznie uniknęła tej łatki, choć raczej wpisała się w ogólną przeciętność i szybko wszyscy o niej zapomną.
Marcin Płuska, który z widzewskimi aktorami pracował trzynaście miesięcy, również z pewnością nie tak wyobrażał sobie powrót do Łodzi. Franciszek Smuda powinien być zadowolony z rozstrzygnięcia, ale napisać, że gra jego podopiecznych pozostawiała wiele do życzenia, to jak nic nie napisać. Czy obaj będą chcieli jeszcze kiedyś pracować z Patrykiem Adamczykiem? Trudno orzec, niemniej w tej kwestii do powiedzenia mają niewiele, ostatnie słowo zawsze należy do producentów.
Za głos ws. pozostałych kwestii odpowiedzialność próbują brać ludzie tworzący klimat wokół poszczególnych widowisk. Po napisach końcowych liczyli, że będą mogli podziękować bohaterom za ich finalne zaangażowanie i happy end. Ci jednak postanowili bardzo szybko zejść ze sceny. Zamiast gromkich braw błyskawicznie pojawiły się przeraźliwe gwizdy. Jak się okazało, protest miał jednak swoje drugie dno. Po wspomnianym już mizernym występie sprzed tygodnia doszło do sytuacji, którą należy przykryć zasłoną milczenia.
Za kulisami sceny w Wikielcu o mało nie doszło do… rękoczynów. Jak poinformował reżyser z łódzkiego zespołu: „gdyby jeden z chłopaków się nie odchylił, dostałby z plaskacza w twarz”. Cięcie. Zaciemnienie. Koniec.