Podczas tej rozmowy odkryjecie przebieg kariery polskiego symbolu zwycięskiego meczu z Niemcami. Poznacie lepiej początki kariery Sebastiana Mili. Zobaczycie, jakim człowiekiem był Prezes Drzymała. Co poszło nie tak w Austrii i jaka to była nauka dla naszego bohatera? Jak wyglądała końcówka przygody w Lechii oraz sposób, w jaki dowiedział się, że Euro zobaczy z perspektywy kibica. Poruszymy też temat obecnej reprezentacji po wyborze Paulo Sousy na jej selekcjonera.
Chciałbym, abyśmy przeszli tym wywiadem przez całą Twoją karierę, dlatego pierwszym moim pytaniem będzie Twój wybór Bałtyku Koszalin. Jak do tego doszło? Dlaczego nie bardziej popularna w mieście Gwardia?
To jest ciekawe. Najpierw trafiłem na testy do Bałtyku Koszalin. Wtedy był prowadzony tam nabór. Informacje o nim znalazłem na szkolnych drzwiach (Szkoła Podstawowa nr 5 w Koszalinie). Dostałem zaproszenie na testy, odbyłem nawet jeden trening na hali, ale moim celem była Gwardia Koszalin, ponieważ mój tata był piłkarzem tego klubu, a ja bardzo chciałem być jak on. Moje pierwsze oficjalne mecze w grupach młodzieżowych odbyły się tam. Było ich może z trzy albo cztery i następnie znów trafiłem do Bałtyku, bo tata został trenerem w tym klubie i od razu zabrał mnie ze sobą.
Czy pamiętasz swój pierwszy mecz i bramkę w barwach Bałtyku?
Ojej, nie nie pamiętam, bardzo bym chciał, ale nawet nie przypominam sobie, w którym to było meczu. Kiedy powstała moja książka, korzystałem z takiego mojego „zeszyciku piłkarskiego”. Zawsze mnie i moją rodzinę bawi, kiedy go przeglądamy, jest tu nawet taki dział – „Trampkarze Bałtyku Koszalin rocznik 95”. Pisałem sobie tam różne rzeczy, np. strzelców bramek, jak wyglądał mecz i mogę coś takiego z siebie zacytować: „wyróżnić w tym meczu można było Mateusza Kaźmierczaka i Sebastiana Milę” i jeszcze jeden cytat „Pomorze Gościno Bałtyk Koszalin 0:9 dwie Husejko Dominik, Kobus trzy, Sebastian. Od pierwszych minut Bałtyk miał zdecydowaną przewagę. Strzelono 9 bramek. Zwycięstwo nie podlegało dyskusji. Wyróżnić w tym meczu można było Kobusa, Kaźmierczaka, Piątkowskiego i jeszcze Milę”.
W dalszym etapie kariery stanąłeś przed wyborem szkoły. Wybór dokonany przez Ciebie był dość nieoczywisty, bo padło na SMS Gdańsk, a przecież z piłką kojarzymy Szamotuły. Co przeważyło na korzyść miasta z północy Polski?
Prawda jest taka, w Szamotułach mnie nie chcieli. Twierdzili, że się nie nadaję i nigdy w polskiej lidze nie zagram. Innych szkółek było mało, albo – jak w Szamotułach – dziękowano mi. Wtedy też otwierały się Szkoły Mistrzostwa Sportowego, między innymi w Gdańsku. Trener Maciej Globisz, któremu zdecydowanie najwięcej zawdzięczam, wziął mnie wtedy za uszy i pociągnął do Gdańska. Szkoleniowiec ten widział zawsze we mnie coś więcej i to była jego decyzja, abym tam trafił. Nikt więcej oprócz niego mnie nie chciał. Do dzisiaj za to pokierowanie mną mu dziękuję.
Ten Gdańsk oprócz SMS-u zagościł u Ciebie na dłużej. Dwa razy byłeś piłkarzem Lechii. Czy zrezygnowałbyś z któregoś pobytu?
Z żadnego bym nie zrezygnował. Absolutnie, ten pierwszy i drugi pobyt były bardzo ważne dla mnie.
Czy możesz powiedzieć dlaczego? Przecież raz z klubem spadałeś, za drugim nawet Cię nie pożegnano. To chyba musi boleć?
Jednym z moich marzeń i celów w piłce było zacząć i skończyć przygodę w jednym i tym samym klubie. Zacząłem w Lechii, więc skończenie kariery było dla mnie wypełnieniem tego celu. Oczywiście końcówka drugiej przygody była dla mnie fatalna. Najbardziej bolał mnie fakt, że nie grałem. Kiedy nie grasz, to nie możesz się obronić, jesteś bezradny wobec krytyki, która z każdej strony cię dotyka. Byłem taki zawieszony, nie miałem możliwości dokonania ruchu czy to w lewo, czy w prawo, a to już była końcówka mojej kariery. Co do pożegnania – masz rację, nie dostałem go i za bardzo nie chcieli mi go dać jako klub, bo z perspektywy kibiców wyglądało to tak – bierze duże pieniądze, a nie gra. Dlatego wracając do twojego poprzedniego pytania, chciałbym wykreślić może tylko to, a najlepiej, by po prostu to się nie wydarzyło. O drugiej przygodzie w Lechii decydowaliśmy również rodzinnie. Po końcu gry w Śląsku Wrocław ja i moja żona zadecydowaliśmy o tym, że Gdańsk to miejsce, w którym chcemy się osiedlić. Pomimo różnych ofert z klubów europejskich. Dlatego ta druga przygoda była bardzo przemyślana.
A czy trener próbował jakoś przekonać Cię do odejścia z klubu, sugerował, że nie będziesz w jego planach. Czy zostałeś po prostu członkiem „nowego klubu kokosa”. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy?
Nie, aż tak źle nie było. Prezes Madziara, którego bardzo szanuję i który stał za moim drugim przybyciem do Lechii, wiele mi pomagał, robił wszystko, abym czuł się w Gdańsku dobrze i dobrze grał. Nie miałem karnych zsyłek do rezerw czy czegoś w tym stylu. To trener Nowak stwierdził, że nie mam nic więcej do zaoferowania tej drużynie i poszedłem na bocznicę. Nawet nie brał mnie do osiemnastki meczowej, co było widoczne dla mnie i innych, że zwyczajnie robił to po złości, choć do dzisiaj nie wiem, co chciał tym pokazać. Potem przyszedł do Gdańska trener Stokowiec, od razu poprosił mnie o odbycie z nim rozmowy. Wiedział, że potrzebuję czasu na odbudowę. Zapytał mnie, czy chcę. Ja próbowałem, ale dla piłkarza starszego po tak długiej przerwie jest to trudne, czasami nawet niemożliwe. Miałem jeszcze rok kontraktu. Czułem, a nawet wiedziałem, że to będzie ostatni sezon. Jestem wdzięczny trenerowi za podanie mi ręki po tak trudnych dla mnie chwilach.
Po pierwszej przygodzie z Lechią kolejnym etapem był Orlen Płock, lecz ten moment najważniejszy to Groclin Grodzisk Wielkopolski. Pamiętasz negocjacje, możesz opowiedzieć nam, jak to wyglądało?
Oferta z Grodziska, po której dołączyłem do klubu z Wielkopolski, była tak naprawdę drugą propozycją z jego strony. Pierwsza pojawiła się jeszcze za trenera Białka. Przyjechałem wtedy wraz z Lechią na mecz do Poznania przeciwko Lechowi. Jednak za pierwszym razem ten pomysł upadł, ponieważ na miejsce szkoleniowca Białka przyszedł Lorenz. Trener wiedział, że są prowadzone negocjacje ze mną, dlatego przybył na wspominany mecz i po 45 minutach powiedział: „to nie ma sensu” i opuścił stadion. Ja, wiedząc o końcu swego kontraktu, musiałem szukać dalej. Wtedy pojawił się temat Orlenu Płock. Dla mnie okazało się to strzałem w dziesiątkę, a koszulkę Groclinu ubrałem za kadencji trenera Kaczmarka. Tak to było.
Jakie wspomnienia zostawił za sobą Groclin, a zwłaszcza Prezes Drzymała? Czy jest to dla Ciebie postać zbliżona do Prezesa Wojciechowskiego, a może to inny typ człowieka?
Jednym zdaniem – zakochany w piłce. Typowa pasja, pieniądze były ważne, ale to klub był na pierwszym miejscu. Jako człowiek bardzo trudny, zwłaszcza jeśli chodzi o negocjacje. Do dzisiaj pamiętam, jak poszedłem powalczyć o podwyżkę. Prezes zareagował na to słowami, że powinienem być wdzięczny, iż w ogóle w klubie jestem.
Po tej rozmowie łzy cisnęły się same do oczu. Jego zaangażowanie oceniam na zbyt duże, jako człowiek będący mimo wszystko z zewnątrz nie mógł mieć pojęcia o wszystkim, np. szatni czy treningu. Jednak to jego zaangażowanie oddawało charakter klubu oraz drużyny. To było coś więcej niż klub z małego miasteczka. Prezes Drzymała zawsze chciał i robił wszystko na sto procent, jeżeli widział, że ktoś tego nie robi, to dziękował i szedł dalej. W tamtych czasach wiele drużyn z dużych i mniejszych miast miało problemy finansowe, a tu? Tu było wszystko na czas, wypłata, premie – to był istny komfort. Jedyny Twój obowiązek to było tylko granie na pięknej zielonej murawie. Raj dla piłkarza grającego w Polsce wtedy.Tak że za to wszystko dziękuję Prezesowi i Groclinowi. Z zabawnych historii pamiętam, że jak miał urodziny, to np. mówił kierownikowi drużyny, kto może wręczyć kwiaty, a kto nie. Także trudno kogoś takiego zapomnieć.
A czy Prezes potrafił na przykład podczas meczu przyjść do Was do szatni i wchodzić w buty trenera?
Nie, nie było, ale słyszałem, że zdarzało dzwonić się na ławkę rezerwowych (śmiech).
Po wspaniałym czasie w Grodzisku pojawił się w końcu transfer zagraniczny – Austria Wiedeń. Początki były dobre, ale później chyba coś poszło nie tak. Czy mam racje?
Plan wyboru klubu i ligi był bardzo dobry, tak uważam do dzisiaj. Oni mnie chcieli, ja chciałem do nich. Grali o tytuł, o puchary. To miała być trampolina do jeszcze lepszego klubu – i zgodzisz się ze mną, że do tego etapu to brzmi rozsądnie. Tym złym momentem było jednak to, że miałem problem z rywalizacją, a raczej mentalem, podejściem do niej.
Nie potrafiłem odpowiednio zareagować na to. Ja uważałem, że coś mi się należy. Nawet jak zagram słabo, to następny mecz pozwoli mi to naprawić. Tam zaś nie było na to czasu, błąd, grasz słabo – siadasz na ławkę, jest do gry następny. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że w Austrii gram z 15 reprezentantami kraju, np. Szwecji, Bośni czy Czech. Ja nie miałem o tym pojęcia – myślałem, że będę grał. To mnie zapędziło w kozi róg i zablokowało dalsze sukcesy.
Nie mogłeś wtedy z kimś porozmawiać? Psycholog sportowy pewnie mógłby tu coś pomóc ułożyć.
Nie było to powszechne i stosowane na tamte czasy, dlatego też nie skorzystałem. Ale inaczej ci powiem – jeżeli ja, chłopak z małego miasta Koszalin, opuszczający Polskę. spełniający marzenia z dzieciństwa, by grać w piłkę, mam problem z rywalizacją, z tym mentalem, to ze mną musiało być coś nie tak, a nie z ludźmi wkoło. To jak z dojrzewaniem – jeden szybciej, drugi później. Ta sytuacja bardzo pomogła mi potem w karierze, po takiej nauce naprawdę wyszedłem mądrzejszy. Nauczyłem się z wieloma rzeczami sobie radzić, byłem silniejszy. Szkoda tylko, że to nie przyszło wcześniej. Myślę, że gdyby nie to, moja kariera na zachodzie byłaby większa, a tak była, delikatnie mówiąc, przeciętna. Może nie Bayern czy inny wielki klub, ale mogłem więcej.
A jak wyglądała organizacja klubu oraz sam trening tam? Czy pod tym względem byłeś gotowy do gry na zachodzie?
Pomijając organizacyjne różnice, do których dzieliły polskie kluby lata świetlne – więcej chyba nie muszę mówić. Jeżeli chodzi o piłkę austriacką, to tam nigdy się do tego nie przyznają, ale kalkują niemiecką Bundesligę. U nas trenowało się jak w Niemczech. Jeżeli chodzi o przygotowania przedsezonowe, wszystko było lepiej monitorowane, bardziej dopasowane czy to indywidualnie pod pozycję na boisku, czy pod drużynę jako kolektyw, system taktyczny, było ciężko, można powiedzieć jak w Polsce. Ale w tygodniu przed meczem od poniedziałku do piątku to orka istna – nigdy tak ciężko nie trenowałem. Gdybym miał to spiąć w klamrę, to u nas jest trudniej przed sezonem, a tam w jego trakcie. Ja pomiędzy meczami czułem się jak na takim obozie w Polsce. Duże zaangażowanie, duża walka.
Po przygodzie w Austrii oraz epizodzie w Norwegii zdecydowałeś się na powrót do Polski. Dlaczego?
Powrót do ŁKS-u to zasługa Tomka Wieszczyckiego. Ja byłem wtedy wypożyczony do Norwegii na pół sezonu, a po dwóch jednostkach treningowych ŁKS oferował mi 3,5-letni kontrakt. Bardzo mnie to zaskoczyło. Ja jednak byłem w słabszej formie. Długo rozmawiałem wtedy ze swoją żoną i uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem dla mojej kariery będzie zrobienie kroku w tył. Jednak znalezienie mi klubu w Polsce okazało się trudnym zadaniem. Chciała mnie wtedy tak naprawdę tylko Korona Kielce, bo znał mnie trener Janas, drugi GKS Bełchatów, jednak nie czułem się na tyle silny, by przechodzić testy u trenera Oresta Lenczyka, a trzeci to był właśnie ŁKS Łódź. Pomagał mi to załatwić mój przyjaciel, Tomek Wieszczycki. On mnie przekonał, że to będzie dla mnie dobre. Ja wiem, że nigdy nie będę ŁKS-iakiem, ale zawsze z przyjemnością tam wracam, byłem już kilka razy. Oni naprawdę mnie tam odbudowali. To był mój taki drugi strzał w dziesiątkę. Po ŁKS-ie przyszedł czas na Śląsk.
Właśnie pobyt w Śląsku to Twój piłkarski prime, dlatego też stawiam tezę – największym sukcesem sportowym Sebastiana Mili jest mistrzostwo Polski ze Śląskiem Wrocław, zaś mentalnym opaska kapitańska. Czy się zgadzasz?
Z tym ostatnim w stu procentach, z tym pierwszym sprawa nie jest prosta, bo strasznie trudno mi to ocenić. To jak z bramką – ta pierwsza czy ostatnia? Ja przecież wygrałem czy mistrzostwo Europy do lat 18, czy mistrzostwo Austrii oraz Puchar. Wiadomo, tytuł mistrza na swoim podwórku smakuje zawsze inaczej i jeśli chodzi o sam dom (jako Polska), to tak. Wracając jednak do opaski kapitańskiej, dla mnie najlepszy czas, byłem kapitanem wspaniałej drużyny, która miała genialną publiczność – dla mnie nie było nic lepszego w życiu. To klub, który w sercu mam, tu nic się nie zmieni. To mój najlepszy czas.
Jako kapitan Śląska pewnie masz niejedną ciekawą historię o drużynie. Może zechcesz nam coś opowiedzieć? W końcu w tej szatni były mocne charaktery.
Powiem tak, zdradzić nic nie mogę. Mam kontakt z tamtymi chłopakami. Oni do dzisiaj wiedzą, że mogą na mnie zawsze liczyć. My bardzo się wspieraliśmy, ze mnie tworzyło to lepszego piłkarza. Mieliśmy podbramkowe sytuacje, że trzeba coś utaić, to ktoś zbyt późno wrócił do domu, to ktoś miał jakiś konflikt z policją, ale to nas cementowało. My chroniliśmy drużynę. Nigdy nie wyjdzie ode mnie czy piłkarzy z tamtej drużyny na światło dzienne, co, gdzie i jak się wydarzyło – to zostaje u nas. Jako tamta ekipa dalej tworzymy kolektyw. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt ze sobą, najczęściej wirtualny, ale jest.
A kto był najbliżej Ciebie z szatni podczas pobytu w Śląsku Wrocław?
Miałem grupę piłkarzy, z którymi spędziłem więcej czasu. Wynikało to z tytułu posiadania dzieci w tym samym wieku. Koleżeństwo naszych żon. Mariusz Pawelec, Darek Sztylka, od którego przejmowałem opaskę (legenda Śląska). Pytałem go, czy jest zły, że zabieram mu dowództwo nad drużyną, a on na to: „nie, nie jestem zły, ja nawet we wszystkim ci pomogę”. Kolejni to Pietrasiak, Cetnarski, z każdym piłkarzem miałem dobre relacje. Każdy coś dawał, nie było nigdy relacji w jedną stronę. Byliśmy wszyscy tam jako rodzina.
Może teraz przejdziemy do kadry. Pierwsze powołanie do reprezentacji, pamiętasz okoliczności?
Tak, oczywiście, za trenera Janasa. Pięciu, sześciu było nas wtedy z młodzieżówki. Graliśmy z Macedonią, po tamtym meczu zostaliśmy i poczekaliśmy na pierwszą kadrę.
Starcie z Niemcami chyba jest z Tobą do dzisiaj. Stałeś się symbolem meczu dla wielu kibiców.
Dla mnie to coś, co ma niezwykłą wartość. To była wyjątkowa bramka. Słuchasz hymnu, reprezentujesz swój kraj, biegasz w koszulce z orzełkiem. Grasz z aktualnymi mistrzami świata. Wygrywamy z nimi, ja podwyższam wynik, dla mnie to kosmos – do dzisiaj nie potrafię racjonalnie o tym mówić. Dla mnie to spełnienie marzenia. Przecież oni niecałe pół roku wcześniej ograli Brazylię na 1:7. A my ich wtedy ogrywamy z moją bramką. Czy ja mogłem sobie wymarzyć coś lepszego? To prawda, w jakiś sposób zostałem symbolem tego meczu.
Ten mecz z Niemcami to kulminacja Twojego pobytu w kadrze. Jednak interesujące jest to, w jaki sposób selekcjoner Nawałka Cię odkurzył dla niej i, co bardziej boli, pożegnał z nią. Jak to wspominasz?
Od początku, czyli tej przyjemnej strony. Ja już przestawałem wierzyć, że wrócę do kadry. Traciłem opaskę kapitana Śląska, miałem nadwagę i przyszedł grudzień, a tu dzwoni do mnie numer nieznany, odbieram, a tu trener Nawałka, który chwilę wcześniej przejął kadrę. Miałem okład jeszcze na nodze (byłem po lekkim urazie), zero pozytywnej energii. Bardzo mnie zbudował wtedy jego telefon, powiedział do mnie, że jak będę w dobrej formie, grał jak w swoim najlepszym czasie, to on mnie powoła, wiek nie ma dla niego znaczenia. Dla mnie to było niewiarygodne, aż opowiedziałem to żonie. Bałem się, że za świra wezmą mnie chłopaki z drużyny, kiedy im to opowiem. Ta rozmowa pomogła mi, zająłem się najpierw rehabilitacją, potem ciężko harowałem i jeszcze moja żona zajęła się dietą. Te wysiłki zostały nagrodzone, bo dostałem powołanie w zastępstwie za kontuzjowanego Michała Kucharczyka. Trener Nawałka zadzwonił do mnie po meczu ligowym i mówi: „Słuchaj, tak i tak to wygląda, masz czas na reprezentację”. Ja na to: „Trenerze, jestem już spakowany, idę tylko po rower do piwnicy i jadę!”
Końcówka, ta smutna, była dla mnie prostsza, bo pobyt w Austrii dużo mnie nauczył, podświadomie byłem na to gotowy. Wiedziałem, że moja runda wiosenna w Lechii była słaba. Miałem pojęcie też, z kim rywalizuję – Filip Stażyński, który miał znakomitą rundę w Zagłębiu Lubin. Grał, strzelał, asystował, był motorem. Ta rywalizacja sportowa była dla mnie przegrana. Mogłem tylko liczyć na to, że selekcjoner uzna, iż lepiej np. ja pasuje do grupy, że jestem tym ostatnim ogniwem potrzebnym na 23-osobową kadrę.
Selekcjoner zachował się bardzo dobrze, zadzwonił dzień przed nominacjami. Powiedział, że Filip pojedzie. Nie będzie brał mnie nawet do szerokiej kadry, by nie robić mi nadziei.
Ja wiedziałem, że to mój koniec w kadrze, nie byłem zły na trenera, byłem smutny. Wszystko mi uargumentował. Dla mnie jest fantastycznym trenerem i mamy kontakt do dzisiaj. On mi dał tak dużo, że nie umiałbym być zły.
To teraz przenieśmy się do teraźniejszości. Jaki obraz nowego selekcjonera wyjawia się ekspertowi?
Mój obraz po rozmach z kolegami oraz osobami, które go znają, jest taki, że Paulo Sousa ma szansę wyniesienia nas na jeszcze wyższy poziom. Oczywiście ten realny, bo na dziesięć meczów dziewięć np. z Niemcami czy Anglikami przegramy, ale jest kimś takim, kto w tym dziesiątym meczu może pomóc nam wygrać. Jest to trener głodny wyniku, sukcesu. Ostatnio trochę mu się nie wiodło, więc z pewnością będzie chciał odwrócić ten trend. Zdobywał mistrzostwo, grał o najwyższe cele jako trener, czyli wie, jak pracować. Dla mnie dużym atutem jest to, czego w Polsce nie doceniamy. Mianowicie był świetnym piłkarzem, dużo wygrał, co pozwoli na imponowanie młodszym piłkarzom oraz zbuduje szacunek u starszych jak chociażby u naszego Roberta Lewandowskiego. I obalam mit z późnością zatrudnienia – na kadrze się nie trenuje. To regeneracja, taktyka, stałe fragmenty gry. Tu kluczem będą relacje międzyludzkie, a trener Sousa umie to robić, to jego atut. Na pewno nikt mu nie wejdzie na głowę. Dyscyplina i porządek – to też będzie widoczne.
Paulo Sousa lubi grać na trzech obrońców. Czy widzisz nas w tym systemie gry?
Patrząc na nasz materiał, musimy próbować trójką i wahadłami. Nie mamy już Jakuba Błaszczykowskiego czy „Grosika” w najlepszym czasie kariery. Więc jeśli skrzydłowi to już nie jest nasz atut, to dołóżmy kogoś do środka pola. Pamiętajmy o tym, że nie możemy być przewidywalni, przecież ustawienia cały czas się zmieniają. Te wahadła mogą nas wynieść naprawdę daleko.
Na moje będziemy płynnie przechodzić z systemu w system podczas meczu, na przykład zaczynamy czwórką i przechodzimy na trójkę. To wszystko wyjdzie podczas zgrupowań, najpierw na chodzonego, kto, co, czego wymaga (tak wygląda nauka taktyki). Bo umówmy się, z Kamila Grosickiego nie zrobimy już wahadłowego. Trener będzie szukał raczej takich piłkarzy, którzy dadzą mu różne możliwości, są uniwersalni.
Zabawisz się w selekcjonera? Podasz nam swój skład albo kręgosłup drużyny? Jak Ty to byś widział?
Prawda jest taka, że na bramce mamy spokój, obojętnie, kto do niej wejdzie, każdy wybór byłby dobry. W obronie skorzystałbym z Janka Bednarka, Kamila Glika i Sebastiana Walukiewicza – bo ta trójka wygląda mi na spory potencjał w ustawieniu na trzech, grając z tyłu. Napastnik – wiadomo – Robert Lewandowski. Za nim widziałbym Arka Milika wraz z Piotrkiem Zielińskim. Dla mnie Arek jest kluczem całej układanki. On kapitalnie gra między liniami. Ma te swoje kępki trawy. Wykonuje pracę na rzecz drużyny.
Poznaliśmy Twój kręgosłup, w nim jest Piotr Zieliński. Rozumiem, że jeśli on, to nie Mateusz Klich? Wielu ekspertów uważa, że oni sobie przeszkadzają. Możesz nam coś powiedzieć z perspektywy kogoś, kto grał w środku pola?
Lubię ten temat. Dla mnie Klich i Zieliński razem to nie problem. Nim jest wybór tego trzeciego, kogoś, kto nada temu równowagę. Przy tej dwójce potrzebujesz kogoś od czarnej roboty – dla mnie Góralski.
Skończyłeś kopać, teraz jesteś w TVP Sport. To miejsce docelowe? Czy będziesz chciał wrócić na boisko w innej roli?
Wiadomo, ciągnie wilka do lasu. Ale ja chciałem odpocząć trochę po karierze, potrzebowałem świeżego powietrza. Teraz jestem przy największych wydarzeniach sportowych, a jednak obok nich. Nawet mi się to podoba, ale zobaczymy, co będzie dalej.
Wróciła ekstraklasa. Kto ją wygra, a kto spadnie?
Legia Warszawa – tu się nic nie wydarzy. U trenera Michniewicza nie wpadną w większy dołek. Raków czy Pogoń będą gubić te punkty. Inni nie mają szans już ich dogonić. Co ciekawe, czytałem skarb kibica i tam tylko dwóch albo trzech trenerów podziela moje zdanie. Reszta twierdzi, że nie można tak naprawdę nikogo pomijać. Ja mimo to stawiam na Legię. Spadnie zaś Podbeskidzie – tak sądzę.
Gdybyś napisał list z przyszłości, co powiedziałbyś młodemu, powiedzmy, 15-letniemu Sebastianowi Mili?
Słuchaj się bardziej rodziców, starszych, doświadczonych, nie bój się chwalić, czy zaufać i najważniejsze – kiedy się za coś zabierasz, rób to na 100%, bez półśrodków. Weź się za to jak po Austrii Wiedeń, a nie przed. Jeżeli nie umiesz się poświęcić, to się nie poświęcaj.
Dziękuje Ci bardzo za rozmowę.
Ja również.
Nowy redaktor jest dobrze zorientowany w tematyce Mili - wydaje mi się że muszą skądś już się znać. Poza tym tempo tego wywiadu to... szacun. Czyta się szybko i przyjemnie.
Miałby jednak pytanie czy Pan Mila nie jest tu zbyt delikatny dla siebie?
Wydaje mi się że Sebastian Miła był szczery w rozmowie ze mną. Mówił jak to odbierał na tamten czas oraz ile dało mu to później w życiu.
A czy Pan Mila z taką wiedzą to nie do sztabu kadry? Widać że coś tam kuma
On tą karierę zawdzięcza Ojcu, który jest legendą Gwardii. Szkoda tylko że nie chce szkolić młodzieży - powinien tłumaczyć jak dojść do takiego etapu