Prime time: Ruud van Nistelrooy – król pola karnego


Sięgamy pamięcią do sylwetki jednego z najskuteczniejszych snajperów naszych czasów. Oto Ruud van Nistelrooy – napastnik na wyginięciu

10 maja 2020 Prime time: Ruud van Nistelrooy – król pola karnego
optus.com.au

Ruud van Nistelrooy. Piłkarz, dla którego określenie "lis pola karnego" wydaje się stworzone. Holender był uosobieniem bezlitosnego napastnika, prawdziwego killera pod bramką rywala. A mimo to można zaryzykować stwierdzenie, że jego gablota z trofeami nie odzwierciedla do końca skali jego talentu. Oto sylwetka najbardziej klasycznej "dziewiątki" XXI wieku.


Udostępnij na Udostępnij na

150 bramek dla Manchesteru United i zaledwie jedna zdobyta zza pola karnego. Ktoś, kto nie miał okazji oglądać występów van Nistelrooya w telewizji, mógłby powiedzieć, że ten jedynie dostawiał nogę. Takie uproszczenie byłoby dla niego mocno krzywdzące. W rzeczywistości repertuar Holendra był znacznie bardziej urozmaicony. Nieobce były mu samotne rajdy w pole karne kończone podcinką, a jego skuteczność pod bramką rywala brała się przede wszystkim z genialnego ustawiania się i bycia o jeden krok przed obrońcami.

Van Nistelrooy do perfekcji opanował właśnie ruch w polu karnym, co w połączeniu z wielkim talentem do wykończenia musiało skutkować świetnymi statystykami. 326 bramek w 516 występach w karierze oraz tytuł drugiego najlepszego strzelca w historii Ligi Mistrzów – przynajmniej zanim rozpoczęła się era dwóch kosmitów. Gdyby Ruud van Nistelrooy grał dzisiaj w piłkę, byłby prawdziwym bożyszczem dla fanów statystyki „expected goals”.

Ale po kolei.

Pierwsze kroki

Ruud van Nistelrooy urodził się 1 lipca 1976 roku w holenderskim mieście Oss. Swoje pierwsze kroki w zawodowym futbolu stawiał w szkółce Nooit Gedacht, gdzie początkowo występował w roli pomocnika. Szybko jednak poznano się na jego talencie strzeleckim, co poskutkowało przenosinami do kolejnego klubu, Den Bosch. Po początkowych problemach z adaptacją młody Holender odpalił z formą w sezonie 1996/1997, gdy zdobył 12 bramek w 31 spotkaniach. Tam został dostrzeżony przez skautów SC Heerenveen, co utorowało Ruudowi ścieżkę do Eredivisie.

W swoim jedynym sezonie dla tego klubu udało mu się trafić do siatki aż 16 razy. Nic więc dziwnego, że po zaledwie roku gry w holenderskiej ekstraklasie po zawodnika zgłosił się jeden z trójki tamtejszych gigantów – PSV Eindhoven. Dość wysoka kwota 7 mln euro za van Nistelrooya zaczęła się spłacać dość szybko.

Chociaż „Czerwono-biali” w tamtym czasie musieli oglądać plecy Ajaksu i Feyenoordu, to liczby van Nistelrooya tylko rosły. W swoim pierwszym sezonie dla PSV 23-latek zdobył wówczas aż 31 goli w Eredivisie, co oczywiście przyniosło mu koronę króla strzelców. Jeśli dołożymy do tego hat-tricka w Lidze Mistrzów przeciwko HJK Helsinki, to nie trudno sobie wyobrazić, że coraz głośniej o tym zawodniku mówiono w kontekście największych klubów Europy.

Niemalże zamknięte drzwi

Niewiele jednak brakowało, by droga do wielkiego futbolu została przed nim zamknięta. W kolejnym sezonie van Nistelrooy nadal strzelał jak szalony – tym razem 29 goli dla PSV w lidze. Napastnikiem w tym czasie interesował się Manchester United, który chciał go wykupić już latem 2000 roku. Holender oblał jednak testy medyczne, bowiem doszukano się u niego problemów z więzadłem krzyżowym. PSV postanowiło nawet nagrać film, w którym mieli udowodnić, że z ich snajperem jest wszystko w porządku, ale wtedy, jak na ironię losu, udało im się jedynie sfilmować niefortunny upadek Holendra i prawdziwe zerwanie więzadeł.

Być może nie doszłoby do tego, gdyby van Nistelrooy zgodził się wcześniej na operację kolana, którą rekomendowali mu jego lekarze. Już wtedy jednak do głosu doszła jego buńczuczność i duma, która nie pozwoliła mu przegapić szansy na występ na Euro 2000. Ostatecznie i tak na ten turniej nie pojechał, a jego rodacy odpadli w półfinale z Włochami.

Oczywiście młody Holender załamał się po tych wydarzeniach. Alex Ferguson postanowił jednak poczekać na swoją nową gwiazdę, o czym poinformował napastnika w prywatnej rozmowie telefonicznej.

Van Nistelrooy zdążył wrócić po kontuzji jeszcze na końcówkę sezonu 2000/2001, a Szkot postanowił dotrzymać słowa. Holender rozegrał w Eredivisie już tylko dziesięć spotkań i latem 2001 roku przeniósł się na Old Trafford za 19 mln funtów. Jak wspominał po latach, słynny uraz kolana uczynił go silniejszym:

– Moje ciało zupełnie się zmieniło. Z perspektywy czasu widzę, że tamta sytuacja bardzo mi pomogła. Stałem się silniejszy i szybszy, bo pracowałem dużo nad dynamiką. Rok przerwy od futbolu okazał się dla mnie korzystny, chociaż bardzo tęskniłem za piłką.

Paląca chęć powrotu nie tylko wzmocniła ciało Holendra, ale także jego umysł. Van Nistelrooy wykształcił u siebie obsesję samodoskonalenia i nieskończony głód sukcesu. Cechy, którymi później zaraził pewnego Portugalczyka.

Van Nistelrooy w nowym systemie

Niedosyt w osiągnięciach Holendra mocno wiązał się z okresem, w którym dołączył do zespołu „Czerwonych Diabłów”. Van Nistelrooy nie wstrzelił się bowiem w żadną z dwóch wielkich drużyn Alexa Fergusona z przełomu XX i XXI wieku. Przyszedł za późno, by skorzystać na klasie zespołu, który w 1999 roku zdobył potrójną koronę, i za wcześnie, by załapać się do kadry triumfatora Ligi Mistrzów oraz trzykrotnego mistrza Anglii.

Mimo tego van Nistelrooy był Fergusonowi potrzebny. Menedżer Manchesteru United szykował się do transformacji swojego zespołu oraz przejścia z systemu 4-4-2 w 4-5-1. Holender miał być jedynym wysuniętym napastnikiem, otoczonym z każdej strony doskonałymi kreatorami. Chociaż nowa wizja gry nie przyniosła „Czerwonym Diabłom” spektakularnych sukcesów drużynowych, to miała jedną zaletę – van Nistelrooy miał wiele okazji do zdobywania goli. A dla niego to było najważniejsze.

Już w debiucie z Fulham dwukrotnie trafił do siatki, a cały sezon ligowy zakończył z 23 trafieniami na koncie. Holender ewoluował w snajpera idealnego. Nie miało dla niego znaczenia, czy United gra na wyjazdach czy na własnym boisku. Często znikał przez duże fragmenty spotkania, by potem nagle znaleźć się w idealnym miejscu na dośrodkowanie albo dobić piłkę wyplutą przez bramkarza. Nowy gwiazdor „Czerwonych Diabłów” był po prostu geniuszem w znajdowaniu się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie.

Z czasem jednak kolegom z zespołu coraz mocniej zaczęła doskwierać jego samolubna natura. Jasnym stało się, że Holender przedkłada osiągnięcia indywidualne ponad drużynę.

– Jeśli wygraliśmy 3:0, a on zmarnował dobrą okazję, to po meczu siedział w opłakanym stanie w kącie szatni – cytował Ryana Giggsa Michael Cox w swojej książce „The Mixer”.

W ciągu pięciu lat spędzonych w Anglii tylko raz nie udało mu się przekroczyć bariery 20 bramek w Premier League. W 219 meczach w czerwonej koszulce zdobył aż 150 goli. Z czasem jednak Ferguson zrozumiał, że same gole to za mało. W stale rozwijającej się lidze angielskiej powoli odchodzono od konceptu klasycznej „dziewiątki”, której zadaniem było wyłącznie zdobywanie goli. I tak, największym przekleństwem van Nistelrooya okazał się być… Thierry Henry.

Van Nistelrooy kontra Thierry Henry

Przełom XX i XXI wieku w angielskim futbolu został zdominowany przez rywalizację Arsenalu i Manchesteru United. Wówczas dwa najmocniejsze kluby w stawce Premier League rywalizowały między sobą na wielu płaszczyznach. Tak jak oba kluby wymieniały się w tym okresie mistrzostwami Anglii, tak też podobne zmagania obserwowaliśmy w klasyfikacji strzeleckiej. Po przeciwnych stronach ringu stanęli Ruud van Nistelrooy i Thierry Henry. Przez pięć lat nie dopuścili nikogo innego do korony króla strzelców. Henry jednak wygrywał stosunkiem 4:1.

Podczas gdy Holender był napastnikiem uosabiającym bezpośredni i mało finezyjny styl lat 90., Francuz był jego zupełnym przeciwieństwem. Gwiazda Arsenalu wykraczała ponad swoją epokę i wyznaczała trendy, które znamy dzisiaj. Henry był bowiem znacznie bardziej uniwersalnym napastnikiem, który równie dużo strzelał, co asystował. Podczas gdy van Nistelrooy nigdy nie przekroczył bariery trzech asyst w jednym sezonie Premier League, Henry do dziś piastuje rekord dwudziestu asyst z kampanii 2002/2003. Potrzeba rywalizacji z Henrym urosła u Holendra do rangi obsesji:

– Jeśli nie strzelił gola, siedział skwaszony na tyłach autokaru, nawet jeśli wygraliśmy mecz. W dodatku gdy podczas sprawdzania innych wyników okazywało się, że Henry strzelił, Ruud wściekał się jeszcze bardziej. Widział w nim osobistego rywala i stanowczo obstawał przy tym, że na pewno zdobędzie więcej bramek – opowiadał Paul Scholes (cytat: The Mixer).

Dziś pojawiają się głosy, że rywalizacja van Nistelrooya i Henry’ego była preludium do późniejszej legendarnej wojny Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. Arsenal wyjątkowo mocno ciążył Holendrowi nie tylko ze względu na osobę Francuza. Historię starć van Nistelrooya z „Kanonierami” można najlepiej opisać poprzez historię dwóch rzutów karnych.

21 września 2003 roku obie ekipy spotkały się na Old Trafford w meczu na szczycie. Mimo wielu emocji na boisku utrzymywał się bezbramkowy rezultat aż do doliczonego czasu gry. Wtedy Diego Forlan zanurkował w polu karnym po kontakcie (?) z Martinem Keownem, a do piłki podszedł van Nistelrooy… Holender jednak trafił w poprzeczkę ku wielkiej i nieskrywanej radości wcześniejszego winowajcy. Wywiązała się wielka awantura, po której Martin Keown został ukarany grzywną 20 tysięcy funtów i trzema meczami zawieszenia. Drużyna Arsene’a Wengera zakończyła sezon jako słynni „The Invincibles”.

Słodka zemsta

Pudło z tamtego spotkania przez długi czas prześladowało umysł holenderskiego snajpera:

– Byłem bardzo rozczarowany i zły na siebie, że zmarnowałem tamtego karnego. Nie dlatego, że pomogłem Arsenalowi w szerszym kontekście, oczywiście, że nie. Byłem zły, bo nie zapewniłem mojej drużynie trzech punktów – opowiadał po latach.

Okazję do przepędzenia koszmaru z przeszłości van Nistelrooy otrzymał rok później w październiku 2004. Wtedy „Czerwone Diabły” mierzyły się ze świeżo upieczonym mistrzem kraju, który właśnie przedłużył swoją passę bez porażki do 49 spotkań.

Historia zatoczyła koło, albowiem znów przez większą część meczu utrzymywał się wynik 0:0. Wtedy jednak w pole karne wleciał Wayne Rooney, który w sprytny sposób wykorzystał wejście Sola Campbella. Sędzia bez wahania wskazał na wapno, a do piłki musiał podejść oczywiście van Nistelrooy. Tym razem jednak zachował się znacznie pewniej, posyłając Jensa Lehmanna w przeciwny róg bramki. Stadion oszalał, a po emocjach widniejących na twarzy strzelca widać było, jak wielki ciężar spadł wtedy z jego duszy.

Jeszcze jedną bramkę dołożył Wayne Rooney i ostatecznie Manchester United pokonał „Kanonierów” 2:0, kończąc ich legendarną serię. Winy zostały odkupione.

Za mała szatnia dla nas dwóch

Przyszedł moment, gdy dotychczas największa zaleta van Nistelrooya stała się jego największą wadą. Chociaż początkowo wygórowane ego Holendra i jego obsesja na punkcie bramek imponowały, z czasem jego koledzy byli coraz mocniej tym zmęczeni. Wszystko zaczęło się w 2003 roku, gdy Alex Ferguson sprzedał Davida Beckhama i w jego miejsce kupił Cristiano Ronaldo. Dla holenderskiego snajpera była to szokująca zmiana.

Oto bowiem Szkot zamienił mu skrzydłowego dysponującego perfekcyjnym dośrodkowaniem i przeglądem pola na młodego gwiazdora, który często przedkładał efekciarstwo ponad interes drużyny. Ego van Nistelrooya nie mogło znieść tego, że Ronaldo nie podaje mu już tak często. Nie mógł znieść, że Portugalczyk był do niego bardzo podobny. Konflikt obu zawodników przybierał na sile, ale Cristiano nie był jedynym piłkarzem, z którym Holender miał problemy.

Nie układało mu się także z Louisem Sahą i Waynem Rooneyem, czyli głównymi partnerami w ataku. Manchester United powoli ewoluował w zespół lubujący się w błyskawicznych kontrach – styl, który kompletnie nie pasował do van Nistelrooya. Holender powoli stawał się w szatni ciałem obcym, o czym mówił sam Rooney:

– Sądzę, że nasz styl gry nie jest dla niego odpowiedni. To niesamowity łowca bramek, ale piłkarze, których sprowadził menedżer, jak Ronaldo, Louis [Saha] i ja, są bardziej nastawieni na szybką grę z kontry. Gramy na pełnych obrotach, a Ruud lubi zwalniać grę. […] Miałem poczucie, że jest nieszczęśliwy od chwili, w której podpisałem kontrakt z United. Dogaduje się z Ruudem, ale nie sądzę, żeby on i Ronaldo byli świetnymi kumplami. Na boisku treningowym zdarzyło się jedno spięcie czy dwa. Ruud strasznie się denerwował, gdy Ronaldo nie podał mu tak szybko, jakby tego chciał.

Czara goryczy przelała się pewnego razu, gdy doszło do kolejnego spięcia między van Nistelrooyem a Cristiano Ronaldo. W pewnym momencie Holender sfaulował swojego młodszego kolegę, który mocno przesadził z reakcją. To zirytowało napastnika, który zawołał: „I co teraz zrobisz? Poskarżysz się tatusiowi”? Van Nistelrooy miał tu na myśli asystenta Fergusona, Carlosa Queiroza, ale zapomniał, że ojciec Ronaldo niedawno zmarł. Tego było już za wiele.

Nowy Manchester United prezentował się lepiej bez van Nistelrooya w składzie i dla Fergusona stało się jasne, że trzeba go sprzedać. Holender trafił do Realu Madryt, a „Czerwone Diabły” stworzyły bez niego jedną z najlepszych formacji ofensywnych w historii angielskiego futbolu.

Udowodnić swoją rację

W Madrycie van Nistelrooy otrzymał to, czego brakowało mu w Manchesterze. Znów mógł połączyć siły z Davidem Beckhamem, co pozwoliło mu nawet poprawić dotychczasowe statystyki.

W 96 meczach w barwach „Królewskich” Ruud zdobył aż 64 gole, dzięki czemu hiszpański czempionat mógł na dwa lata wrócić do stolicy. Holender sprawił, że utrata Zidane’a oraz Ronaldo Nazario nie była tak bolesna, jak się spodziewano.

Van Nistelrooy dopiął swego i udowodnił, że nadal znajduje się w kapitalnej formie. Niestety po dwóch świetnych latach w Madrycie piłkarza zaczęły trapić kolejne urazy. W kolejnych sezonach wystąpił tylko siedem razy w La Liga i nigdy już nie potrafił wrócić do poprzedniej dyspozycji. Gdy w 2009 roku los ponownie złączył go z Cristiano Ronaldo, jasnym stało się, że jego czas na Santiago Bernabeu się wyczerpuje. Chociaż oficjalnie obaj panowie nie mieli już konfliktu, razem na hiszpańskich boiskach wystąpili tylko w jednym spotkaniu. Holender znów musiał odejść, by Portugalczyk mógł napisać historię w kolejnym klubie.

Van Nistelrooy i ostatni akord

Po Madrycie przyszedł czas na Hamburg, gdzie reprezentował barwy lokalnego HSV. Na boiskach Bundesligi zdobył łącznie 12 bramek i miał okazję zmierzyć się z byłym partnerem z Madrytu – Raulem Gonzalezem.

Na koniec kariery przyszło mu jeszcze wrócić do Hiszpanii, gdzie trafił do pamiętnej drużyny Malagi prowadzonej przez Manuela Pellegriniego. Wystąpił jeszcze 28 razy w La Liga, zanim uznał, że czas zawiesić buty na kołku. Ciągle powracające problemy zdrowotne okazały się nie do zniesienia.

– Dotarłem już do granicy mojego ciała i nie jestem w stanie dłużej występować na najwyższym poziomie – tymi słowami żegnał się z futbolem w 2012 roku.

***

Wspominamy Holendra jako jednego z ostatnich przedstawicieli starego futbolu. Futbolu, w którym było miejsce dla „lisa pola karnego”. Dziś raczej odchodzi się już od tego konceptu, a napastnicy mają na boisku znacznie więcej założeń taktycznych. W prostocie van Nistelrooya było jednak coś pięknego. Koniec końców, w futbolu zarówno dziś, jak i dwadzieścia lat temu chodzi głównie o zdobywanie goli. A w tym Holender był wyjątkowo dobry.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze