Quo vadis, Andy?


22 września 2012 Quo vadis, Andy?

Kampania wojenna pod nazwą Barclays Premier League A.D. 2012/2013 to być może decydujący sezon w karierze Andy'ego Carrolla. W ciągu ostatnich paru lat nie było na Wyspach drugiego tak szeroko komentowanego i opisywanego transferu dotyczącego angielskiego piłkarza jak przenosiny wspomnianego Andy'ego z Newcastle do Liverpoolu. W tym roku w barwach West Hamu rosły napastnik stanął przed niepowtarzalną szansą: albo dołączy do panteonu brytyjskich herosów futbolowych, albo popadnie w niebyt, lądując na zawsze na półce podpisanej: „Przepłacone oraz niespełnione talenty piłkarskie”.


Udostępnij na Udostępnij na

35 mln quid lad, czyli koleś za 35 mln funtów

Do niedawna wydawało się, iż Liverpool zrobił „interes tysiąclecia” (w negatywnym tego słowa znaczeniu), kupując z Newcastle za 35 mln funtów rosłego napastnika „Srok”, Andy’ego Carrolla. W zamian za 11 bramek i jedną udaną rundę w Premiership na St. James Park (teraz jest to Sports Direct Arena) powędrował worek pieniędzy, za który obecny szkoleniowiec Newcastle Alan Pardew zbudował całkiem solidną drużynę. Skąd taka zaporowa cena za Carrolla? Andy odszedł do Liverpoolu w ostatnim dniu zimowego okienka transferowego w styczniu 2011 roku. Newcastle windowało do niebotycznego poziomu cenę za napastnika, dobijając aż do 35 mln funtów. To największa kwota, którą kiedykolwiek zapłacono za angielskiego piłkarza. Skąd taka polityka „Srok” i upór klubu z Anfield Road? Liverpool parę godzin wcześniej za 50 mln funtów sprzedał do Chelsea swoją największą gwiazdę, marudzącego od jakiegoś czasu na brak trofeów Fernando Torresa. „El Nino”, jak popularnie nazywany jest hiszpański goleador, trafił na Stamford Bridge, natomiast klub z miasta Beatlesów na gwałt potrzebował nowej „dziewiątki”.

Andy Carroll
Andy Carroll (fot. skysports.com)

Carroll wydawał się naturalnym wyborem. Miał za sobą świetną rundę okraszoną 11 bramkami, do tego młody, medialny i Anglik, więc fani z miejsca go pokochają. Newcastle grało na zwłokę, tak naprawdę mogli Andy’ego zarówno sprzedać, jak i poczekać do końca sezonu. Liverpool nie mógł sobie pozwolić na dziurę w ataku, więc cena za młodego napastnika rosła i rosła, aż sięgnęła wręcz granicy absurdu, gdyż nie odbierając Andy’emu klasy sportowej, nie jest to piłkarz wart 35 mln funtów. Jak było dalej, wszyscy wiemy. Carroll na początku się leczył, później długo szukał formy, którą znalazł dopiero pod koniec poprzedniego sezonu. Roy Hodgson, selekcjoner Anglii, docenił jednak klasę napastnika i zabrał go na polsko-ukraińskie Euro 2012, za co ten odpłacił się trenerowi, strzelając Szwedom piękną bramkę w swoim stylu, czyli główką jakiś metr nad obrońcami. Dobra gra pod koniec roku była paradoksalnie gwoździem do trumny kariery Andy’ego na Anfield.

Nowy Shearer nie pasuje do walijskiej koncepcji gry

Życie nie znosi pustki. Ta maksyma stara jak świat sprawdza się w każdej dziedzinie życia, zwłaszcza w piłce nożnej. Newcastle miało kiedyś swojego boga, który nazywał się Alan Shearer. Sylwetki Alana przybliżać nie trzeba. Rekordowe 260 bramek w Premiership (nikt inny nie zbliżył się nawet do 200, odkąd w 1992 roku stworzono English Premier League, zastępując First Division) to najlepsza wizytówka człowieka, który potrafił zdobywać gole jak mało kto. Głową, lewą nogą, prawą, z metra, z dwudziestu kilku. Dodatkowo Alan był człowiekiem z Newcastle, „Georgie”, jak powszechnie nazywa się mieszkańców tego regionu. Gdy skończył karierę, poszukiwano nowej „dziewiątki”, kogoś, kto przejmie schedę po byłym już królu pola karnego. Kimś takim został Andy. Umarł król, niech żyje król. Wychowanek Newcastle, a więc chłopak z okolicy, szybko podbił serca kibiców z St. James Park, najpierw powoli wchodząc do pierwszego składu, by później z impetem przyczynić się do powrotu klubu do najwyższej klasy rozgrywkowej (Newcastle spadło z ligi w 2009 roku), a następnie ugruntować swoją pozycję czołowego łowcy bramek na Wyspach i wielkiej nadziei dumnych synów Albionu. Carroll chciał jednak więcej, więc przeszedł do Liverpoolu. Dziś już wiemy, że było to za wcześnie. Piłkarz nie był „skończonym produktem”, powinien był dalej w spokoju rozwijać swoje umiejętności w cieplarnianych warunkach Newcastle, jako ukochany syn klubu z północno-wschodniej Anglii. Jednak na początku tego sezonu (2012/2013), gdy wydawało się, że Anglik wreszcie odnalazł formę, popadł w niełaskę nowego menedżera „The Reds”, Brendana Rodgersa.

Irlandczyk, który w zeszłym roku prowadził walijskiego beniaminka Premier League Swansea, rozkochał całą Anglię w sposobie gry, który prezentowała jego drużyna, nazywana „małą Barceloną”. Tak jak „Dumę Katalonii” cechował ją styl oparty na dużej liczbie krótkich, szybkich podań, zmianie pozycji, płynności akcji, wreszcie finezji i sprycie. Taką samą filozofię gry Rogers stara się zaszczepić teraz na Anfield Road. Naturalnym zabiegiem wydaje się więc skreślenie Carrolla, gdyż on po prostu nie pasuje do takiego schematu. Jest to typowy angielski napastnik, reprezentujący starą szkołę klasycznych angielskich „dziewiątek”. Jest wysoki (191 cm), skoczny, świetnie gra głową, tyłem do bramki. Idealny do tzw. gry na ścianę, w której wykorzystuje się rosłego napastnika do przyjęcia piłki, a następnie zgrania jej do partnerów głową lub zastawienie futbolówki tyłem do bramki, by móc ją potem odegrać do wchodzących skrzydłowych lub środkowych ofensywnych pomocników. Carroll w ostatnim czasie poprawił grę nogami, nie jest już tylko typem piłkarza, którego Anglicy nieco złośliwie, z typową dla siebie dozą angielskiej pikanterii, nazywają „headerer, not footballer”. Mimo wszystko jednak przyjście Rodgersa równało się odejściu Andy’ego. Jest jednak w Anglii trener, który za nic ma kombinacyjną grę krótkimi podaniami po ziemi, lubuje się natomiast w długich na 40 metrów podaniach pod bramkę rywali w nadziei, że zgarnie ją głową właśnie ktoś taki jak Andy Carroll.

Big Sam

Skreślony przez Rodgersa Andy Carroll desperacko starał się wrócić do Newcastle, czyli klubu, któremu zawdzięcza sławę i obecną pozycję w angielskim futbolu. Mimo iż napastnik nie miał najlepszej passy w ostatnim czasie, to dalej jedno z najgorętszych nazwisk w brytyjskim światku piłki kopanej. Ostatecznie transfer Andy’ego nie doszedł jednak do skutku. Zadecydowały, jak to najczęściej bywa, pieniądze. Liverpool chciał odzyskać chociaż większą część kwoty, którą zapłacił za zawodnika półtora roku temu, Newcastle nie chciało wyłożyć 20 mln funtów. Ostateczna oferta za napastnika wyniosła 12 mln funtów i została odrzucona. Wtedy nieoczekiwanie pomocną dłoń do zawodnika wyciągnął trener, którego Andy na swojej drodze już spotkał, czyli Sam Allardyce, szkoleniowiec Newcastle w sezonie 2007/2008.

Carroll na początku wahał się, czy dołączyć do West Hamu prowadzonego przez „Wielkiego Sama”, jak zwykło mawiać się na Allardyca w Anglii. Napastnik początkowo odmówił przejścia do „Młotów”, mając na horyzoncie powrót do domu, czyli do Newcastle. Gdy temat ponownej gry na St. James Park ostatecznie upadł, na zasadzie rocznego wypożyczenia dołączył do ekipy z Londynu. I wydaje się, że był to strzał w dziesiątkę. Menedżer West Hamu uwielbia grać z jednym wysokim napastnikiem, więc na Carrollu oprze całą swoją taktykę, a ten będzie grał to, co najlepiej lubi i robi, czyli będzie walczył w powietrzu, zgrywał piłki, rozpychał łokciami obrońców i czyhał na gole pod bramką przeciwników. W debiucie Andy’ego w barwach „Cockney Boys” było dokładnie tak, jak to opisałem. Napastnik był jak czołg, torując drogę swojej drużynie przez zasieki obronne rywali.

Mimo iż bramki nie strzelił, 65 minut (zszedł z kontuzją, właśnie powoli wraca do gry), które rozegrał, były o niebo lepsze niż to, co pokazują od początku rozgrywek napastnicy Liverpoolu, a zwłaszcza zakupiony z Romy sukcesor Andy’ego, Fabio Borini. Carroll, patrząc na grę klubu z Anfield Road w obecnym sezonie, może się jedynie uśmiechnąć pod nosem, myśląc: „I na czyje wyszło?”. Jego West Ham wygrał w debiutanckim meczu Andy’ego 3:0, a gra Carrolla napawa optymizmem i każe ze spokojem spoglądać w przyszłość, że ten nieco toporny, specyficzny, oldschoolowy, ale mimo wszystko świetny piłkarz, wreszcie znalazł sobie miejsce, w którym pokaże całą paletę swoich nietuzinkowych umiejętności.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze