Teoretycznie tuż po słynnym komunikacie z wytłuszczoną listą odpalonych piłkarzy każdy kibic Lecha Poznań chciał o całej tej sytuacji jak najszybciej zapomnieć i oczami wyobraźni, z nowymi zawodnikami na pokładzie, rozpocząć nowy sezon. Ten jednak szybko nie nadejdzie, a dokończenie obecnej kampanii stanowi być może większe wyzwanie niż zaplanowanie rewolucji. A o niej trzeba jeszcze trochę porozmawiać.
Przede wszystkim temat wielkich zmian jest dla władz „Kolejorza” chlebem powszednim, który niestety rok w rok dosyć łatwo staje się czerstwy. Takiego pieczywa nikt raczej nie przełknie, a doskonale wiemy, czego pragną kibice oraz co siedzi w napełnionych ambicją głowach rządzących poznańskim zespołem. Piotr Rutkowski czy Karol Klimczak zapewne nie przypuszczali, że będą musieli bardziej docenić to, co z ekipą niebiesko-białych osiągał Mariusz Rumak.
Niegdyś asystent Jose Marii Bakero potrafił w Poznaniu zdobyć dwukrotnie wicemistrzostwo Polski, a o jego zwolnieniu zdecydowały fatalne występy w eliminacjach europejskich pucharów. Po zakończeniu tej kadencji nikt nawet nie myślał, że szczytem możliwości klubu będzie siódme miejsce w ligowej tabeli. Zadanie budowania Lecha spadło na barki kilku innych trenerów. Warto sobie przypomnieć, jaki plac budowy stawiał w Poznaniu każdy z nich.
Maciej Skorża – trudne rozstanie z trenerem na lata
Ze wszystkich szkoleniowców, którzy przez ostatnie lata „przewinęli się” przez korytarze przy ulicy Bułgarskiej, to właśnie Maciej Skorża zasługuje na największe uznanie. Bez żadnych konkretnych wzmocnień. Mając mało czasu na zapoznanie się z drużyną. I co najważniejsze – w tym przypadku niepotrzebna była rewolucja ani żadne jej pochodne. Mistrzostwo Polski 2014/2015 drużyna „Kolejorza” zdobyła przede wszystkim dzięki zaangażowaniu i przygotowaniu mentalnemu.
Niestety wygrana ligowa była jedynym powodem do radości dla trenera, gdyż kolejny sezon sam Skorża chciałby wymazać ze swojego trenerskiego CV. Widoczny rozłam z zespołem, a co za tym idzie słaba gra i lokata w tabeli zdecydowały o przedwczesnym zwolnieniu byłego szkoleniowca Legii Warszawa czy Wisły Kraków. Trener na lata nie przetrwał nawet półtora sezonu.
Jan Urban, czyli znany ligowy strażak na ratunek
Kolejny z odważnych, który chciał zrobić coś z niczego i stać się strażakiem z niekończącą się, a tak potrzebną wodą. Tak, wodą, ponieważ tamten Lech wyglądał jak turysta zagubiony na pustyni szukający choćby kropelki na orzeźwienie. Dla Jana Urbana władze Lecha Poznań były łagodniejsze niż dla jego kolegów z ławki trenerskiej. Mimo zakończenia sezonu na odległym, siódmym miejscu były piłkarz Osasuny dostał szansę pokazać swój warsztat i z czystą kartą ruszył w nową kampanię 2016/2017.
Jednak owoców nowego sezonu spróbować już nie mógł. Kolejne mecze tylko nasilały frustrację wśród kibiców i władz, dlatego po kilku tygodniach nowego rozdania został pożegnany. Strażakowi zabrakło jednak wody.
Nenad Bjelica – czy to ten moment?
Pojawienie się chorwackiego szkoleniowca w Poznaniu rodziło więcej pytań, a nie pewności co do powodzenia tego projektu. Brak większych osiągnięć w trenerskiej karierze mógł wzbudzać nawet pewne obawy, jednak już pierwszy sezon pokazał, że nie jest to człowiek przypadkowy. Tak jak poprzednicy nie miał okazji odświeżyć kadry według swojego uznania, jednak nie przeszkodziło w zajęciu trzeciego miejsca w rozgrywkach ekstraklasy. Zimą wzmocnił skład, kupując Volodymyra Kostevycha, za co kibice dziękują mu pewnie do dzisiaj. Bjelicę można stawiać w pierwszym rzędzie tych, którzy słowo rewolucja naprawdę wzięli sobie do serca. Przed sezonem 2017/2018 do „Kolejorza” trafiło aż siedmiu (!) nowych zawodników, większość z polecenia samego Chorwata.
Jak się później okazało, Emir Dilaver, Vernon De Marco czy Mario Situm nie wystarczyli do tego, by zdetronizować warszawską Legię i zdobyć tytuł mistrza Polski. Poza tym tuż po zwolnieniu Nenada Bjelicy Piotr Rutkowski publicznie zarzucił mu brak genu zwycięzcy, którym nie potrafił zarazić całej drużyny. Z drugiej strony, mimo całej tej katastrofy to właśnie zespół trenera Bjelicy był ostatnim, która mógł choć przez chwilę cieszyć oko kibica Lecha Poznań.
Ivan Djurdjević – tutaj drugiego Zidane’a nie znajdziemy
Ostatni z trenerów, który podjął się budowy swojego ukochanego Lecha Poznań. Po swojemu, według własnego uznania, ale też z ogromną presją narzuconą przez Piotra Rutkowskiego podczas konferencji prezentującej Serba jako szkoleniowca pierwszej drużyny. W tym przypadku możemy mówić o pewnego rodzaju rewolucji, ponieważ niektórzy zawodnicy, którzy przyszli razem z Nenadem Bjelicą, razem z nim z klubu odeszli. Sama rewolucja im. Ivana Djurdjevicia wyglądała następująco: zmiana pomysłu transferowego, postawienie na dwójkę utalentowanych Portugalczyków – Pedro Tibę oraz Joao Amarala, poleconych przez znającego tamtejszy rynek Andrzeja Juskowiaka. Uzupełnienie kadry przez młodych wychowanków oraz obecność doświadczonych wyjadaczy początkowo przynosiło efekty.
Lech Poznań grał efektownie, strzelał dużo bramek, przez moment był nawet ligowym liderem. Piękny ciąg zdarzeń nie trwał jednak długo, a niewyobrażalnie zła gra defensywna przelała czarę goryczy i Ivan, który miał być poznańskim Zidane’em, odszedł już na początku listopada. Mimo wszystko wiele osób ma wątpliwości, czy były piłkarz „Kolejorza” był gotowy objąć tak gorące stanowisko jak trener pierwszej drużyny.
Do dzisiaj zastanawiający jest fakt, że taka liczba szkoleniowców nie poradziła sobie przy ulicy Bułgarskiej. Maciej Skorża, Nenad Bjelica czy w końcu Adam Nawałka nie są na tyle słabi, by w zespole z polskiej ligi nie wytrzymać choćby dwóch dobrych sezonów. Bo problemem w Poznaniu nie są trenerzy ani piłkarze. To władze Lecha Poznań powinny sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Pedro Tiba, Joao Amaral czy Christian Gytkjaer są jednymi z najlepszych w tym zespole?
Akurat w tych przypadkach dział skautingu potrafił się bowiem na tyle zmobilizować, by polecić klubowi zawodników mogących zaoferować coś więcej niż odbieranie comiesięcznego wynagrodzenia. Do słabych piłkarzy nie możemy mieć pretensji, jak również do trenerów zmuszonych ich trenować. Ci drudzy powinni wręcz zadać władzom pytanie – czy nie warto zaczekać?