Kiedy w sobotę po czerwonym dywanie na murawę Wembley wyjdą jedenastki Arsenalu oraz Hull, to w „Kanonierach” wszyscy będą upatrywać zdecydowanych faworytów finału Pucharu Anglii. Historia musi jednak uczyć pokory.
Korespondencja z Londynu
Nerwowość w końcówce była niepotrzebna. Podopieczni Arsene’a Wengera przez większość chłodnego popołudnia byli stroną dominującą, zdawali się kontrolować wydarzenia na boisku. I to pomimo tego, że już w trzeciej minucie z boiska powinien był wylecieć Wojciech Szczęsny. Może i szkoda, że nie wyleciał. Niedługo potem w powietrznym starciu pokonał go na linii Nikola Zigić, ale szybko wolejem odpowiedział niezawodny Robin van Persie. Minuty mijały powoli z każdą, przybliżając „Kanonierów” do przełamania. Nawet Nicklas Bendtner oraz Marouane Chamakh mieli swoje szanse!
Ale tuż przed upływem 90. minuty jeden z najboleśniejszych ciosów w historii klubu zadali lekceważeni w mediach rywale. 13 miejsc niżej i 26 punktów mniej w ligowej tabeli, mieli przecież tylko odegrać rolę statystów. Z własnej połowy długą piłkę zagrał Ben Foster, rosły Serb Zigić zbił ją w swoim stylu w pole karne, gdzie reszta zapisała się już w historii angielskiej piłki, kiedy niefrasobliwość Szczęsnego i Laurenta Koscielnego bez wyrzutów sumienia wykorzystał Obafemi Martins.
Kiedy sędzia Mike Dean zagwizdał po raz ostatni, wszyscy zawodnicy w czerwonych koszulkach w rozpaczy osunęli się na murawę, trzymając głowę w rękach. Wielu zostało tam do dziś. Był luty 2011 roku. Arsenal w spektakularnym stylu przegrał finał Pucharu Ligi z Birmingham. Zegar już wtedy głośno tykał.
– Kiedy wygramy Puchar Anglii, będzie to jeden z największych sukcesów w mojej karierze – zapowiada Lukas Podolski, choć sędzia nie rzucił jeszcze monetą, nie poprosił kapitanów o wybranie stron. Do Arsenalu dołączył latem 2012 roku i nie cierpi na postbirminghańską traumę. Z tamtego meczowego składu w klubie zostali już tylko Szczęsny, Koscielny, Sagna, Rosicky, Wilshere, Gibbs oraz peryferialny Bendtner. „Tylko” siedmiu?
Dawid z Goliatem
Były napastnik FC Koeln zasłynął z chęci podłapywania niuansów angielskiego życia. Uczył się wschodniolondyńskich akcentów Cockney, pozował nawet za kierownicą dwupiętrowego czerwonego autobusu, ale przegapił chyba lekcję o „magii pucharu”, rywalizacji, gdzie wszystko się może zdarzyć.
Wystarczy cofnąć się zaledwie rok. Zainspirowana przez Roberto Martineza drużyna Wigan nie zlękła się Manchesteru City, aby niczym w pojedynku Dawida z Goliatem wyczekać tylko na najdogodniejszy moment i zadać jedno śmiertelne uderzenie. W doliczonym czasie gry do odchodzącego od bramki dośrodkowania z rożnego najlepiej wyskoczył rezerwowy Ben Watson. Wysoko zawisł w powietrzu i mocno uderzył nad bezradnym Joe Hartem. Wigan wygrało 1:0. Angielska piłka lubi takie historie.
Fabian na odchodne
O ile polskie media mają tendencję do zbytniego skupiania się na roli rodzimych piłkarzy w takich meczach, o tyle tym razem faktycznie Łukasz Fabiański może odegrać kluczową rolę. O ile Szczęsny jest jednym z antybohaterów wspomnianego finału Carling Cup przed trzema laty, o tyle popularny „Fabian” tegoroczny finał dla Arsenalu sam zapewnił, broniąc pewnie w półfinałowej serii rzutów karnych przeciwko Wigan. Już wtedy zaznaczał, że na występ w najważniejszym meczu „po prostu zasługuje” i Wenger danego mu słowa dotrzymał. Co ciekawe, obu panom w czerwcu kończą się kontrakty na Emirates Stadium. Zegar tyka coraz głośniej.
Podobnie jak w przypadku Birmingham oraz Wigan w minionych latach Hull także poświęca się w prasie znacznie mniej miejsca, choć będzie to jego pierwszy występ w finale FA Cup. Popularne „Tygrysy” długo gościły na łamach gazet w tym sezonie, ale nie z powodu wyników na boisku, ale właśnie popularnego przydomka, który obecny właściciel chciał dokooptować do nazwy klubu. Sprawa jak na razie spaliła na panewce, ale Assem Allam, który przejął władzę w klubie cztery lata temu, nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Ale od kilku tygodni w Hull mówi się tylko o finale. Od półfinałowego zwycięstwa 5:3 nad Sheffield United ekipa Steve’a Bruce’a przegrała wszystkie mecze ligowe oprócz dramatycznego remisu 2:2 na Craven Cottage – „Tygrysy” spięły się na ostatnie 20 minut meczu, żeby niemalże przesądzić o spadku Fulham i zapewnić sobie spokojny koniec rozgrywek.
Bruce wszechmogący
Bez Shane’a Longa oraz Nikicy Jelavicia Hull potrafiło strzelić pięć bramek w półfinale, ale rywal był z League One, nie z Champions League. Bruce, pomimo piłkarskiej kariery w barwach Manchesteru United sir Aleksa Fergusona, sam jako menedżer nigdy nie prowadził pretendentów.
Do tej pory jego wyniki przeciwko Arsenalowi nie napawają optymizmem. Z 20 meczów wygrał tylko dwa, remisując cztery i strzelając zaledwie sześć bramek przy 36 straconych. Co ciekawe, pierwsze z tych dwóch zwycięstw przyszło jeszcze za czasów pracy z Birmingham, 15 maja 2005 roku – sześć dni później Arsene Wenger zdobył ostatnie trofeum dla „Kanonierów”.
Przez ten czas najpopularniejszym zegarem w futbolu stał się nie ten z Clock End na Highbury, nomen omen przeniesiony w międzyczasie na Emirates Stadium, ale strona internetowa, odliczająca, ile lat upłynęło od czasu, kiedy Arsenal po raz ostatni wygrał jakiekolwiek trofeum. I cały czas tyka.
W 90. minucie sobotniego meczu licznik będzie już wskazywał osiem lat, 11 miesięcy i 26 dni – cztery dni do pełnych dziewięciu lat. Czy Arsenalowi wreszcie uda się go zatrzymać?
Obserwuj autora na Twitterze: @RobertBlaszczak