Prime time: Fernando Torres w Liverpoolu


Przypominamy sylwetkę niesamowitego "El Niño". Czas, gdy Fernando Torres czarował w Liverpoolu

15 kwietnia 2020 Prime time: Fernando Torres w Liverpoolu

Dziś młodsze pokolenia kibiców mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, jak niegdyś znakomitym piłkarzem był Fernando Torres. Hiszpan wszakże w drugiej części swojej kariery był już cieniem samego siebie. My jednak skupimy się na czasie, gdy "El Niño" znajdował się na absolutnym szczycie. Oto prime time Fernando Torresa i jego przygoda z Liverpoolem.


Udostępnij na Udostępnij na

Fernando Torres urodził się w Fuenlabradzie pod Madrytem. Chociaż ten region znany był ze swojego zamiłowania do Realu, młody Fernando za sprawą swojego dziadka od małego wybrał przynależność do Atletico.

Co ciekawe, jego pierwszą pozycją na boisku wcale nie był napastnik, ale… bramkarz. Dopiero pod wpływem efektownych występów znanego „Kapitana Tsubasy” młody Fernando postanowił skopiować wyczyny swojego kreskówkowego idola.

Gdy trafił do Atletico, Torres bardzo szybko przebijał się przez kolejne szczeble drużyn juniorskich. Miał zaledwie 17 lat, gdy stał się ulubieńcem lokalnych kibiców i wielką nadzieją dorosłej drużyny. Trzeba pamiętać, że wówczas ekipa „Los Colchoneros” znajdowała się w zupełnie innym momencie niż dziś – stawką był powrót do Primera Division.

Po wywalczeniu upragnionego awansu Torres został mianowany najmłodszym kapitanem w historii „Atleti”, mając zaledwie 19 lat. Presja, nałożona na tak młode barki, nie przeszkodziła mu jednak w uwolnieniu wielkiego potencjału.

Torres przez sześć kolejnych sezonów ani razu nie spadł poniżej dorobku 13 ligowych bramek. Hiszpan stawał się gwiazdą wielkiego formatu i tylko kwestią czasu było, aż po napastnika zgłosi się uznana europejska firma. I tak też się stało, w lipcu 2007 roku Liverpool zapłacił bowiem za niego rekordowe wówczas 26,5 mln funtów. Torresomania na Anfield stawała się faktem.

Czerwony szał w Liverpoolu

Kibice Liverpoolu bardzo cieszyli się z tego transferu, choć martwiła ich nieco cena. Zastanawiano się, jak „El Niño”, w końcu znaczący „dzieciak”, poradzi sobie na Wyspach, w zupełnie różnej filozofii futbolu. I to z presją numeru 9 – wcześniej noszonego przez ikoniczne postaci z Anfield Road. Chociaż fani „The Reds” wiedzieli, że sprowadzają dobrego napastnika, to nie sądzili, że okaże się on aż tak dobry.

Wraz z przybyciem Torresa do Premier League Anglia straciła jednocześnie innego legendarnego snajpera – Thierry’ego Henry’ego. Przed Hiszpanem otworzyła się szansa na zajęcie pozycji najlepszej „dziewiątki” na Wyspach. Torres szybko skorzystał z tej okazji.

Już w pierwszym spotkaniu w czerwonej koszulce „El Niño” pokazał pełnię swoich umiejętności, i to przeciwko nie byle komu, bo Chelsea. Hiszpan w efektowny sposób wziął na plecy Tala Ben Haima i w pełnym biegu posłał piłkę w dolny róg bramki strzeżonej przez Petra Cecha.

– Byłem zaskoczony tym, jak dobrze sprawy się potoczyły od samego początku. Szczególnie że po moim pierwszym sezonie oczekiwałem bardziej tego, że będzie on przejściowy. Gdy jednak strzeliłem tamtego gola z Chelsea, wtedy już wiedziałem – opowiadał Fernando Torres na łamach „Four Four Two”.

Od dzieciaka do idola

Pierwszy sezon na Anfield był jednocześnie najlepszym w wykonaniu Fernando Torresa. 24 gole w Premier League, a 33, licząc wszystkie rozgrywki. A do tego trzy hat-tricki: przeciwko Reading, Middlesbrough i West Hamowi.

Początki Hiszpana w Anglii były tak imponujące, że szybko padać zaczęły kolejne rekordy. „El Niño” stał się pierwszym piłkarzem od czasów Robbiego Fowlera, który zdobył 20 bramek w lidze. Pobił rekord Ruuda van Nistelrooya, stając się najskuteczniejszym zagranicznym piłkarzem w swoim debiutanckim sezonie. Później to osiągnięcie pobił kolejny gracz Liverpoolu, Mohamed Salah.

Fernando Torres w tamtym czasie był napastnikiem kompletnym. Szybkość, drybling, strzały z dystansu, siła fizyczna i wykończenie. Wachlarz zagrań Hiszpana był niesamowicie szeroki, stąd też obrońcy mieli tak duże problemy z rozczytaniem jego zagrań. Okazało się więc, że szybki i dynamiczny styl gry w Premier League całkiem nieźle mu odpowiadał:

– Już wtedy czułem się bardzo pewnie i komfortowo. Widziałem, że jestem częścią bardzo dobrze zorganizowanego zespołu. Czułem, że taki styl futbolu doskonale mnie opisuje i stworzy mi wiele okazji. Moje umiejętności pasowały do angielskiego futbolu: ten jest szybszy i bardziej dynamiczny. Chodzi w nim o tempo i o precyzję, o niemalże wyizolowane momenty. Anglia wydawała się dla mnie stworzona.  Jest w niej mniej budowania akcji niż w Hiszpanii, gdzie gra się wolniej i częściej dotyka się piłki, zanim wejdzie się w pole karne. W Anglii chodzi o moc i przyspieszenie. To mi bardziej odpowiada – tłumaczył Hiszpan.

Fernando Torres na szczycie

Dziś już wiemy, że tamten lata 2007-2010 były najlepsze w całej karierze Hiszpana. Znakomity ligowy sezon 2007/2008 przypieczętował rewelacyjnym występem na Euro 2008 i bramką w finale przeciwko Niemcom. Torres zdobył swoje pierwsze trofeum w seniorskim futbolu.

Imponująca forma Torresa musiała przełożyć się na uznanie ze strony mediów, kibiców i krytyków. Napastnik Liverpoolu znalazł się na podium plebiscytu Złotej Piłki, będąc pierwszym, który musiał uznać wyższość Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. To jednak nie miało znaczenia – Fernando Torres w kilkanaście miesięcy znalazł się na absolutnym szczycie światowego futbolu.

Kolejny ligowy sezon 2008/2009 miał być ostatnim z wielkich w wykonaniu Torresa. Hiszpan stworzył piekielnie skuteczny duet ze Stevenem Gerrardem, który pomógł drużynie Liverpoolu do końca walczyć o mistrzostwo Anglii. Dziś „El Niño” wspomina kapitana „The Reds” jako najlepszego piłkarza, z którym miał okazję współpracować:

– Zawsze mówiłem, że najlepszym piłkarzem, z jakim grałem, był Steven Gerrard. Czułem, że to zawodnik, który doskonale uzupełnia moją grę. Moja gra weszła na zupełnie inny poziom, gdy byliśmy razem na boisku. To było niesamowite trzy i pół roku u boku Stevena. Chciałbym wrócić do tych dni, choćby na minutę – mówił 35-letni Fernando Torres na konferencji prasowej.

To właśnie wtedy Fernando Torres był był nie do powstrzymania. Zabójczo szybki i bezlitosny pod bramką rywala. Był taki, gdy wziął na plecy Nemanję Vidicia i ośmieszył go w słynnym meczu na Old Trafford. Albo gdy kilka dni wcześniej niesamowicie kręcił obrońcami Realu Madryt w Lidze Mistrzów. Nie byłoby chyba dużą przesadą stwierdzić, że w tamtym krótkim czasie był zwyczajnie najlepszym napastnikiem na świecie.

Koniec bajki

Niestety, jak to w życiu, wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Punktem przełomowym w karierze Hiszpana były mistrzostwa świata w RPA. Z dwóch powodów: fizycznego i mentalnego.

Fizycznego, bo to był moment, w którym Torres zaczął łapać kontuzje. Najpierw znacznie przyspieszył rekonwalescencje, by zdążyć zagrać na mundialu. „Dzieciak” dopiął swego – w końcu mógł podnieść w górę Puchar Świata – ale przypłacił to kolejną kontuzją, odniesioną w dogrywce finałowego meczu. Uraz ten znacznie odbił się na jego dynamice.

Mentalnego, bo wielkie sukcesy na arenie międzynarodowej zaczęły zmieniać nieco perspektywę Hiszpana. Fernando Torres widział, że jest zdolny do rzeczy wielkich, a tych Liverpool nie mógł mu zapewnić.

Gdy młody napastnik zamieniał ukochane Atletico na Anfield, Liverpool dopiero co grał w finale Ligi Mistrzów. Chociaż dwa lata później otarł się o tytuł Premier League, potem już było tylko gorzej. Długotrwała batalia na szczeblu właścicielskim oraz sprzedaż największych gwiazd sprawiły, że „The Reds” tracili na znaczeniu. Dlatego też 27-letni Torres czuł, że ucieka mu czas.

Wcześniej odniesione urazy oraz nieobecna głowa spowodowały znaczną obniżkę formy. Torres z miesiąca na miesiąc zdawał się tracić ten przebojowy błysk, którym czarował na początku. Chociaż nadal strzelał gole, czuć było w powietrzu, że coś się wypala.

Ponadto czuli to także zawodnicy w szatni, w tym dwie najważniejsze jej postaci – Steven Gerrard i Jamie Carragher. Gdy Torres asystował Gerrardowi przy bramce przeciwko Sunderlandowi, kapitan Liverpoolu nie podbiegł do Hiszpana z podziękowaniami. Gdy Carragher posłał długą piłkę w kierunku napastnika, a ten nie ruszył za nią, pojawiły się pretensje.

– Czuliśmy, że Fernando nie był wtedy z nami na boisku – pisał Gerrard w swojej biografii o jednym z meczów.

Nowe oskarżenia pojawiły się po meczu z Chelsea, w którym Fernando Torres strzelił dwa fantastyczne gole. Kibice zarzucali Hiszpanowi, że ten stara się tylko wtedy, gdy ma szansę na pokazanie się nowemu pracodawcy. Albert Riera wspominał po latach, że później w szatni nikt nie pogratulował mu występu.

Złamane czerwone serca – Fernando Torres przechodzi do Chelsea

Kolejne rysy na pomniku Hiszpana musiały w końcu doprowadzić do pęknięcia. Chociaż w październiku 2010 roku klub z Anfield przejęła grupa Fenway Sports, nowi właściciele nie potrafili już zatrzymać pędzącego okrętu. Wtedy mówiło się o złożeniu przez Torresa tzw. transfer request, ale po latach Hiszpan przedstawił inną wersję – świeżo uformowany zarząd klubu nie potrafił uwzględnić zawodnika w planach na przyszłość. Podobnie jak z Pepe Reiną FSG uważało, że Torres swój prime time ma za sobą.

Zimą 2011 fanów Liverpoolu zszokowała informacja o tym, że ich ukochany napastnik odchodzi. I to do Chelsea, jednego z głównych rywali. Roman Abramowicz zapłacił za niego 50 mln funtów, co było wówczas rekordową kwotą na Wyspach i szóstą najwyższą w historii.

Oliwy do ognia dolewały wypowiedzi zawodnika, który ujawnił swoją radość z dołączenia do jednego z najlepszych klubów na świecie. Oburzenie wśród kibiców „The Reds” było tak wielkie, że internet szybko zalały obrazki o palonych koszulkach z numerem 9. „Ten, kto nas zdradzi, zawsze będzie szedł sam” – głosiły transparenty wznoszone przez fanów Liverpoolu. Sześć dni po transferze Torres zadebiutował w nowym klubie przeciwko… „The Reds”. Hiszpan schodził z boiska jako pierwszy, przy stanie 1:0 dla rywali.

Ku uciesze swoich byłych fanów Torres w magiczny sposób nie odzyskał formy po transferze. Do końca sezonu 2010/2011 Torres wystąpił osiemnaście razy w niebieskiej koszulce i strzelił zaledwie jednego gola. Skala upadku Hiszpana była niesamowita – w 142 meczach dla Liverpoolu zdobył 81 bramek. W 172 dla Chelsea – zaledwie 45.

Jak na ironię losu upadającemu Torresowi w Londynie udało się zrealizować jeden cel – trofea. Z Chelsea zdobył m.in. Puchar Anglii oraz Ligę Europy. Jego złoty moment nastąpił jednak w półfinale Ligi Mistrzów.

Chociaż przygoda Torresa w Londynie była raczej rozczarowująca, kibice „The Blues” do końca życia zapamiętają ten jeden, ikoniczny moment. Moment, w którym znalazł się sam na sam z Victorem Valdesem i przypieczętował awans swojej ekipy do finału Ligi Mistrzów.

***

Późniejszy etap w życiu Torresa był już przypadkiem dogasającej gwiazdy. Po nieudanym wypożyczeniu do Milanu Hiszpan wrócił do ukochanego Atletico, z którym udało mu się jeszcze wygrać Ligę Europy.

Nigdy już nie udało mu się powrócić do tych złotych lat spędzonych na Anfield. Chociaż w sercach fanów Liverpoolu nadal można znaleźć ból po wydarzeniach z 2011 roku, czas nieco złagodził rany. Dziś obie strony wspominają siebie z nostalgią.

Fernando Torres wyznał po latach, że rozpłakał się, będąc w helikopterze podróżującym do Londynu. Wewnętrzny dylemat między miłością do fanów a ambicjami sportowymi musiał być nie do zniesienia.

Atmosfera na Anfield była magiczna – wspomina „El Niño”. Dziś 36-letni „Dzieciak” niedawno skończył karierę w japońskim Sagan Tosu.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze