Który to już raz Leicester, drużyna, która nie tak dawno z pomocą sił nadprzyrodzonych i Nigela Pearsona utrzymała się w Premier League, uciera nosa faworytom? Trzeci, czwarty, siódmy? Ilekroć „Lisy” notują kolejny, nomen omen sensacyjny wynik, tylekroć pojawiają się tezy, że nadchodzi początek końca zespołu Ranieriego. Zapytam więc przekornie, jak długo jeszcze będzie to trwać?
Od początku sezonu powstało już tak wiele artykułów, felietonów, reportaży i wywiadów, które gloryfikują duet Mahrez-Vardy, że szkoda stukać w i tak wysłużone już klawisze klawiatury, aby po raz kolejny dowieść tego, jak fantastyczna to dwójka, więc może dla odmiany nieco się nad nią popastwię w kontekście dwóch ostatnich meczów Leicester.
Anglik i Algierczyk – dwaj przyjaciele z boiska
Mecz z Liverpoolem, to zaledwie kilka przebłysków Mahreza, który w niczym nie przypominał siebie z poprzednich meczów. Brakowało świeżości, przebojowych dryblingów, penetrujących podań – mało Mahreza w Mahrezie.
Dla przykładu, w meczu z Chelsea Algierczyk wygrał 67% swoich dryblingów, co od razu przełożyło się na lepsze ogólne wrażenie. Może zabrzmi to nieco naiwnie, ale przyjemnie patrzy się na piłkarza, który odważnie podejmuje próby kolejnych dryblingów i co więcej wychodzi z nich zwycięsko. Taki był Mahrez w meczach z Chelsea, Swansea czy Evertonem. W kluczowym momencie potrafił wziąć ciężar gry na siebie, raz, drugi, trzeci zwieść obrońców, zaasystować lub strzelić samemu.
Tego zabrakło w meczach z Liverpoolem i City. W sobotnim pojedynku z „The Reds” Mahrez wygrał już tylko 2/4 swoich dryblingów. Niby nieźle, 50% skuteczności, całkiem przyzwoity wynik. Rażące jest jednak to, że podjął o wiele mniej prób. Unikał ryzyka, zrzucał odpowiedzialność na innych. Dlaczego? Bo brakowało świeżości, przyśpieszenia, nogi były ciężkie, odmawiały posłuszeństwa. Zmęczenie wreszcie dało znać o sobie, ale trudno się dziwić – Algierczyk to w tym sezonie kluczowa postać w układance Ranieriego – gra praktycznie wszystko.
https://www.youtube.com/watch?v=XFwcDoeBQic
Słabsza dyspozycja Mahreza natychmiast miała odzwierciedlenie w całej grze ofensywnej Leicester, która o wiele częściej niż bywało to dotychczas polegała na, nazwijmy rzeczy po imieniu, kopaniu piłki w stronę Vardy’ego.
A Vardy, jak to Vardy – biegał, niepokoił, męczył się, ale tym razem nie przyniosło to takich efektów jak w przeszłości. Nie było goli, nie było asyst, zabrakło tego, czym Anglik odznaczał się w ostatnich miesiącach. Napastnik Leicester nie kalkuluje, w każdym meczu daje z siebie od 120 do 350 procent. Z pewnością mógłby zrobić karierę w radzieckiej kopalni, jednak czy w futbolu aż takie zaangażowanie jest niezbędne?
Oczywiście, nie mam pretensji do Vardy’ego o to, że biega. Po pierwsze mam przekonanie graniczące z pewnością, że póki co najlepszy strzelec Premier League mógłby mieć moje zdanie w głębokim poważaniu, a po drugie, przecież o to w piłce chodzi – o ambicję, walkę, hart ducha. Warto by się jednak zastanowić, czy nie warto czasem odpuścić jednego, z góry skazanego na porażkę sprintu, aby w kolejnej akcji dać z siebie sto procent, przejąć piłkę, minąć obrońcę i strzelić gola.
W grudniu licznik Vardy’ego pokazał 125 przebiegniętych kilometrów, co dawało dziewięć kilometrów na mecz. Sporo jak na napastnika, którego mimo wszystko najczęściej obserwujemy w okolicach pola karnego rywala, czekającego na błąd obrońców. Zdumiewające jest także, że mimo to Vardy jest obecnie zawodnikiem, który rozwinął największą prędkość na boiskach Premier League (35 km/h). Płuca ze stali, nogi ze złota. Jednak nogi, a także głowa, klatka piersiowa, lub którakolwiek z części ciała Anglika nie są w stanie skierować piłki do siatki już od trzech spotkań. Być może wreszcie nastała wiekopomna chwila, wyczekiwana od początku sezonu – Vardy się zaciął. Koniec strzelania, koniec harców w polu karnym, koniec bezkarnego dziurawienia kolejnych zasieków obronnych.
Można to oczywiście zrzucić na to, że Anglik nie ma już tej świeżości co na początku. Pewnie w końcu wyczerpał się limit szczęścia, piłka nie znajduje go już tak chętnie, jak bywało to poprzednio. Podania od kolegów też nie są już tak precyzyjne, idealnie skrojone na potrzeby napastnika Leicester. To oczywiście wszystko bardzo prawdopodobne, jednak jest także druga strona medalu – ciemna strona księżyca. Liga wreszcie nauczyła się Vardy’ego, przy okazji nie zapominając o jego algierskim przyjacielu.
Powyższa infografika pokazuje, jak Liverpool stłamsił poczynania Vardy’ego w sobotnim meczu. Zielone znaczniki to symbole udanego pressingu „The Reds”, pomarańczowe to pressing nieudany. Napastnik Leicester często schodził w prawy sektor boiska, notorycznie szukając współpracy z Mahrezem. Jednak Klopp przygotował na to swoich podopiecznych, a tytaniczna praca, którą na prawej flance wykonał duet Can-Moreno z pewnością została doceniona. Anglik i Algierczyk nie pograli sobie przy Niemcu i Hiszpanie. Zaburzona kooperacja dwóch liderów Leicester była kluczem do zniwelowania zagrożenia całej ofensywy.
Kante , czyli Makelele z Leicester
Defensywny pomocnik to chyba najbardziej niewdzięczna pozycja w futbolu. Możesz się harować jak wół, na całej długości i szerokości boiska, przez całe 90 minut, a i tak twój trud najczęściej nie zostanie zauważony. Śmietankę spijają ci, którzy strzelają, asystują. To oni toną w objęciach kibiców, to na nich pada pierwszy blask fleszy, to do nich ustawiają się kolejki dziennikarzy, którzy brutalnie przytykają mikrofon do ust golleadorów. A defensywny pomocnik? Prysznic i do domu. Podobnie rzecz ma się z N’Golo Kante.
Człowiek od czarnej roboty, mrówka środka pola – frazesy tak oklepane, tylekroć już wałkowane, a jednocześnie tak uniwersalne i prawdziwe. Trudno znaleźć lepsze słowa, aby opisać Francuza. Jego gra nie rzuca się w oczy, nie przyciąga uwagi kibiców, którzy przychodzą na stadion lub włączają telewizor z jednym, nadrzędnym celem – aby zobaczyć gole. Jednak były gracz francuskiego Caen to postać kluczowa w Leicester – być może nawet bardziej istotna niż Vardy i Mahrez. Ani Anglik, ani tym bardziej Algierczyk nie mogliby sobie pozwolić na fantazję, polot, a czasem nawet beztroskę, gdyby nie fakt, że za ich plecami biega ktoś taki jak Kante. Prawdziwy odkurzacz, wciągający każdy brud, czyszczący każdy zakamarek.
N'Golo Kanté in the Premier League this season:
18 games
82% pass accuracy
76 interceptions
52 tackles won pic.twitter.com/hyDCaSNEcS— Squawka (@Squawka) December 29, 2015
Gdybym był Cluadio Ranierim to moim największym koszmarem, rzeczą, której chciałbym uniknąć jak ognia, byłaby kontuzja Kante. Jeśli Mahrez jest kluczowy, to Francuz jest niezastąpiony. Praca, praca i jeszcze raz praca. Idolem z dzieciństwa pomocnika Leicester musiał być Makelele… albo Stachanow. Byleby tylko odebrać piłkę, byleby zrobić jeszcze jeden wślizg, jeszcze raz wejść w kontakt z przeciwnikiem. Jeśli którykolwiek z zawodników „Lisów” mógł kiedykolwiek mieć zarzuty wobec samego siebie o to, że nie dał z siebie wszystkiego, to tym piłkarzem z pewnością nie był Kante.
Krótka ławka w środkowej Anglii
W obecnym sezonie Premier League dla Leicester zagrało 20 zawodników. Liczba nie najgorsza, można niemalże zestawić dwie jedenastki. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej zauważymy, że etatowy zmiennik – Andy King ma na koncie 730 minut, co daje prawie 40 minut na mecz. Im dalej w las, tym ciemniej. Inler – 194 minuty, Dyer – 187. Ranieri nie ufa swoim zmiennikom, nie widzi w nich ludzi, którzy mogliby wnieść jakąkolwiek wartość do jego zespołu. Jak dotąd nie potrzebował rezerwowych – nie było kontuzji, wyniki prezentowały się rewelacyjnie. Jednak w każdym sezonie i w każdym zespole przychodzi moment, gdy wszystko zaczyna się sypać. Podstawowa jedenastka została przepuszczona przez sitko kontuzji i właśnie wtedy zaczyna się spoglądać w stronę ławki. Kiedy w Leicester nadejdzie taki moment, kiedy Ranieri poprawi okulary i obróci swoją siwą głową do tyłu zobaczy ludzi kompletnie nieprzygotowanych do tego, aby utrzymać dotychczasowy poziom. Aby nie być gołosłownym warto podać przykład Gokhana Inlera, który we wczorajszym meczu przeciwko City symbolizował „obraz nędzy i rozpaczy”. Masa niedokładności, błędy w wyprowadzeniu, sporo przegranych pojedynków – byłego piłkarza Napoli pamiętamy z lepszych czasów.
Czy „Lisy” chcą chcieć?
Cel, który postawiono przed Leicester na starcie, a więc utrzymanie w Premier League, jest już, spójrzmy w prawdzie w oczy, osiągnięty. Nie ma takiej możliwości, abyśmy nie oglądali „Lisów” na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w następnej kampanii. Nie spoczywa już na nich żadna presja, mogą grać na luzie, tak jak najlepiej potrafią. W takim przypadku rozwiązania są dwa.
- Leicester zostaje mistrzem Anglii
- Leicester kończy sezon na bezpiecznym szóstym miejscu
Pierwsza możliwość, mimo iż mamy już niemalże styczeń, wciąż wydaje się być mocno nieprawdopodobna, wyrwana z powieści science-fiction. Nie sposób sobie wyobrazić, aby na koniec sezonu mistrzowska feta trafiła na King Power Stadium. Wyobrażacie sobie Wesa Morgana podnoszącego trofeum za zwycięstwo w Premier League? Nie? Ja też nie, choć muszę przyznać, że to byłoby piękne.
Druga opcja jest nieco bardziej prawdopodobna. Leicester odpuści (czyt. zespół dopadnie kryzys) i wyląduje na bezpiecznym miejscu premiowanym awansem do Ligi Europy. Jak pokazuje historia, dla angielskich drużyn eliminacje do fazy grupowej „pucharu pocieszenia” to jeszcze sezon ogórkowy. Leicester odpada z Ligi Europy i wiedzie spokojny byt na górze pieniędzy płynących ze Sky Sports.
Patrząc na ekipę „Lisów”, na facetów, którzy są gotowi za siebie umierać na boisku, mam nadzieję, a nawet przekonanie, że Marcin Wasilewski i spółka nie odpuszczą i zawalczą o sensacyjne mistrzostwo. A że futbol potrafi pisać piękne historie, przekonaliśmy się niejednokrotnie.
[interaction id=”56832b8e4a54333d71dbbd7e”]
W top 4 spokojnie mogą zakończyć sezon nawet nie z swojej formy tylko z braku formy innych klubów typu Manchester United,Chelsea ;)
Mogą, ale nie muszą. Giganci w końcu się obudzą. Chelsea pewnie zabraknie czasu albo punków, ale United na pewno się rozpędzą. Leicester z króciutką ławką i z natłokiem meczów po prostu nie wytrzyma trudów sezonu.