Francja, jaka jest, każdy widzi. Tu Griezmann, tu Pogba, prawie monolit, Europo, drżyj. A Portugalia? Gdzieś w cieniu, gdzieś w ukryciu. Jednak biada tym, którzy zechcą ją zlekceważyć. Bo znów teoretyczny, podkreślmy, teoretyczny, outsider, może wyskoczyć jak filip z konopi i zagrać na nosie faworytom. I choć portugalska ekipa nie mogłaby widnieć na okładce magazynu „Twój Styl", to warto pamiętać, iż to zwycięzcy piszą historię. A Portugalia pisze ją, jak dotąd, nad wyraz konsekwentnie.
Nie wygrywają, nudziarze, od patrzenia na ich grę bolą zęby i przypomina się zeszłoroczna wigilia w wykonaniu cioci Stasi, która – mówiąc eufemistycznie – Makłowiczem w spódnicy nie jest. Taka właśnie jest Portugalia. Ale wydaje się, że Ronaldo i spółka mają w głębokim poważaniu to, w jakim stylu doczłapali do finału. Jeśli w niedzielną noc na ich szyjach zawisną medale z najcenniejszego kruszcu, to wszystkie wypowiedzi o słabości, braku stylu i kunktatorstwie będzie można rozbić o kant dupy części ciała, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę.
Wyznania po portugalsku
Autor tego tekstu, czyli górnolotnie mówiąc, ja, podpisany nietypowo wyżej, a nie niżej, doskonale rozumiem, a przynajmniej tak mi się wydaje, podejście Portugalczyków. Parę razy kopnąłem się w czoło, bywało, że z niezłym skutkiem. Zdarzało się zebrać solidny łomot od LZS-u Wypizdów Górny, ale i wygrać z jakąś uznaną marką.
Olać styl, jeśli po 90 minutach biegania w krótkich porteczkach, w zbyt dużych koszulkach, które notabene związek z aerodynamiką mają mniej więcej taki jak piernik z wiatrakiem, za napompowanym świńskim pęcherzem możemy dopisać trzy punkty do naszego dorobku. Bo przecież te oczka dają utrzymanie, awans, kratę browarów, medale, dozgonną chwałę.
Powiem otwarcie. Zakochałem się w portugalskim pragmatyzmie.
Bo przecież, jak mawia klasyk równy Homerowi, Wergiliuszowi, Sienkiewiczowi i innym zasłużonym…
Chodzi o to, żeby strzelić jedną bramkę więcej od przeciwnika. Kazimierz Górski
Nie zachwycają, ale są w finale. Czyli, generalnie rzecz ujmując, pal licho fakt, że nie budowali składnych akcji od bramkarza, że ich stoperzy nie wyprowadzają piłki w stylu podobnym do legendarnych umiejętności Marcina Kamińskiego, że środkowi pomocnicy nie dziurawią obron prostopadłymi podaniami, że napastnicy nie lobują bramkarzy piętą. Liczy się efekt końcowy.
A efekt końcowy może przerosnąć najśmielsze oczekiwania.
Oczekiwania wszystkich, począwszy od dziennikarzy, kibiców, przez trenerów, a na piłkarzach skończywszy. W końcu od 10 lat, od brązowego medalu na niemieckim mundialu, Portugalia odpadała na etapie ćwierćfinału, 1/8 czy fazy grupowej. Trochę bryndza jak na naród, w którym futbol zajmuje zaszczytnie miejsce w kulturze. Trochę bryndza jak na naród, który wśród swoich synów ma takich piłkarzy, jak: Eusebio, Pauleta, Rui Costa czy Figo. Trochę bryndza jak na naród, który reprezentuje bezsprzecznie jeden z najlepszych piłkarzy w historii.
Alegoria po portugalsku?
Potrzeba było spokojnego człowieka, człowieka z kamienną twarzą. Fernando Santos stworzył z przaśnego zespołu maszynkę do wygrywania. I choć to wygrywanie może nie przekonywać, nie zachwycać, to – jak wspomniałem wyżej – olać to.
Z Portugalią Santosa i zwycięstwami zespołu jest trochę jak z Mesjaszem. Było wiadomo, że kiedyś przyjdą. Ale im dłużej się czekało, im dłużej się denerwowano i niecierpliwiono, tym bardziej zaczęto się o nie martwić. Jednak w końcu się pojawiły. I podobnie jak Mesjasz nie były wielce odtrąbione, nie było werbli i fanfar.
W dwudziestu pięciu meczach, w których zasiadał na portugalskiej ławce, jego zespół stracił 17 bramek. Wynik imponujący. Co więcej, jeśli za każdy z dwudziestu meczów przyznawalibyśmy punkty w normalnym, ligowym systemie, bez chorych podziałów, dzieleń, odejmowań, komisji licencyjnych i innych tego typu udziwnień, to drużyna uciułałaby 51 oczek. Średnia – dwa punkty na mecz. Na poziomie reprezentacyjnym jest to wynik zdecydowanie powyżej przeciętnej.
Wynik, którego nie sposób zlekceważyć.
Konsekwentny jak Portugalia
Denerwują, irytują, trochę śmieszą wszystkie wpisy w stylu, „to moglibyśmy/to powinniśmy być my”.
Nie, nie moglibyśmy. Nie, nie powinniśmy. W futbolu nie ma takich określeń. Nie ma punktów za styl, za lądowanie telemarkiem. Liczy się tylko to, co w sieci. Liczy się to, czy zdołasz pokonać przeciwnika – jak na wojnie. Możesz krwawić 90, a nawet i 120 minut, ale jeśli jesteś w stanie się skoncentrować, przetrwać oblężenie, a na koniec wyprowadzić decydujący cios, to jesteś zwycięzcą.
I Portugalia opanowała to perfekcyjnie. Wszyscy, którzy grali tak pięknie, tak wspaniale, a stanęli na drodze piłkarzy z Półwyspu Iberyjskiego, oglądają Euro w telewizji. Wszyscy, nad którymi wznoszono eksperckie ochy i achy, od dawna wypoczywają w wakacyjnych kurortach. Ale nie jest tajemnicą, kto odczuwa w tej chwili większą satysfakcję.
Powiem otwarcie. Zakochałem się w portugalskim pragmatyzmie.
A Portugalczycy spokojnie, konsekwentnie, często po linii najmniejszego oporu, dążą do celu. A celem jest złoto mistrzostw Europy.
Dobrze, gdy futbol jest piękny. Ale w futbolu nie ma nic piękniejszego niż zwycięstwa. Nieistotne, w jakim stylu, nieistotne, jakim kosztem. Po trupach do celu. A jeśli trupem ma być widowisko, to trudno.
Olać to.