Fani Chelsea poczuli się obrażeni wyborem klubu, którego dokonał Joe Cole. On jednak doskonale wiedział, co robi.
Poziom oburzenia kibiców Chelsea, którzy po przejściu Cole’a do Liverpoolu postanowili, że ich stosunek do niego zawiera się we frazie, którą bohater filmu „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka wytatuował sobie na czole (zaczyna się od „f…”), był przerażający i zadziwiający. Piłkarz, któremu śpiewali najżarliwsze piosenki, gdy ten pojawiał się na swoje pieskie kilkanaście minut w końcówkach przesądzonych już spotkań, nagle stał się sprzedajnym wrogiem, któremu takigo ruchu wybaczyć nie można.
A ja go rozumiem. Gdybym miał wybierać między byciem maskotką, która dobiega już 28 roku życia, a w klubie nadal nikt nie planuje dla niej poważnej roli w składzie, też bym odszedł. Gdybym miał wybierać między pozostaniem na Stamford Bridge, gdzie nadal byłbym ulubieńcem fanów, lubianym też przez kolejnych menedżerów (z których jednak żaden nie byłby w stanie wykrzesać – na czas dłuższy niż cztery czy pięć spotkań – pełni moich możliwości), też wolałbym odejść.
Niektórzy nie chcą dostrzec hipokryzji, z jaką Chelsea od kilku lat obchodziła się ze swoim piłkarzem: wszystko w białych rękawiczkach, wszystko z uśmiechem na twarzy, niegroźny Joe, który spokojnie znosi kolejne zesłania na ławkę rezerwowych po serii udanych spotkań. Niegroźny Joe, który walczy z kolejnymi kontuzjami, wraca do zdrowia, a później pozostaje mu zastanowić się, czy rzeczywiście było warto.
Chelsea po prostu od dawna go już nie kochała, ale nikt z jej przedstawicieli nie miał odwagi powiedzieć mu tego w twarz. Bzdura? Czemu więc pozwolono mu tak łatwo odejść? Bo zależało mu tylko na pieniądzach? Czy to prawdopodobne, że po kilku latach zarabiania petro-funtów Abramowicza nadal nie miał dosyć? Bez przesady. Opuścił klub akurat w trakcie mistrzostw świata, przed którymi jeszcze raz udowodnił sobie i innym, że stać go na wygryzienie kilku rywali ze składu, że nadal może odgrywać rolę pierwszoplanową (nawet jeśli później Capello znów sadzał go na ławce). W Chelsea ta wiedza na nic by mu się nie zdała.
Gdy czytam, jak Jamie Carragher mówi, że transfer Cole’a, to zastrzyk dobrej energii, dokładnie takiej, jakiej Liverpool tak bardzo w tej chwili potrzebował, to wiem, że były gracz Chelsea wybrał najlepiej jak mógł. Gdy okazuje się, że m.in. z tego powodu spekulacje na temat swojej przeszłości uciął Steven Gerrard, pewny swego musi być też sam Cole. Na Anfield Road widzą w nim zbawiciela. Człowieka, który ma być jedną z najważniejszych postaci w nowych, przebudowywanych „The Reds” – taką rolę obiecał mu już zresztą przy podpisywaniu umowy Roy Hodgson. Tego właśnie chciał Cole, nie myślał o pieniądzach.
Przekonałem się o tym szczególnie, czytając dziś jeden z rozdziałów „Football Factory” Johna Kinga (powieści z połowy 90., opowiadającej o angielskich przedstawicielach klasy robotniczej, której bohaterowie są przy okazji kibicami Chelsea). To fragment, w którym narrator – wychowany i żyjący w Londynie kibic „The Blues” – opisuje swój wyjazd do Liverpoolu:
„Myśląc o Liverpoolu czuję się rozpieszczony mieszkaniem w Londynie. Tzn. wiecie, Londyn to też gówniana dziura, ale Liverpool jest jeszcze gorszy. To prawdopodobnie największa dziura w Anglii. Śmietniki i nożownicy w każdym zaułku. Aż przykro mi na to patrzeć. Nie mógłbym tutaj mieszkać. Nic dziwnego, że ludzie stąd wolę przyjeżdżać do Londynu, żeby spać tam na ulicach…”.
Cole, również londyńczyk z krwi i kości (mimo upływu czasu), miał pewnie podobną opinię zakodowaną w podświadomości. Czy więc przenosiłby się tam dla pieniędzy, ładniejszych widoków za oknem i nowych, lepszych klubów nocnych? Nie sądzę.