Nie ukrywam, że na Stadion Narodowy jechałem we wtorek z jedną myślą: czeka nas łatwe spotkanie, na którym będzie można rozkoszować się atmosferą stadionu i kolejnymi bramkami zdobywanymi przez naszą reprezentację. Piłkarska rzeczywistość okazała się jednak zgoła odmienna, a zamiast spokojnej wygranej była nerwowa końcówka i bramka zdobyta rzutem na taśmę przez Roberta Lewandowskiego. Bramka, po której Stadion Narodowy okazał się chyba najgłośniejszym miejscem na Ziemi.
Mniejsze zainteresowanie niż z Danią
O meczu będzie za chwilę. Najpierw trzeba było na niego zdobyć bilet, a później dojechać. To pierwsze było dużo prostsze niż na starcie z Danią, ponieważ mecz był rozgrywany w środku tygodnia (a na mecze reprezentacji przyjeżdża bardzo dużo kibiców nie tylko z Warszawy, ale i z całej Polski, dla których siłą rzeczy termin weekendowy jest dużo bardziej sprzyjający) i nawet kilkanaście dni po rozpoczęciu otwartej sprzedaży można było zdobyć jeszcze wejściówki. To drugie również nie było skomplikowane, ponieważ Stadion Narodowy jest nieźle skomunikowany z resztą miasta.
Wyjazd na mecz przypadł na mniej więcej godzinę 17:30. Po drodze jeszcze szybki łyk jogurtu i kierunek metro. Pierwsze symptomy tego, że to starcie nie wywołuje aż tak dużych emocji, jak to z soboty, można było zauważyć już w metrze. W sobotę mniej więcej o tej samej porze mogliśmy w centrum miasta raz za razem spotkać sprzedawców różnych gadżetów piłkarskich, a naładowani pozytywną energią kibice raz za razem rozpoczynali koncert piosenek (a właściwie to przyśpiewek) poświęconych reprezentacji Polski. We wtorek tak kolorowo i głośno nie było, a co bardziej ciekawscy kibice zaczęli nawet się mnie pytać: o której mecz? z kim gramy? a jak było z Danią?
Wreszcie po mniej więcej pół godziny moim oczom ukazał się widok rozświetlonego Stadionu Narodowego. Wtedy poczułem szybsze bicie serca, które chyba chciało mi zasugerować, że o to zbliża się miejsce, gdzie będzie pisany kolejny rozdział historii polskiej reprezentacji. W okolicach stadionu można było już na poważnie poczuć atmosferę zbliżającego się święta, bo coraz częściej wśród ubioru różnych osób przewijał się kolor biało-czerwony, a melodie intonowane na cześć „Biało-czerwonych” zaczęły przypominać te z soboty.
Bezpieczny i magiczny stadion
Kilkanaście minut spaceru i mam to! Jestem przy pierwszej bramce. Kontrola? Standardowa. Najpierw okazanie biletu i dowodu tożsamości, potem przeszukanie. W tym miejscu możecie zadać pytanie, czy środki podejmowane przez polskie służby są wystarczające, aby – odpukać w niemalowane – przykre incydenty, jak chociażby odpalenie i wrzucanie rac na boisko przez pseudokibiców chorwackich podczas meczu z Czechami na Euro się nie powtórzyły? Na moje oko są one dobre, bo podczas sprawdzania musiałem wyjąć z kieszeni futerał do okularów i pokazać jego zawartość.
Pierwsza kontrola za mną, kieruję się więc w stronę trybun. Z każdym kolejnym krokiem wyczuwam pozytywne podniecenie i radość, że już za 2,5 godziny będę mógł wznieść biało-czerwone barwy, zaśpiewać Mazurka Dąbrowskiego i delektować się meczem drużyny, obok której większość Polaków (nawet tych, którzy piłką na co dzień się nie interesują) nie przechodzi obojętnie. Druga bramka, a więc wczytywanie biletu za mną, kieruję się teraz schodami na górę.
Kilkadziesiąt stopni w górę pokonanych, jestem więc już w samym sercu wydarzenia, na swoim sektorze i na swoim miejscu, gdzie będę siedział. Pierwsza myśl. Ten obiekt mimo kilku poprzednich wizyt ciągle robi wrażenie i ma coś magicznego. Obok mnie jeszcze duże pustki, bo do pierwszego gwizdka ponad dwie godziny. Widzę jednak pierwszych kibiców, którzy zaczynają zajmować swoje miejsca i delektować się widokiem stadionu.
Konkursy przedmeczowe
Czy tak długi czas oczekiwania na „godzinę zero” powoduje, że można się zanudzić na śmierć? Nie do końca, ponieważ w tym czasie fani muzyki mogli słuchać kolejnych kawałków (w większości znanych), a fani kreatywnych zabaw również mogli być zadowoleni, bo wodzireje zorganizowali kilka, trzeba przyznać, pomysłowych konkursów. Najciekawszy z nich? Moim zdaniem pocałunek narzeczonych w momencie, kiedy są pokazywani na telebimie.
Nie zabrakło również narodowej maskotki, a więc orła. Przyciągnął on uwagę zwłaszcza młodszej części trybun, która chciała z nim zrobić zdjęcie i przybić piątkę. Kolejne minuty upływają więc na obserwacji tego, co dzieje się wokół. Pierwszy gwizdek coraz bliżej, a apetyt pobudzają jeszcze bramki z meczu z Danią, które są kilkukrotnie pokazywane i tabela grupy, która wygląda dla nas optymistycznie.
Kibice z Armenii? Obecni!
W momencie wejścia na trybuny bardzo zaintrygowała mnie barierka, która rozdzielała mój sektor i sektor sąsiedzki. Jak się okazało, nie był to zabieg przypadkowy, bo na nim siedzieli… kibice z Armenii! Ormianie (najpierw w grupie pięciu ludzi, potem ich liczba wzrosła i wyniosła mniej więcej 30-40 osób), których nie naruszona miłość do kraju i piłki popchnęła aż do Warszawy, od początku sprawiali wrażenie zachwyconych Stadionem Narodowym. Niemal od razu po wejściu na trybuny wyjęli z torby aparaty i telefony komórkowe i zaczęli z każdej strony fotografować stadion, a także płytę boiska.
Wymienianie uprzejmych spojrzeń z przybyszami z Kaukazu zabrało kolejne minuty do pierwszego gwizdka. Wreszcie pierwszy z momentów na który czekałem. Wyjście piłkarzy z tunelu. Najpierw wyszli Ormianie, którzy zostali powitani brawami, kilka minut później Polacy. Tutaj mieliśmy już dużo większy aplauz. Najpierw kilka minut badania boiska, a po mniej więcej 20-30 minutach rozgrzewka. Podczas niej warszawski obiekt był w większości zapełniony, a kolejni kibice zjawiali się w tempie postępu geometrycznego. Podczas kilkunastominutowej rozgrzewki doping był już dobrze słyszalny, a nowo wpuszczeni na trybuny kibice przyłączali się do gromkiego skandowania: Polska, Polska!
Godzina zero coraz bliżej
Końcowe przygotowania do meczu zakończone, składy przedstawione, na boisku są już flagi obu krajów. To znak, że to już za chwilę się zacznie! Krótko przed 20:45 obie reprezentacje zostały wyprowadzone na boisko przez słowackiego sędziego Ivana Kruzlika. Piłkarze ustawieni na boisku, to znak, że już niedługo moment, na który podczas meczów kadry czekam najbardziej – hymny państwowe.
Najpierw skromna grupa kibiców z Armenii wespół z piłkarzami odśpiewała głośno hymn Armenii, a potem mieliśmy na trybunach biało-czerwone morze, a w tle Mazurka Dąbrowskiego. Efekt? Kapitalny. W ciągu tej minuty czuło się między wszystkimi na stadionie patriotyczną więź, a nie jednemu kibicowi (w tym mnie) do oczu popłynęło kilka łez. Hymny zakończone, strony wylosowane, możemy grać. Pierwszy gwizdek za nami.
Gol dla Polski? Kwestia czasu
O wydarzeniach stricte boiskowych nie będę już za dużo pisał, bo każdy chyba widział, jak to spotkanie przebiegało. W pierwszych 45 minutach, kiedy zamknęliśmy prawie całkowicie Ormian na własnej połowie, na stadionie dawało się wyczuć atmosferę niewielkiego luzu, jakby wszyscy byli przekonani, że prędzej czy później bramka musi paść. Minuty upływały szybko, szybko więc upłynęła pierwsza odsłona tej rywalizacji. Piłkarzy żegnały gwizdy, jednak lwia część kibiców z mojego sektoru była przekonana, że prędzej czy później gola uda się wcisnąć.
15-minutowa przerwa to okres rozluźnienia, pójścia po hot-dogi i colę, bądź czas, kiedy można przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych i wymienić się swoimi wrażeniami. Kwadrans upłynął szybko, zaczęliśmy drugą połowę i pod względem warunków do oglądania była ona dużo lepsza niż pierwsza, ponieważ siedziałem za bramką, na którą Polacy mieli atakować.
Druga połowa, czyli horror z happy endem
Nadeszła 48. minuta! Rzut wolny z prawej strony boiska. Piłka w pole karne i mamy gola! Na stadionie wielkie uff, bo ta bramka to miał być początek popisu strzeleckiego Polaków, a ci kibice, którzy cierpieli z powodu głodu, mogli zacząć spokojnie jeść hot-dogi i popijać ją colą. Polscy fani odetchnęli z ulgą, a siedzący niedaleko mnie Ormianie (notabene głośni w pierwszej połowie, do dopingu używali również bębnów) sprawiali wrażenie osób, które są pogodzone z taką koleją rzeczy i nie oczekują niczego wielkiego po następnych ponad 40 minutach.
Na nasze nieszczęście rozczarowali się pozytywnie. Nie minęły dwie minuty. Stały fragment gry i gol dla Ormian. Kibice gości oszaleli ze szczęścia, a Polacy byli tak skonsternowani, że najdelikatniejszym zdaniem, które możemy przytoczyć brzmi: – Co się tutaj dzieje?
Nastrój po tym golu zmieniał się błyskawicznie. Od niedowierzania, ogromnej nadziei i ciągle sporej pewności siebie, po z niecierpliwienie, strach, złość i szoku, że tak łatwo możemy stracić punkty. Po bramce Pizzelliego, jak zapewne dobrze wiecie, biliśmy głową w mur. Mieliśmy co prawda potężną przewagę, ale z mojej perspektywy za rzadko wybieraliśmy proste rozwiązania, a graliśmy bardzo skomplikowanie i za bardzo chcieliśmy wjechać w pole karnego. Nic dziwnego, że cierpliwość większości kibiców obok mnie zaczęła się wyczerpywać, a większość usłyszanych (i również wypowiedzianych) przeze mnie słów to rynsztok, a jedyne określenia, które możemy tutaj zacytować to: – Co wy robicie? Grajcie szybciej!
Im bliżej końca spotkania, tym każdy kolejny stały fragment powoduje wzrost dopingu, który ma nas uskrzydlić. Nic jednak nie chce wpaść, a minuty nieubłaganie upływają. Mamy doliczony czas gry i na jego dokładną analizę można byłoby poświęcić ze dwie strony. Co niektórzy zaczynają z tego remisu drwić, ale większość patrzy z niepokojem na upływające sekundy, a jedynymi zadowolonymi są kibice z Armenii, którzy mniej więcej od 60. minuty przez większość czasu są w moim rejonie trybun głośniejsi niż Polacy. Mamy trzecią minutę doliczonego czasu. Oezbilis wyprowadza kontrę, a nastrój na stadionie można spuentować następująco: my w to nie wierzymy, że możemy przegrać! To jest jakiś sen. Na szczęście Ormianin się myli, a my błyskawicznie wyprowadzamy piłkę. Ostatnie sekundy! Mamy rzut wolny, faulowany Kapustka! Jak nie teraz, to nigdy!
Piszcząc teraz te słowa, ciągle nachodzą mnie dreszcze, a uśmiech nie znika z twarzy. Piłkę ustawia Błaszczykowski, wszyscy wstają i najgłośniej jak się da śpiewają: Polska! Gwizdek arbitra. Futbolówka zagrana w pole karne, chwila ciszy i gol! Mamy to! Udało się! Szok! To się dzieje naprawdę! Cały stadion oszalał z radości. Oszalałem i ja! W mgnieniu oka skoczyłem do góry, jakbym miał w nogach jakąś sprężynę, wzniosłem szalik do góry, a z radości wystrzeliła nawet moja czapka, która upadła trzy piętra niżej, ale z powodu ogromnej adrenaliny i radości w pierwszym momencie nie zauważyłem jej nieobecności na mojej głowie. Koniec spotkania! 2:1 mamy tak mocno wyszarpane trzy punkty, a dramaturgia końcówki jak żyw przypominała tę z Glasgow, kiedy w niemal identycznych okolicznościach strzeliliśmy bramkę Szkotom.
Na stadionie zostałem jeszcze z pół godziny. Chciałem uniknąć ogromnych tłumów, które są tuż po ostatnim gwizdku, a także z bliska zobaczyć krótki pomeczowy rozruch. W trakcie drogi do domu mogłem wysoko unieść głowę do góry, po drodze posłuchać wielu przyśpiewek, które były intonowane raz za razem przez rozradowanych fanów.
Niezły doping i atmosfera
Wróćmy na koniec jeszcze do dopingu. Jaki on był? Powiedziałbym, że przyzwoity, choć jego jakość determinowały wydarzenia na boisku i fakt, że tym razem nie wszystkie miejsca były zajęte. Kiedy naszym szło dobrze, bądź mieliśmy stały fragment gry lub jakąś groźną okazję pod bramką ormiańską, wsparcie kibiców było bardzo odczuwalne. Kiedy było dużo gorzej, zwłaszcza po przerwie, trybuny mocniej ucichały, a jednocześnie swoją obecność mocniej zaznaczali goście.
Gościnni Polacy
I tutaj trzeba pochwalić po pierwsze polskich fanów, że z ogromną gościnnością powitali Ormian, a po drugie przyjezdnych z Kaukazu. Bawili się oni świetnie, byli ubrani w barwy narodowe i nie dało się wyczuć jakiś sporów między gospodarzami a gośćmi, a wręcz przeciwnie. Ormianie byli ważną częścią widowiska, a ich żywiołowy, choć z drugiej strony nieliczny doping, był przejawem ogromnego uwielbienia dla futbolu i patriotyzmu.
Podsumowując, miało być łatwo, szybko, przyjemnie – było dramatycznie. Takie mecze, mamy nadzieję, zbudują reprezentację i będą impulsem do kolejnych wielkich rzeczy, włącznie z awansem na mundial. A ja mam osobistą satysfakcję, że wziąłem udział w takim widowisku i w pewnym sensie na własne oczy widziałem, jak zawodnicy Adama Nawałki piszą kolejny rozdział reprezentacyjnej historii. Rozdział, o którym nieprędko zapomnimy.
relacja typowego Janusza