Polska reprezentacja od dawien dawna lubuje się w meczach o wszystko. Takich spotkań w historii polskiej piłki było kilka, jeśli nie kilkanaście. Ostatni – z Irlandią, decydujący o losach awansu do Euro. Zwycięski. Trzy lata temu również graliśmy o być albo nie być – z Czechami na wrocławskim stadionie. Wyniku tamtego spotkania z pewnością nie trzeba nikomu przypominać, każdy szanujący się kibic pamięta chwilę, kiedy Polska żegnała się z europejskim czempionatem. Dziś, mimo iż będziemy świadkami jedynie meczu towarzyskiego, możemy stwierdzić, że historia zatoczyła koło. To samo miejsce, te same flagi, niezmionione hymny. Nawet pora ta sama. Swoiste deja vu. Jednak personalnie nieco się pozmieniało, szczególnie jeśli weźmiemy pod lupę naszych „Orłów”.
Czterech piłkarzy reprezentacji Polski – zaledwie tylu grało zarówno w meczu z Czechami z roku 2012, jak i w nieodległym pojedynku z Irlandią. Piszczek, Błaszczykowski, Lewandowski i Grosicki. To oni spinają klamrą te dwa mecze. Minęły trzy lata, przez kadrę przewinęło się sporo nazwisk, niektóre absurdalne jak Majewski, niektóre śmieszne jak Marciniak. Czterem – tylu udało się przejść mozolną ścieżkę, jaka dzieliła jedną z największych klęsk polskiego futbolu od glorii zwycięstwa i chwały spowodowanej awansem do przyszłorocznego Euro.
Rewolucja – to chyba dobre słowo, aby opisać cały proces, jaki zaszedł w polskiej reprezentacji na przestrzeni ostatnich trzech lat. Z historycznego punktu widzenia rewolucja to nagła zmiana, która odwraca przyjęty porządek do góry nogami, obraca się o 180 stopni, podłoga staje się sufitem, a sufit podłogą. Rewolucja, na przykład polityczna, to zmiana państwowego ustroju, który jest zgoła odmienny od poprzedniego. Zmienia się wszystko, począwszy od wystroju parlamentarnych sal, a skończywszy na wykonawcach, czyli samych politykach. I tak też było z polską kadrą narodową.
Od fatalnego dla nas Euro 2012 po awans do Francji mieliśmy wielu wykonawców. Lepszych i gorszych. Wszyscy miewali swoje wzloty i upadki. Choć może nie odbyło się to tak szybko, jak moglibyśmy sobie tego życzyć, to w ciągu trzech lat z nieporadnego zespołu, od którego oglądania bolały zęby, kadra przeistoczyła się w grupę zgranych facetów, którzy tworzą wspaniałą ekipę na boisku, jak i poza nim. Dziś trzon polskiej kadry stanowią ci piłkarze, dla których na polsko-ukraińskim Euro zabrakło miejsca. Glik, Krychowiak czy nawet niezbyt popularni Mączyński i Wawrzyniak to symbole. Symbole rewolucji.
Smuda i Nawałka. Niebo i ziemia. Ogień i lód. Takie przeciwieństwa możemy mnożyć, ale jako że czas płynie nieubłganie, a my nie stajemy się młodsi, to przejdźmy do sedna. Franciszek Smuda jest trenerem dobrym, tego nie mogą mu odmówić nawet jego najbardziej zagorzali przeciwnicy. Jednak subtelna różnica między selekcjonerem kadry narodowej a trenerem klubowym jest doskonale widoczna przy zestawieniu byłego i obecnego opiekuna reprezentacji. Smuda nie miał na kadrę pomysłu, uparcie trzymał się swojej utopijnej koncepcji „farbowanych lisów”, co ostatecznie zapędziło go w kozi róg. Uparcie stawiał na swoich pupili – Polańskiego, Boenischa, Obraniaka. I pewnie gdyby jego eksperymenty były udane, to nie mielibyśmy nic przeciwko. Ale nie były. Kiedy wszyscy dookoła widzieli, że widmo spektakularnej klapy unosi się nad głową „Franza”, ten z godnym odnotowania uporem brodził po pas w bagnie swoich złych decyzji. W końcu utonął, a razem z nim zatonęły nadzieje na europejski sukces. Media, które krytykowały go za jego decyzje, miały rację.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z Nawałką. Morze hejtu, jakie spadło na głowę obecnego selekcjonera po tym, jak systematycznie stawiał na Mączyńskiego czy Wawrzyniaka, pewnie niejednego sprowadziłoby do mentalnego parteru. Ale nie Nawałkę. On ufał samemu sobie, widział w swoich wyborach logikę, której nie był w stanie dostrzec nikt inny. I w przeciwieństwie do Smudy miał rację. Jego decyzje personalne, mówiąc kolokwialnie, wypaliły. Wawrzyniak nie zawiódł w pierwszym, historycznym meczu z Niemcami. Mączyński rozegrał dotychczasową „życiówkę” w meczu z Irlandią – trudno było o lepszy moment. Adam Nawałka triumfował nie tylko świętując awans, ale pokazując także swoisty gest Kozakiewicza w stronę tych, którzy go skreślali. Każda rewolucja musi mieć swojego charyzmatycznego lidera. Tego uczy historia. Polska kadra ma Nawałkę.
Nie można jednak pozostawać jedynie w wymiarze personalnym. Oczywiście zmiana piłkarzy i selekcjonera były kluczowymi, ale nie sposób nie zauważyć, jak zmieniła się atmosfera wokół kadry od czasu Euro 2012. Wtedy „wnętrze” reprezentacji było hermetyczne, dostępna jedynie dla grona wybranych odbiorców. Dziś kadra wychodzi naprzeciwko oczekiwań kibiców, odsłania kulisy swojej pracy, która doprowadziła do sukcesu. Wielka w tym zasługa PZPN-u i zakrojonej na szeroką skalę akcji pod tytułem: „Łączy nas piłka”. Janusz Basałaj zna się na swojej robocie jak mało kto, z niejednego pieca chleb jadł. Zdał sobie sprawę, że polska reprezentacja potrzebuje PR-owego resetu, ocieplenia wizerunku, rewolucji. Jako specjalista ds. kontaktów z mediami stworzył prężnie funkcjonującą maszynę, której twarzą jest Łukasz Wiśniowski. Popularny „Wiśnia” odkrywa przed nami „crème de la crème” kadry. Każdy Kowalski może obejrzeć, jak wygląda życie kadry od kuchni. To nakręca pozytywną atmosferę wokół drużyny, a jak nie od dziś wiadomo, atmosfera to czynnik niezbędny do sukcesu.
Zmiany, które w ciągu ostatnich lat zaszły w polskiej reprezentacji, z pewnością możemy określić mianem rewolucyjnych. Mecz z Czechami z roku 2012 i ten, który dziś przed nami, to dwa odmienne bieguny. Pozytywny przewrót, którego byliśmy i wciąż jesteśmy świadkami jest zdumiewający. Trzy lata to w futbolu i dużo, i mało, ale dziś każdy kibic reprezentacji Polski w piłce nożnej stwierdzi, że warto było czekać, aby ujrzeć taki obraz. I choć rewolucja nie była bezkrwawa, choć spadło kilka głów, to jednak efekt końcowy jest nadwyraz satysfakcjonujący.