9 października odbędzie się mecz Polska - Nowa Zelandia, a historia spotkań z rywalem z Antypodów nie należy do najbogatszych. Łącznie odbyliśmy z nimi dwa starcia i nie można się temu dziwić. Całościowo reprezentacje z regionu Oceanii to niezbyt interesujący przeciwnik ze względu na kolosalne odległości i niską kulturę piłkarską.
Jesteśmy w trakcie październikowego zgrupowania reprezentacji Polski. Rozpoczniemy meczem Polska – Nowa Zelandia, jednak nie będzie tu zbyt głębokich wspominek historycznych. Historia spotkań z rywalami z Oceanii jest niezwykle uboga i ma to swoje uzasadnienie.
Polska – Nowa Zelandia: historia spotkań to ledwie dwa mecze
Pierwsze spotkanie z Nową Zelandią miało miejsce 19 września 1999 roku w Bangkoku, w ramach legendarnego turnieju o Puchar Króla Tajlandii, na który zwyczajowo zabierano masę ekstraklasowych piłkarzy, którzy o pierwszej kadrze mogli sobie co najwyżej pomarzyć, a taki turniej był dla nich okazją na spełnienie tego snu.
Mecz o trzecie miejsce zakończył się remisem 0:0, ale Polacy wygrali po serii rzutów karnych 5:4. Jedyną godną odnotowania ciekawostką jest fakt, że w tym spotkaniu zadebiutował w reprezentacji Michał Żewłakow, który później rozegrał 102 mecze w kadrze.
Inni debiutanci nie mieli tyle szczęścia, bo dla wielu z nich to było pierwsze i ostatnie bliskie spotkanie z reprezentacją narodową (było takich graczy siedmiu: Grzegorz Tomala, Maciej Terlecki, Krzysztof Piskuła, Jacek Chańko, Mariusz Nosal, Rafał Szwed, Ariel Jakubowski)
Drugi mecz odbył się natomiast 16 października 2002 roku w Ostrowcu Świętokrzyskim. Polacy wygrali 2:0 po golach Krzysztofa Ratajczyka i Mariusza Kukiełki. Było to jedno z zaledwie dwóch zwycięstw reprezentacji pod wodzą Zbigniewa Bońka.
Australii liczyć nie możemy
W teorii z okolic kontynentu kangurów i diabłów tasmańskich jest jeszcze przecież Australia. Jednak z tym przeciwnikiem rozegraliśmy ledwie dwa mecze i obu nie możemy zaliczyć do naszej rozpiski. Pierwszego, ponieważ odbył się on na igrzyskach olimpijskich w 1992 roku (Polacy pod wodzą Janusza Wójcika spuścili łomot Australijczykom aż 6:1), gdzie nie grała pierwszy zespół Biało-czerwonych i nie jest on zaliczany do oficjalnych występów dorosłej kadry.
Drugi, a jednocześnie pierwszy, oficjalny mecz z reprezentacją Australii miał miejsce 7 września 2010 roku za Franciszka Smudy. Jednak wtedy Socceroos byli już częścią Konfederacji Azjatyckiej. Jak to się stało? O tym znajdziecie informację w dalszej części tekstu.
Powyższe dwa spotkania z Nowozelandczykami są w ogóle jedynymi oficjalnymi starciami z przeciwnikami z regionu Oceanii. Niektórych z was pewnie może zastanowić, skąd tak mała liczba meczów? Już służymy wyjaśnieniami.
Dlaczego tak rzadko gramy z rywalami z Oceanii? Po pierwsze – piłkarska słabość
Pierwszym i chyba najważniejszym powodem jest po prostu niska jakość drużyn z tego regionu. Konfederacja Piłkarska Oceanii (OFC) spośród sześciu stref FIFA jest zdecydowanie tą najsłabszą. OFC zrzesza obecnie 13 członków, z czego tylko 11 to pełnoprawni członkowie FIFA (te dwa niezaliczane kraje to Tuvalu i Kiribati). Wśród nich znajdują się takie tuzy jak Samoa Amerykańskie, Papua Nowa Gwinea, czy zawsze mocna i groźna Tonga.
To właśnie różnica poziomów między europejskimi drużynami a zespołami z Oceanii sprawia, że takie mecze nie są szczególnie atrakcyjne sportowo. W aktualnym rankingu FIFA Polska zajmuje 36. miejsce, podczas gdy wszystkie drużyny z Oceanii poza Nową Zelandią znajdują się poniżej setnego miejsca. Spójrzcie na zdjęcie z oficjalnego rankingu FIFA.
screenshot z oficjalnej strony FIFA
Wiemy jednak, że ranking FIFA nie do końca oddaje rzeczywistość. W związku z tym dorzucamy do naszej mini-analizy bardziej miarodajny ranking ELO ze strony eloratings.net. Gdybyśmy liczyli siłę w rankingu ELO, to znów zespoły z regionu Oceanii (poza Nową Zelandią) znaczą tyle co nic. Mało tego, aż trzy z nich znajdują się w ostatniej dziesiątce zestawienia. Dla porządku, Polska w rankingu ELO plasuje się ex aequo na miejscu 42.
screenshot ze strony https://www.eloratings.net/
Słabość zespołów z tego regionu widać również na arenie światowej. Przedstawiciele Oceanii tylko cztery razy wystąpili w Mistrzostwach Świata – dwukrotnie Australia (1974, 2006 – pamiętajmy, byli wtedy jeszcze członkami OFC) i dwukrotnie Nowa Zelandia (1982, 2010). A propos Australii…
Australia opuściła OFC, bo wolała rywalizować z silniejszymi i szukała łatwiejszej drogi na wielki turniej
Ciosem w i tak słabiutką dotąd federacją było opuszczenie przez Australię szeregów OFC w 2006 roku na rzecz Azjatyckiej Konfederacji Piłkarskiej (AFC). Australia była dotychczas najsilniejszym zespołem regionu. Jej odejście sprawiło, że choć rywalizacja stała się z jednej strony bardziej otwarta, to z drugiej jednak obniżył się ogólny poziom bez wyraźnie wybijającej się na tle reszty stawki Australii.
Powód odejścia? Wspomniana słabość regionu oraz cofnięcie przez FIFA decyzji o przyznaniu automatycznego miejsca na Mistrzostwach Świata dla jednego zespołu z regionu Oceanii i pozostawienie play-offów między-konfederacyjnych jako drogi awansu na finałowy turniej (jak wiemy teraz, przy rozszerzeniu liczby uczestników mundialu, Oceania otrzymała jedno pewne miejsce w finałowym turnieju).
Podróż do Oceanii to jak pięć razy okrążyć Polskę
Kolejną przyczyną rzadkich spotkań z rywalami z tego regionu świata są kolosalne odległości geograficzne. Z Warszawy do Wellington (czyli stolicy Nowej Zelandii) to jakieś 17 500 km. Żeby Wam to uzmysłowić: według oficjalnych danych łączna długość granic Polski wynosi około 3572 km. Czyli podróż w jedną stronę do Wellington to mniej więcej pięciokrotne obejście całej Polski.
Co idzie za odległością – koszta. Z Polski do Nowej Zelandii podróż jest raczej dosyć droga, i do tego jeszcze z przesiadką. A teraz wyobraźmy sobie, że jakiś szaleniec w PZPN-ie spadłby na pomysł aby rozegrać mecz z Nową Kaledonią. Trochę bliżej niż do Nowej Zelandii, tylko 15 500 kilosów. Dla tak mało jakościowych rywali w tym regionie nie warto wybierać się tak w daleką i bezsensowną podróż.
Z równie słabymi rywalami możemy zmierzyć się w Europie. Zresztą i sama Nowa Zelandia raczej nieczęsto zapuszcza się do Europy. Od 2020 roku zagrała na Starym Kontynencie tylko siedem spotkań (po październikowej przerwie będzie dziewięć).
Chociaż w tym miejscu chcielibyśmy przeprosić to małe francuskie terytorium zamorskie. Po raz pierwszy w historii wybierze się ono do Europy na mecz z Gibraltarem. No ale może my nie musimy wyprawiać się za dwa oceany tylko po to, aby zrobić na jakiejś maleńkiej wysepce święto futbolu.
Mecz z Estonią odbył się w Nowej Kaledonii.😬
W 2017 roku Estonia robiła wycieczkę po krajach Oceanii i grała w przeciągu kilku dni z Fidżi, Vanuatu i właśnie Nową Kaledonią. Wszystkie mecze zostały rozegrane na tamtejszych wyspach.
Nie zmienia to faktu, że dziś wielki dzień.✌️
— Adam Zmudziński (@Adam_Zmudzinski) October 8, 2025
Zagraliśmy z Nową Zelandią przez… brak lepszych rywali?
Zresztą bardzo możliwe że przy lepszej organizacji w PZPN-ie nie doszłoby w ogóle do tego meczu. Jak bowiem wskazuje AbsurDB w artykule na Weszło, Nowa Zelandia to jeden z najgorszych wyborów jakich mogliśmy dokonać. Przez opieszałość polskiego związku lepsi rywale po prostu zostali już jednak w październikowym okienku zaklepani. Dlatego padło na Nową Zelandię, jako jedynego rozsądnego z tych, co pozostali.
Polska – Nowa Zelandia: zagrać i do szafy
Nie należy spodziewać się raczej zbyt wielu godnych zapamiętania momentów. W tym meczu zapewne ktoś (mamy taką nadzieję) błyśnie. Jednak fani reprezentacji Polski mogą ponarzekać co najwyżej na to, że na tak łatwe wydawałoby się zgrupowanie nie został powołany Oskar Pietuszewski, tylko powracający z reprezentacyjnej emerytury Kamil Grosicki (chyba tylko dla dobicia do setki występów). Gdyby nie fakt, że stawką jest utrzymanie w losowaniu drugiego koszyka, byłoby to starcie z gatunku: odbębnić i do szafy historii. Bo następne starcie Polska – Nowa Zelandia zapewne za 15 lat (co najmniej).
Więcej o reprezentacji Polski przeczytać możecie też TUTAJ: