Podbeskidzie Bielsko-Biała podzieliło się z GKS-em Bełchatów punktami po remisie 1:1. Spotkanie, które długimi momentami nużyło, miało jednak kilka ładnych momentów,szczególnie w końcówce, która przyniosła trochę emocji. W ogólnym rozrachunku taki rezultat można uznać zatem za sprawiedliwy.
Spotkanie Podbeskidzia z GKS-em Bełchatów dla osób nieinteresujących się polską piłką kopaną mogło na papierze wydawać się meczem bez znaczenia, takim, które odbywają się co tydzień tylko z racji umieszczenia ich w kalendarzu. Ci kibice, którzy śledzą naszą rodzimą ligę spodziewać się jednak mogli ciekawego pojedynku. „Górale” średnio zdobywali do tej pory około 2 gole na mecz, z kolei Bełchatów w przypadku zwycięstwa stałby się samodzielnym liderem T-ME. Niestety, obserwując ten mecz, rację przyznać należałoby jednak grupie malkontentów. Pojedyncze akcje i kilka całkiem ładnych strzałów nie mogło do końca przysłonić faktu, że część piłkarzy czuła się dziś na murawie jak ogórki w śmietanie,czyli mizernie. Jeśli chodzi o wrażenia artystyczne, był to typowo przeciętny mecz, grę obu ekip warto jednak w jakiś sposób podsumować.
Podbeskidzie Bielsko-Biała to drużyna, która w obecnym sezonie w końcu gra na miarę swoich możliwości. Nie ma się co oszukiwać – „Górale” nie są i nie będą czołową siłą ekstraklasy, ale miejsce w środku tabeli, gdzieś w okolicy 10. , powinno być w TSB zakładane jako cel minimum przed każdym sezonem. Dobrze wiemy, że w ostatnich latach z realizacją tego scenariusza było ciężko, teraz jednak drużyna otrzymała od losu coś, co można nazwać„X factorem”– Leszka Ojrzyńskiego. Były trener Korony Kielce idealnie pasuje do profilu ekipy z Bielska – potrafi natchnąć swoich piłkarzy do twardej, męskiej, zdecydowanej gry, nie sili się na wirtuozerię. „Banda świra”, utożsamiana z Maćkiem Korzymem, przeniosła manatki na Śląsk. Gra gospodarzy mogła podobać się w pierwszej połowie – wtedy to podopieczni Ojrzyńskiego mieli zdecydowaną przewagę, brakowało im trochę szczęścia (jak przy poprzeczce Górkiewicza), jednak widać na pierwszy rzut oka, że ligowy średniak ma swoją tożsamość i styl. Nie piękny, trochę taki angielski, rodem z Championship (zachowując proporcje poziomu sportowego). Taka lekko drewniana gra, której uosobieniem może być fakt, że gola TSB zdobyło po typowym dla podwórka strzałem „z czuba” autorstwa Sylwestra Patejuka, „Góralom” leży, pasuje i właśnie w takim systemie radzą sobie najlepiej. Z pięknem i kunsztem to za wiele wspólnego nie ma, ale to chyba jest recepta i pomysł na to, by „Górale” znaleźli wygodne krzesło na imprezie zwanej T-Mobile Ekstraklasą.
Ekstraklasą, o której powszechnie wiadomo, że nie jest ligą, w której da się jakoś logicznie rozumować. I nie chodzi i nawet o to, że grające słabiej w drugiej połowie Podbeskidzie zdołało właśnie w tym okresie gry zdobyć gola, który w ogólnym rozrachunku dał im cenny punkt. Najlepszym przykładem ligowej antylogiki w dzisiejszym starciu niech będzie Bartosz Ślusarski, wielki nieobecny, bez którego solidni przecież bełchatowianie stracili sporą część swojej siły ofensywnej. I nie chodzi tu, proszę mnie nie zrozumieć opacznie, o procent bramek dla GKS autorstwa zawodnika z Szamocina. „Ślusarz” już zawsze będzie jednym z tych snajperów, którzy potrzebują 6 sytuacji na zdobycie połowy bramki, jednak trzeba przyznać, że 32-letni napastnik potrafi świetnie zrobić miejsce swoim kolegom. Zadziwiające, że piłkarz który w Lechu Poznań był pośmiewiskiem i który, mówiąc wprost, rzadko kiedy w ostatnich latach stał koło słowa„forma”, pod skrzydłami bełchatowskiego czarodzieja stał się jednym z najsolidniejszych napastników ligi, która, szczerze mówiąc, napastnikami zwyczajnie w tym sezonie nie stoi. Pod jego nieobecność goście mieli spory problem z wypracowaniem sobie dobrych sytuacji, szczególnie, że TSB w dzisiejszej grze zachowywało się solidnie (jak na wymogi dzisiejszych rywali) we wszystkich formacjach. Bramkę udało się zdobyć, podział punktów nastąpił, ale na mocniejszych rywali pojedyncze zrywy Maka czy Woźniaka mogą okazać się niewystarczające, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w drugiej połowie to Bełchatów był stroną przeważającą, a i tak bramkę zdobył mocno przypadkowo. Trener Kiereś musi przećwiczyć ze swoimi zawodnikami nowe warianty taktyczne.
Z przyjemnością donoszę, że aby napisać o tym, kto dzisiaj prowadził zawody, musiałem posłużyć się internetem. Paweł Raczkowski nie przeszkadzał piłkarzom w grze, wyniku nie wypaczył i gwizdał w ostateczności. Warszawski arbiter na plus, przyznać jednak trzeba, że gdyby w tam mało intensywnym meczu piłkarze sprawiali mu dziś problemy, mógłby zastanowić się nad zmianą zawodu. A największym plusem meczu uznać chyba można Arka Malarza, który pod koniec meczu uratował punkt swoim kolegom w sytuacji, w której skapitulowałoby 90% golkiperów na świecie, a nie była to jego jedyna doskonała interwencja w tym meczu.