Po ostatnim gwizdku #12: Spadkowicze


14 czerwca 2015 Po ostatnim gwizdku #12: Spadkowicze

Premier Leauge jest ligą segmentowo dość przewidywalną. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przed sezonem stawiać na spadek dwóch beniaminków i jednej z drużyn, która rok wcześniej uniknęła spadku w szaleńczej pogoni za punktami. Trójka tegorocznych spadkowiczów  to zespoły, które zdecydowanie sobie na to zasłużyły, ale których relegacja – w odniesieniu do różnych części sezonu – może jednak dziwić.


Udostępnij na Udostępnij na

Idealnym przykładem jest właśnie Hull. „Tygrysy” przed rokiem otarły się o tryumf w Pucharze Anglii, a dziś są już bardzo daleko od najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii. Kierując się wszelkimi zasadami logiki, popartymi letnimi wzmocnieniami Steve’a Bruce’a, relegację Hull można zdecydowanie uznać za dość osobliwą. I na taką, na którą aż do ostatniej prostej sezonu się nie zapowiadało.

Klub wzmocnili przecież m.in. Abel Hernandez – którego z pewnością kojarzą wszyscy maniacy Football Managera – angielski „wonderkid” Tom Ince i londyński zaciąg z Tottenhamu: Jake Livermore oraz Michael Dawson. Nie są to może wzmocnienia na miarę europejskich pucharów – w których notabene „Tygrysy” dzięki osiągniętemu finałowi FA Cup wzięły udział – ale nic nie wskazywało na to, że będą niewystarczające nawet na utrzymanie.

Hull naprawdę było słabsze od rywali?
Hull naprawdę było słabsze od rywali?

Zabrakło jednak tego, co pokazali chociażby zawodnicy typowanych do spadku Crystal Palace, West Bromu czy Leicester – mitycznego hartu ducha. Rozleniwione pseudogwiazdki ligowych średniaków nie zdołały spiąć się w najważniejszym momencie sezonu i w przyszłym roku Premier League obejrzą w telewizji.

Zgoła inaczej sprawa miała się w przypadku Burnley. Minęło 38 ligowych kolejek z lekkim okładem i ja nadal nie do końca wiem, czego tak naprawdę Burnley zabrakło do utrzymania. Oprócz punktów – to odpowiedź zbyt oczywista. Raptem siedem zwycięstw na przestrzeni całego sezonu to zdecydowanie za mało, by uniknąć relegacji. Podopieczni Seana Dyche’a w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy nieustannie balansowali na granicy grupy spadkowej, choć trzeba im przyznać, że mieli dość sporego pecha.

Szczęście – może to jest odpowiedź. I choć miejscami go nie brakowało – jak np. przy remisie z Manchesterem City – to jednak głównie w czasie gdy swoje mecze rozgrywali Danny Ings i spółka, ono zajmowało miejsce na innym stadionie. Nie miał też nazywany na Wyspach „Rudym Mourinho” szkoleniowiec szczęścia do transferów. Wielkim wzmocnieniem dla drużyny okazał się co prawda George Boyd, ale poza wybieganym pomocnikiem, nikt tak naprawdę nie odpalił. Więcej można było się spodziewać po doświadczonym w Premier League Michaelu Kightlym czy mającym polskie obywatelstwo Lukasie Jutkiewiczu.

Beniaminka ciągnąć musieli zawodnicy, którzy brylowali już w Championship, a doświadczenie pokazuje, że to często nie wystarcza. Co prawda Danny Ings swoimi występami wypracował sobie transfer do Liverpoolu, ale do jego 11-bramkowego wkładu w zdobycz bramkową zespołu nikt nawet nie nawiązał, co wyczerpuje temat efektywności strzeleckiej tego zespołu. Drużyna imponowała jednak zawziętością w obronie pod przywództwem nieustępliwego Jasona Shackella i efektownego – choć przyznajmy, niewystarczająco efektywnego – Kierana Trippiera.

Na koniec przyszedł czas na QPR. Tyle tylko, że każdy, kto śledził Premier League w tym sezonie, ma już QPR po dziurki w nosie. I ja to rozumiem. Bo sezon „The Hoops” to jedno wielkie…

gunwo
G.

Oprócz Charliego Austina. Szanujemy Charliego Austina.

Komentarze
mantorras (gość) - 9 lat temu

ta grafika z tymi trzema składami nie jest czytelna

Odpowiedz
Michał Kołodko (gość) - 9 lat temu

Poprawione :)

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze