Zawód piłkarza jest specyficzną profesją wymagającą od zawodnika nie tylko znakomitego przygotowania fizycznego i umiejętności piłkarskich. Potrzeba również wiele samodyscypliny, hartu ducha i odporności psychicznej. A jakby tak spróbować w inny sposób wejść na ścieżkę zawodowej kariery? Kilka słów o zawodnikach, którzy nigdy prawdziwymi piłkarzami nie byli.
Zamiast wylewać pot na siłowni i podczas długich treningów biegowych. Zamiast godzinami pracować nad kierunkowym przyjęciem. Zamiast całymi dniami doskonalić dośrodkowania w pełnym biegu. Zamiast ślęczeć nad schematami rozwiązań taktycznych i szukać nowych pomysłów wyjścia spod pressingu. Zamiast wykonywać to wszystko i jeszcze więcej przez długie lata, można (choć to brzmi nieprawdopodobnie) dostać się do dużych klubów piłkarskich, pomijając te wszystkie aspekty. Wystarczy spryt i brak skrupułów.
Kariera piłkarskiego Nikodema Dyzmy
Zaczynamy z wysokiego „C”. Na początek największy piłkarski oszust, który całą karierę zawdzięcza kłamstwom oraz niezwykłym umiejętnościom interpersonalnym. Był zwany przez wtajemniczonych kolegów „Pinokiem” lub „numerem 171”, co miało odniesienie do paragrafu 171 brazylijskiego kodeksu karnego, mówiącego o oszustwach wszelkiej maści.
Mowa o Carlosie Henrique Raposo. Brazylijczyku, który przez około 20-letnią karierę piłkarską występował w dziewięciu klubach zawodowych. Podejrzane jest jednak to, że w tym czasie rozegrał jedynie około 30 spotkań (głównie towarzyskie lub w niepełnym wymiarze czasowym) i strzelił w nich jedną bramkę. Tak, jedną bramkę. Ta statystyka wydaje się jeszcze dziwniejsza, jeśli weźmiemy pod uwagę, że grał na pozycji napastnika.
Carlos był również znany pod pseudonimem „Kaiser” (cesarz). Tak nazywany był podczas swojej wielkiej kariery Franz Beckenbauer. Podobno Brazylijczyk w młodości był do niego podobny, ale bardziej prawdopodobne jest, że chciał wzbudzać szacunek już na samym starcie, kiedy przedstawiał się, używając tego znanego pseudonimu.
Karierę rozpoczął w Botafogo Rio de Janeiro i tam uznano go za utalentowanego piłkarza. Został zauważony przez skautów innego klubu z Rio, Flamengo, oraz z meksykańskiego Puebla. Miał być obiecującym graczem, jednak szybko przestał się rozwijać. Po epizodzie w amatorskim zespole ze Stanów Zjednoczonych postanowił wrócić do rodzinnego kraju i tam rozpoczął swoją prawdziwą „karierę”.
Do seniorskiego futbolu wszedł w latach 80. Świadomy swoich niewielkich umiejętności piłkarskich postanowił zbudować karierę opartą na matactwach i prawdopodobnie sam nie przypuszczał, jak znakomicie wszystko się ułoży.
Koneksje, rozrywkowy charakter oraz sprytnie wymyślone kłamstwa pomagały mu utrzymać głowę na powierzchni prze wiele lat. Jednym ze sposobów na pozyskanie nowego pracodawcy było podawanie się za wielką gwiazdę. Na przykład chcąc dostać się do America FC, przedstawił się jako zdobywca Copa Libertadores. Ten sukces, jak twierdził, osiągnął w czasie grania w Club Atletico Independiente. O internecie nikt wtedy jeszcze nie słyszał, a szefom America FC wystarczyło sprawdzenie listy zawodników Independiente z sezonu, w którym sięgnęli po prestiżowe trofeum, gdzie faktycznie figurował Carlos Henrique. Był on jednak obrońcą, a „Kaiser” napastnikiem. Tego nikt już nie zweryfikował.
Kiedy podpisywał kontrakt z jakimś klubem, na jednym z pierwszych treningów symulował kontuzję, która okazywała się na tyle poważna, że jej wyleczenie ciągnęło się miesiącami. Wybierał zwykle urazy mięśniowe, które ze względu na jeszcze niezbyt rozwiniętą medycynę były trudne do zweryfikowania. Dzięki temu postrzegano go jako bardzo utalentowanego piłkarza, ale niezwykle pechowego.
Podczas pobytu w Bangu AC, do którego dostał się dzięki znajomości z trenerem, przez pół roku nie wystąpił ani razu. Wreszcie w przerwie jednego z meczów cierpliwość prezesa się skończyła i zażądał, żeby Carlos udowodnił swoje umiejętności na boisku. Spanikowany „Kaiser” podczas rozgrzewki postanowił wszcząć awanturę z kibicami, za co (jeszcze przed wznowieniem spotkania) otrzymał czerwoną kartkę. Kiedy wściekły prezes wpadł do szatni, chcąc natychmiast usunąć go z klubu, ten powiedział, że nie mógł już dłużej słuchać, jak kibice obrażają jego ukochanego prezesa, który zastępuje mu ojca, który zmarł, kiedy Brazylijczyk był jeszcze dzieckiem. Tak Carlos skomentował reakcję szefa na tę historyjkę: – Złapał mnie i ucałował. A potem przedłużył mój kontrakt.
Innym sposobem na uniknięcie utraty pracy były rozmowy przez telefon komórkowy z przedstawicielami zagranicznych klubów. Telefon komórkowy był wtedy rzadkością, czymś, co podnosiło prestiż osoby, która go używała. Ponadto „Pinokio” rozmawiał po angielsku. Słysząc to, właściciele klubów woleli przedłużyć mu kontrakt niż dać odejść za darmo tak rozchwytywanemu piłkarzowi. Pewnego razu, kiedy „Kaiser” przebywał w Botafogo, członek sztabu szkoleniowego znający język angielski stwierdził, że Carlos tylko bełkocze coś, co ma przypominać słowa w tym języku. Korzystając z okazji, przyjrzał się komórce, z której dzwonił Brazylijczyk. Był to telefon zabawka.
Carlos był osobą niezwykle towarzyską i kontaktową, co pozwoliło mu podczas kariery zaprzyjaźnić się z wielkimi piłkarzami, takimi jak Edmundo, Romario, Carlos Alberto Torres, Ricardo Rocha czy Renato Gaucho. Koledzy, sami zmieniając pracodawcę, wspominali o utalentowanym napastniku, który na pewno pomoże drużynie. Dzięki tym zapewnieniom, w połączeniu z urokiem osobistym Carlosa, klub dawał mu szansę. Reszta toczyła się według standardowego scenariusza. Otrzymywał kilkumiesięczny kontrakt, podczas którego miał być sprawdzony. Korzystając ze swojego daru przekonywania, zapewniał, że potrzebuje więcej czasu na aklimatyzację, a wtedy pokaże swoje prawdziwe umiejętności.
Również dzięki odpowiednim kontaktom udało mu się odwiedzić Europę. Kiedy wstępował w szeregi Gazeléc Ajaccio, wszyscy uwierzyli, że w klubie pojawiła się brazylijska gwiazda. Na pierwszy trening „piłkarza” zjechały się tłumy dziennikarzy. Carlos chcąc uniknąć kompromitacji, postanowił wykopać wszystkie piłki, jedna po drugiej, w trybuny. Kibice potraktowali to jako prezent, a Brazylijczyk tłumaczył później, że tak chciał się przywitać z fanami. Bez piłek odbył się tylko trening biegowy, na którym „Kaiser” nie wypadł najgorzej.
Taka „kariera” mogła tylko mieć miejsce dzięki słabo rozwiniętym mediom i ograniczonym możliwościom komunikacji. Sceny bliźniaczo podobne do serialu o Nikodemie Dyzmie rozegrały się naprawdę, a Carlos Henrique Raposo robi furorę wśród dziennikarzy, opowiadając swoje niezwykłe przygody.
Oszust w Premier League
Podobny spryciarz pojawił się na Wyspach Brytyjskich w 1996 roku. Przyśpiewki o nim do tej pory można usłyszeć na stadionie Southampton. Nazywał się Ali Dia i, jak śpiewają o nim kibice „Świętych”, był kłamcą.
Pewnego dnia Graeme Souness, ówczesny szkoleniowiec Southampton, odebrał telefon od George’a Weaha, który był wtedy zawodnikiem AC Milan z przeszłością w Paris Saint-Germain, w barwach którego rok wcześniej odebrał Złotą Piłkę. Liberyjczyk polecił trenerowi świetnego napastnika, z którym grał właśnie w Paris Saint-Germain, swojego kuzyna: Ali Dia. Klub nie weryfikując tych informacji, zaprosił zawodnika na trening. Problem w tym, że osobą rozmawiającą ze szkoleniowcem „Świętych” nie był George Weah, tylko, jak się później okazało, kolega Ali Dia.
Trening wbrew wszystkim przypuszczeniom wcale nie zweryfikował umiejętności oszusta. Klub uznał, że predyspozycje zawodnika ujawnią się podczas prawdziwej gry i został on powołany na mecz z Leeds United.
Sam się pewnie nie spodziewał, że już w pierwszym spotkaniu będzie miał okazję zadebiutować. W 32. minucie starcia Dia wszedł na boisko, zmieniając kontuzjowanego Matthew Le Tissiera. Kibice Southampton do dziś pamiętają, co się później stało. Dia wyraźnie odstawał umiejętnościami od reszty graczy, nie potrafił znaleźć sobie miejsca na boisku. Mimo to miał jedną bramkową sytuację, niestety (jak można się domyślić) niewykorzystaną. Wreszcie jego męki zakończył trener „Świętych”, który w 85. minucie ponownie posadził go na ławce rezerwowych.
Po kilkunastu dniach kontrakt wiążący Ali Dia z Southampton został rozwiązany. Jednak pamięć o tym incydencie wciąż w klubie funkcjonuje. Oprócz wspomnianej wcześniej przyśpiewki w klubie ciągle można również nabyć koszulkę z numerem 33 i nazwiskiem Dia.
Ekstraklasie się upiekło
O mały włos do podobnej kompromitacji doszłoby również w Polsce. W 2013 roku do krakowskiej Wisły został zaproszony na testy Sorin Oproiescu. Zawodnik był młodzieżowym reprezentantem Rumunii. Występował również w Politehnic Timişoara oraz w Hajer FC, a przynajmniej tak twierdził.
Piłkarz zwrócił uwagę Wisły filmem, który przedstawiał kompilację jego najlepszych zagrań. Jednak po upublicznieniu wideo jeden z kibiców „Białej Gwiazdy” zrobił to, co osoby odpowiedzialne za skauting powinny zrobić już na początku: przeanalizował nagranie. Kibic zauważył, że film przedstawia mecze ligi serbskiej, w której Oproiescu nigdy nie grał. Zastanawiające było także to, że w każdej ze scen główny bohater był raz wyższy, raz niższy.
Mimo burzy, którą swoimi spostrzeżeniami rozpętał jeden z fanów, Franciszek Smuda postanowił wpuścić Rumuna na boisko podczas sparingu z Zawiszą Bydgoszcz. Zawodnik rozegrał 40 minut, a mecz zakończył się wynikiem 1:1. Klub nie zdecydował się jednak na zatrzymanie gracza w swoich szeregach.
Sam zawodnik nie przyznaje się do oszustwa, twierdzi że jest zawodowym piłkarzem, a ewentualnych manipulacji przy filmie promującym gracza miał się dopuścić jego agent.
Piłkarz Juventusu, który nigdy nie był we Włoszech
Dionicio Farida, (wtedy) 19-letni Meksykanin, publikował na swoim Instagramie zdjęcia, wywiady oraz okładki gazet ze swojej prężnie rozwijającej się kariery w Juventusie. Miał grać w młodzieżowej drużynie z Turynu. Po meczu „Starej Damy” z Olympiakosem (3:1) w Młodzieżowej Lidze Mistrzów opublikował zdjęcie zespołu (na którym był) z podpisem „Jestem bardzo szczęśliwy ze zdobycia pierwszego gola w tych barwach”. Sęk w tym, że we włoskim klubie nikt o nim nie słyszał.
Dionicio przerabiał oryginalne zdjęcia pojawiające się na oficjalnych stronach Juventusu. Dzięki opanowaniu podstaw grafiki wkomponowywał swoją twarz w zdjęcia tak, że nie wzbudzało to podejrzeń. Chłopak dużo czasu poświęcał grze w piłkę nożną, więc spora część jego przyjaciół uwierzyła w te bajki.
W kulminacyjnym momencie jego profil na Instagramie obserwowało 16 tysięcy osób. Meksykanin udzielał wywiadów, rozdawał autografy oraz koszulki z podrobionymi podpisami zawodników „Juve”. Kiedy cała prawda wyszła na jaw, konta w mediach społecznościowych zostały zablokowane, a słuch o oszuście zaginął.
Ciekawy artykuł