Karuzela pod tytułem „zwalniamy menedżerów” rozkręciła się w Anglii na dobre. Poleciały głowy, inne z niepokojem spoglądają, czy nie wisi już nad nimi topór. Tymczasem weekend minął nam pod znakiem marazmu strzeleckiego dotychczasowych bohaterów obecnego sezonu. Nie znaczy to jednak, że było nudno.
Poleciał Roberto Di Matteo, poleciał Mark Hughes. Jeśli ich drużyny nie poprawią wyników, najpewniej niedługo stracą pracę także Roberto Mancini i Alan Pardew. Skupmy się jednak na pierwszej ofierze obecnego sezonu, czyli RDM. Gdy misję tworzenia nowej potęgi Chelsea złożono w ręce Roberto Di Matteo, byłem dziwnie spokojny, że może to być ktoś, kto przywróci pierwotną definicję wielkości na Stamford Bridge. Koniec z głośnymi nazwiskami zwalnianymi po paru miesiącach, koniec z eksperymentami pokroju Andre-Villasa Boasa, namaszczonego na cudotwórcę mimo wieku przedszkolnego, jeśli chodzi o doświadczenia (i osiągnięcia przede wszystkim) na ławce trenerskiej. Roman Abramowicz traktuje klub jak prywatny folwark i ma do tego święte prawo. Jak mawiał jeden z bohaterów „Ziemi Obiecanej” Władysława Reymonta: „Zapłaciłem, to się bawię”. Car Roman może robić, co mu się żywnie podoba, w końcu to on od prawie dekady łoży środki na godną egzystencję zespołu ze Stamford Bridge. Chociaż „łoży” to może nie jest najbardziej fortunne słowo, gdyż Abramowicz raczej pompuje w klub setki milionów dolarów, co rok sprowadzając wielkie gwiazdy.
Za czasów boskiego Jose miało to ręce i nogi. Mourinho, znany mistrz salonowo-dworskich intryg, umiał poskładać puzzle do kupy, a i z możnym właścicielem Chelsea potrafił dojść do jakiegoś konsensusu. Co prawda Rosjanin sprowadzał do zespołu graczy, a raczej elementy, które czasem nie za bardzo pasowały Mourinho do dania, które pichcił, ale i to dało się obejść. Abramowicz jest niczym gracz z Football Managera. Czasem mu się ktoś spodoba i po prostu musi go mieć, nawet jeśli dany grajek nie pasuje do koncepcji obecnego trenera. Tak było z Szewczenką za czasów „Mou”, tak było z Davidem Luizem czy Fernando Torresem w późniejszym okresie. Błyskotki oko cieszą, a zachcianki można spełniać, jeśli się ma na nie pieniądze. Po odejściu „The Special One” i paru innych epizodach trenerskich nastała era Ancelottiego. Włoch zrobił, co do niego należało, i z rekordowym dorobkiem 103 strzelonych goli w lidze „The Blues” odzyskali prymat w kraju. Carlo Ancelotti wytrwał jednak tylko dwa lata, drugi sezon w jego wykonaniu był już bowiem słabszy i Chelsea ustąpiła pola drużynie sir Aleksa Fergusona. Włocha następnie usunął ze stanowiska AVB, ale była to bomba, która wybuchła od środka. Villasa-Boasa zwolnili praktycznie gracze, bo młody portugalski szkoleniowiec nie za bardzo umiał się z nimi dogadać i niejako na siłę starał się przewartościować piramidę hierarchii na Stamford Bridge, próbując odsunąć w cień szare eminencje klubu. Później na scenę wkroczył on.
Roberto Di Matteo nie da się nie lubić. Skromny, elokwentny, z klasą. W Chelsea mógł uchodzić za kogoś pokroju Pepa Guardioli w Barcelonie. Włoch jest człowiekiem stąd, grał w Chelsea z sukcesami za czasów innego włoskiego emigranta, mianowicie Gianfranco Zoli. Poważna kontuzja nogi zdecydowanie przedwcześnie zakończyła karierę RDM. Nie załamał się jednak, tylko cierpliwie parł naprzód, pnąc się w hierarchii szkoleniowców w Anglii. Przez Milton Keynes Dons trafił do West Bromu, któremu przewodził przez dwa lata. Po zakończeniu pracy na „The Hawthorns” nie oburzał się, gdy AVB zaproponował mu bycie jego asystentem. Mimo niechęci Abramowicza RDM wracał do domu, znów był w Chelsea. W zamian za poparcie udzielone mu przez AVB okazał się bardzo sumiennym oraz lojalnym współpracownikiem. Gdy Villas-Boas pożegnał się ze Stamford Bridge, Włoch wspierał go, jak tylko mógł, nigdy nie kopał dołków pod Portugalczykiem.
Przejął drużynę w rozsypce, ale przy dużej dozie szczęścia poukładał ją ponownie. Zwieńczeniem sezonu było wygranie Ligi Mistrzów, czyli coś, czego Abramowiczowi nie dał żaden inny trener na świecie. Cud? Trochę tak, ponieważ więcej było w tym szczęścia aniżeli rozumu. Ale czy szczęście nie jest domeną tych najlepszych? Było także poczucie bliskości w szatni Chelsea, tak obce od czasów odejścia Mourinho. Bardzo poprawiła się atmosfera. Roberto traktowany był przez graczy jako swój chłopak, publiczność go uwielbiała. Początek obecnej kampanii stanął pod znakiem dominacji Chelsea. Eksplozja formy Hazarda oraz rewitalizacja Torresa dały do myślenia największym analitycznym mózgom Premier League. Wydawało się, że „The Blues” śmiało kroczą po swoje i do zwycięstwa w LM Di Matteo dołoży koronę królów ligi angielskiej. I stała się ciemność. Nagły spadek dyspozycji Hazarda, ponowne zacięcie się „El Nino”, nieuchronna sportowa śmierć Lamparda, zawieszenia oraz kontuzje Terry’ego, niefrasobliwość Davida Luiza, tragicznie rażąca nieskuteczność Danny’ego Sturridge’a. Wszystko to spowodowało sportowy regres Chelsea, a po porażkach z WBA oraz Juventusem w LM car Roman powiedział „daswidania” Di Matteo i nastało ponowne bezkrólewie na Stamford Bridge. Czy słusznie? I tak, i nie.
Di Matteo, przy jego doskonałych kontaktach z graczami oraz publicznością, paradoksalnie zabrakło charyzmy. Nie potrafił zawodnikami wstrząsnąć, kiedy trzeba było to zrobić. Za bardzo uwierzył w Torresa, który stopniowo gaśnie (najgorsze jest to, że nie ma jednego jasnego wytłumaczenia dla takiego stanu rzeczy). „El Nino” ma niemal cieplarniane warunki, zaciął się jednak niesamowicie. Bezsensownym ruchem było wypożyczenie do końca sezonu Romelu Lukaku, człowieka o budowie małej ciężarówki, który rozpycha przeciwników, biegając w ataku WBA (czyżby ukłon w stronę byłego klubu RDM?). Za podstawowy grzech Włocha uznano nieumiejętne ustawienie graczy na boisku, zwłaszcza złe rozdysponowanie linii ofensywnej. Trochę to trąci myszką, ponieważ jeśli chodzi o trzech muszkieterów Chelsea, czyli Matę, Oscara oraz Hazarda, to można by rzec, że są oni praktycznie niemożliwi do ustawienia. Taka ofensywna trójka grająca za napastnikiem ma by być z reguły bardzo płynna. Zarzuca się (byłemu już) trenerowi Chelsea, iż błędnie wystawiał Hazarda na lewym skrzydle. Problem leży gdzie indziej. Na początku sezonu młodziutki Belg szalał i wcale nie przeszkadzała mu ta pozycja na boisku. Hazard się po prostu… zmęczył. Premier League wymaga solidnego backgroundu fizycznego i widać, że Eden się przeforsował i musi ponownie nabrać świeżości, a może i parę kilo mięśni. Mata jest najbardziej doświadczony z tej trójki i to jemu należy się miejsce na środku pomocy. Pokazał zresztą w tym sezonie, że akurat on jest w świetnej formie. Oscarowi została zatem nominalna prawa flanka. Ale to tylko papier, szachy. W praktyce gracze się rotowali, zmieniając często miejsca. Trudno jest ustawić trójkę technicznych magików, z których każdy nominalnie występuje na tej samej pozycji (ofensywny środkowy pomocnik). Tak więc RDM robił, co mógł.
Zwolnienie Włocha wydaje się zarówno dobrym, jak i złym posunięciem. Dobrym, bo gołym okiem widać, iż drużyna nie miała ostatnio dobrej passy i potrzebny był wstrząs. Złym, ponieważ czuję niedosyt. Moim zdaniem Abramowicz mógł poczekać przynajmniej do świąt i wtedy zadecydować, co będzie dalej. Może Chelsea wróciłaby na właściwe tory i znów Robbie byłby wynoszony pod niebiosa? Futbol jest jednak okrutny. Dziś jesteś kimś, jutro jesteś nikim. RDM odszedł, król pozostał nagi. Życie jednak nie znosi pustki. A kim jest Rafa?
Wczorajszy mecz z Manchesterem City był pojedynkiem dwóch wystraszonych ludzi. Benitez musi się zmagać z niechęcią fanów ze Stamford Bridge, bezgranicznie wręcz wielbiących RDM i nienawidzących za grzeszki z przeszłości Beniteza, który będąc bossem Liverpoolu, wypowiadał się niezbyt pochlebnie o kibicach swojego nowego klubu. Naprzeciwko Hiszpana stanął bardzo nieswój Roberto Mancini. Widać po nim było, iż ma strach w oczach. Gdyby City poległo w tym meczu, mógłby praktycznie pakować manatki i wracać do domu, do Italii. Nawet zawiązany szarmancko na jego szyi szaliczek w barwach klubowych prezentował się jakoś mniej okazale niż zwykle. Benitez pracuje natomiast z przypiętą mu łatką tymczasowego menedżera i najprawdopodobniej nim będzie. Wątpliwe, aby został na kolejny sezon. Ciekawe, którego z nich bardziej bolał brzuch podczas niedzielnego meczu.
Symboliczna była za to 16. minuta spotkania. Z takim numerem grał w Chelsea nie kto inny jak Roberto Di Matteo i gdy zegar na SB wskazał właśnie tę minutę, fani zaczęli skandować nazwisko byłego już menedżera. Trybuny były pełne transparentów o przeważnie dwóch treściach: „RDM legend” oraz „Rafa out”. Włochowi pewnie zakręciła się łezka w oku. Sam mecz był ciekawy, żywy, pełen walki, pasji oraz emocji. Zabrakło jedynie bramek. Tak jak we wcześniejszym pojedynku Swansea – Liverpool. Wówczas byliśmy świadkami pochwały futbolu na tak. Piłka chodziła jak po sznurku, niczym zaczarowana. Widać było w obu ekipach magiczną rękę Brendana Rodgersa. Wczorajsza niedziela była książkowym przykładem na to, jak ekscytująca potrafi być piłka w Anglii nawet bez strzelanych goli. Zacięli się nam snajperzy. Z czołówki rewolwerowców jedynie Defoe dołożył dwa oczka. Cóż, każdy czasem potrzebuje wolnego. Nawet Luis Suarez.
David Luiz? On ma tylko spadek formy, a tak ogólnie
to gra nieźle.
David Luiz jest świetnym piłkarzem, ale brak mu
stabilności i czasami podejmuje fatalne decyzje.
Jeśli jego tendencję do robienia dziwnych rzeczy na
murawie nazwiemy spadkiem formy, to zgubił ją
jeszcze przed przyjściem do Premier League. Kiedyś
Gary Neville określił jego grę niczym piłkarza na
playstation, sterowanego przez dziesięciolatka i
miał w tym stwierdzeniu sporo racji.
Nie rozumiem jakim cudem niespełnionym marzeniem
Abramowicza jest triumf w LM skoro przecież w
ostatnim sezonie Chelsea wygrała LM ...
czytanie ze zrozumieniem. Przecież jasno napisane
jest, że BYŁO to marzeniem i że wygrali ją w
zeszłym sezonie.
głupio jest cytować samego siebie, ale voila:
"Zwieńczeniem sezonu było za to wygranie Ligi
Mistrzów czyli coś, czego Abramowiczowi nie dał
żaden inny trener na świecie. "