Nie mówmy „żegnaj” lecz „do widzenia”. Piłkarze, którzy dla futbolu poświęcili życie


Z okazji Wszystkich Świętych przypominamy tragiczne historie zawodników, którzy zginęli, robiąc to, co kochali

1 listopada 2019 Nie mówmy „żegnaj” lecz „do widzenia”. Piłkarze, którzy dla futbolu poświęcili życie
netjoven.pe

Dziś, jak każdego 1 listopada, cała Polska pogrąży się w zadumie. Wszystkich Świętych to czas, w którym wspominamy naszych najbliższych, których niestety nie ma już z nami. Z okazji tego święta chcemy wspomnieć o zawodnikach, którzy dokonali swojego żywota w sposób niezwykle symboliczny - na boisku, na oczach dziesiątek tysięcy kibiców. Ci piłkarze pokochali futbol i oddali mu wszystko - nawet życie.


Udostępnij na Udostępnij na

Bill Shankly powiedział kiedyś, że futbol to nie jest sprawa życia i śmierci, ponieważ futbol to coś zdecydowanie ważniejszego. Nie mogę zgodzić się z tymi słowami. Ilekroć dochodzi do jakiegoś strasznego zdarzenia, uświadamiam sobie, że to życie jest najcenniejszą wartością, przy której futbol jawi się jako zupełnie nieistotna rzecz.

Niestety, wielkich tragedii było w piłce nożnej naprawdę sporo. Za przykład mogą posłużyć katastrofy lotnicze takie jak te, które spotkały Torino, Manchester United, reprezentację Zambii czy Emiliano Salę. Piłkarze ginęli też po wypadkach samochodowych (Scirea, Malanda, Reyes) czy wskutek choroby (Nowak, Ricksen). Nie sposób szczegółowo opisać tych wszystkich przypadków, bo ten tekst byłby nieprawdopodobnie długi. W związku z tym w niniejszym artykule skupię się na najgłośniejszych przypadkach kiedy piłkarze umierali na boisku.

W pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku doszło do trzech bardzo głośnych tragedii w świecie piłki nożnej. Trójka naprawdę dobrych zawodników umierała na naszych oczach. Przyczyny były podobne – niewykryte wcześniej problemy z sercem. Wszyscy wtedy zadawali sobie pytanie: „Jak to możliwe, że tacy piłkarze, regularnie badani przez wielu klubowych lekarzy, mogli mieć problemy z sercem, których nikt wcześniej nie wykrył?”. Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Pomoc przyszła za późno

Chronologicznie pierwszą z trzech tragedii, o których chcę opowiedzieć, była śmierć Marca-Viviena Foe. Kameruńczyk był ważnym zawodnikiem dla swojej reprezentacji i niezwykle szanowanym piłkarzem we Francji. W 1994 roku trafił do RC Lens. Szybko wywalczył tam sobie miejsce w pierwszej jedenastce i stał się ulubieńcem kibiców.

Sezon 1997/1998 był dla Foe słodko-gorzki. Po dramatycznym boju wywalczył z Lens pierwszy, i jak na razie jedyny w historii tego klubu, mistrzowski tytuł. Klub z północnej Francji wyprzedził drugie FC Metz jedynie lepszym bilansem bramkowym. Do tego Lens awansowało do finału Pucharu Francji, gdzie ulegli 2:1 ekipie Paris Saint-Germain.

Kameruński pomocnik zdecydowanie przyczynił się do tych sukcesów, ale kontuzja, której doznał (złamana noga) sprawiła, że nie pojechał na mundial w 1998 roku, a koło nosa przeszedł mu też transfer do Manchesteru United, który był nim wówczas bardzo zainteresowany. Jednak Foe pozbierał się po tym. Rok później trafił do Anglii. Jednakże nie podpisał kontraktu z „Czerwonymi Diabłami”, a z West Hamem United. Barwy „Młotów” reprezentował przez półtora sezonu. Spisywał się na tyle dobrze, że wrócił do Francji i został piłkarzem Olympique Lyon.

W Lyonie dołożył kolejne mistrzostwo. W sezonie 2001/2002 Olympique Lyon z Foe w składzie wyprzedził o dwa punkty RC Lens – były klub Kameruńczyka. Po mistrzowskiej kampanii Foe w poszukiwaniu regularnej gry udał się na wypożyczenie do Manchesteru City. To był jego ostatni sezon w klubowej piłce.

Latem 2003 roku Kamerun przystąpił do Pucharu Konfederacji, ponieważ rok wcześniej „Nieposkromione Lwy” wywalczyły Puchar Narodów Afryki. W półfinałowym starciu podopieczni Winfrieda Schafera zmierzyli się z Kolumbią. Nikt nie spodziewał się dramatu, który tego dnia rozegra się na boisku. Kamerun prowadził 1:0, w spotkaniu nie działo się za wiele.

Nagle w 72. minucie meczu Marc-Vivien Foe padł na murawę. To był pierwszy taki przypadek w historii futbolu i wiele osób w pierwszej chwili myślało, że to niegroźne zasłabnięcie. Początkowo nikomu do głowy nie przyszło, że Foe właśnie umiera. Jednakże nic nie tłumaczy lekarzy kameruńskiego zespołu, którzy także zbagatelizowali sprawę.

Nim rozpoczęli zabieg resuscytacji minęło około siedmiu minut! Gdyby zareagowali tak jak powinni, czyli błyskawicznie, tej tragedii można było uniknąć. Kiedy lekarze zdali sobie sprawę z powagi sytuacji było już za późno. Akcja reanimacyjna trwała 45 minut, ale nie zakończyła się sukcesem. Przyczyną śmierci Kameruńczyka był atak serca. Marc-Vivien Foe zmarł na stadionie Lyonu, na którym święcił swoje ostatnie wielkie sukcesy i który doskonale znał.

Piłkarze także nie byli świadomi tego jak wielki dramat rozegrał się właśnie na ich oczach. Po wygranym 1:0 meczu z Kolumbią w kameruńskiej szatni trwało wielkie świętowanie. Zawodnicy tańczyli i śpiewali. Nikt nie myślał o Foe. W pewnym momencie do szatni wszedł kapitan Rigobert Song i powiedział, że „Marcus” nie żyje. Dla wszystkich był to szok. Jego koledzy z zespołu zalali się łzami.

Mecz finałowy o Puchar Konfederacji pomiędzy Francją a Kamerunem był jednym wielkim hołdem dla zmarłego piłkarza. Spotkanie poprzedziła minuta ciszy, podczas której kilku zawodników jednego i drugiego zespołu popłakało się. Co więcej przed spotkaniem kapitanowie obu drużyn, czyli Rigobert Song i Marcel Desailly wnieśli na murawę portret Marca-Viviena Foe. Piłkarze grali z czarnymi opaskami na ramieniu. W 97. minucie Thierry Henry strzelił złotego gola, który dał Francji triumf. Ówczesny piłkarz Arsenalu zadedykował tę bramkę zmarłemu Foe. Z kolei Desailly zadedykował mu Puchar Konfederacji. Zaś na stadionie zawisł transparent o następującej treści: „Lew nie umiera. On tylko śpi”.

Ostatni uśmiech

Do kolejnej tragedii doszło raptem kilka miesięcy później. 25 stycznia 2004 roku na stadionie Victorii Guimaraes życie stracił Miklos Feher. Ale po kolei. Węgier w 1998 roku podpisał kontrakt z FC Porto, które było wówczas jedną z najlepszych drużyn Europy. Feher przykuł uwagę skautów dwoma dobrymi sezonami w barwach węgierskiego Gyori ETO FC. Jednakże w klubie z północy Portugalii pełnił głównie rolę rezerwowego. Nie był w stanie wygrać rywalizacji z Mario Jardelem.

W związku z tym musiał udać się na wypożyczenie. Najpierw trafił do SC Salgueiros, a następnie do SC Braga. Oba wypożyczenia (a zwłaszcza to drugie) były udane. Węgier dobrze się prezentował, miał niezłe statystyki strzeleckie. Wydawało się wówczas, że po powrocie do Porto dostanie w końcu realną szansę na stanie się liderem ataku „Smoków”. Tak się jednak nie stało ze względu na to, że jego agent pokłócił się z prezydentem FC Porto – Pinto da Costą. Feher musiał opuścić klub, a z tej sytuacji postanowiła skorzystać Benfica.

Jose Antonio Camacho – ówczesny trener Benfici – cenił umiejętności młodego Węgra. Co prawda Feher nie grał tyle ile w Bradze, w której był podstawowym graczem, ale też nie był marginalnym piłkarzem jak w Porto. Długowłosy napastnik był tak zwanym dwunastym zawodnikiem czy jak kto woli pierwszym wchodzącym. Był dżokerem i sprawdzał się w tej roli naprawdę dobrze. Trochę taki węgierski Ole Gunnar Solskjaer.

Nie inaczej było 25 stycznia 2004 roku. Był to drugi sezon Fehera w stołecznym klubie. Benfica niezwykle mocno męczyła się na Estadio Dom Afonso Henriques i bezbramkowo remisowała z Victorią Guimaraes. W związku z tym Camacho wykonał stałą zagrywkę i wyciągnął swojego asa z rękawa. Na ostatnie pół godziny desygnował do gry Miklosa Fehera. Węgier odwdzięczył się asystą. W doliczonym czasie gry zagrał do Fernando Aguiara, a ten strzelił zwycięską bramkę.

Mecz pomału dobiegał końca, zegar stadionowy wskazywał trzecią minutę doliczonego czasu gry. Węgier postanowił zagrać jeszcze na czas i przeszkodził rywalowi w wykonaniu wrzutu z autu. Dostrzegł to sędzia i ukarał go żółtą kartką. Zawodnik skwitował to jedynie uśmiechem. Jednakże ten uśmiech był początkiem dramatu. Feher po otrzymaniu napomnienia pochylił się do przodu, a następnie bezwładnie upadł na plecy.

W odróżnieniu od sytuacji z Foe, tutaj reakcja służb ratunkowych była natychmiastowa. Lekarze od razu zdali sobie sprawę, że doszło do zatrzymania akcji serca i natychmiast rozpoczęli reanimację. Jego koledzy z zespołu także doskonale rozumieli co się dzieję. Kilku z nich jeszcze na murawie zalało się łzami.

Węgier błyskawicznie został przetransportowany do szpitala, ale jego życia nie udało się uratować. Około godziny 1 w nocy stwierdzono zgon. Przyczyną śmierci była arytmia serca wywołana przez kardiomiopatię przerostową. Miklos Feher zmarł w wieku zaledwie 24 lat. Węgry i Lizbona pogrążyły się w żałobie.

Magiczna lewa noga

Śmierć Antonio Puerty to trzeci przypadek w niewielkim odstępie czasu kiedy na boisku rozegrał się dramat. Wychowanek Sevilli kiedy umierał miał zaledwie 22 lata, więc był jeszcze młodszy niż Feher i Foe. Puerta pomimo swojego młodego wieku był już ważną postacią swojego klubu. Grał na lewej obronie (chociaż mógł też występować jako lewy pomocnik), a jego znakiem rozpoznawczym była fenomenalna lewa noga.

Był wielką nadzieją hiszpańskiego futbolu. Młody Hiszpan otrzymywał powołania do reprezentacji Hiszpanii, choć w seniorskiej kadrze zagrał tylko jeden mecz. Jego jedynym spotkaniem w dorosłej reprezentacji był pojedynek ze Szwecją w ramach eliminacji EURO 2008. Hiszpania przegrała to starcie 0:2, a Puerta zmienił w 52. minucie Joana Capdevilę.

Utalentowany zawodnik był ulubieńcem kibiców. Jako wychowanek klubu cieszył się szczególnym uznaniem wśród fanów. Wielką miłość kibiców dał mu też niezwykle ważny gol w półfinale Pucharu UEFA. Gol Puerty w dogrywce w meczu z Schalke 04 Gelsenkirchen przesądził o awansie Sevilli do finału, w którym gładko rozprawili się z Middlesbrough (wygrana 4:0). Parol na Puertę zagiął m.in. Real Madryt, ale ten niezbyt palił się do odejścia ze swojej ukochanej Sevilli.

Świetnie rozwijającą się karierę w niezwykle okrutny sposób przerwały wydarzenia z 25 sierpnia 2007 roku. Tego dnia Sevilla na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan inaugurowała rozgrywki ligowe starciem przeciwko Getafe. W 31. minucie meczu we własnym polu karnym upadł Antonio Puerta. Jego koledzy z zespołu – Andres Palop i Ivica Dragutinović – od razu ruszyli mu na pomoc, żeby nie zakrztusił się własnym językiem.

To, co różni tę sytuację od tych z udziałem Foe i Fehera to fakt, iż Puerta po jakimś czasie podniósł się i o własnych siłach opuścił boisko. W związku z tym zawodnicy Sevilli i Getafe wznowili grę, ale w tym samym czasie w szatni Puerta ponownie stracił przytomność i został przetransportowany do szpitala. Walka o jego życie trwała aż trzy dni, ale 28 sierpnia 2007 roku szpital w Sevilli poinformował o tym czego wszyscy się obawiali. Antonio Puerta, trzy dni po meczu z Getafe, zmarł w wyniku niewydolności wielonarządowej, do której doprowadziła dziedziczna arytmogenna kardiomiopatia prawej komory serca.

Podobnie jak w przypadku poprzednich przytoczonych tragedii, przedstawiciele klubu rozłożyli bezradnie ręce i stwierdzili, że zawodnik miał aktualnie badania lekarskie, które nie wykazały żadnych problemów z sercem. Jeśli jednak 22-letni piłkarz umiera w pierwszym meczu nowego sezonu kiedy obciążenia jeszcze nie są na najwyższym poziomie, bo to dopiero początek nowej kampanii, to trudno uwierzyć, że nie zdradzał wcześniej żadnych niepokojących objaw.

Zdaniem jego kolegów z zespołu tej tragedii można było uniknąć, ponieważ Puerta miał już wcześniej na treningach kilka momentów słabości, w których zdarzało mu się nawet na chwilę zasłabnąć. Jednak wtedy wszyscy to lekceważyli. Sam piłkarz także bagatelizował sprawę tłumacząc te sytuacje złymi warunkami pogodowymi. Antonio Puerta osierocił syna, który przyszedł na świat 21 października 2007 roku, czyli już po śmierci zawodnika.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze