Do niedawna cała Polska podniecała się pucharową grą i awansem Legii Warszawa. Było czym, polskie kluby nie zwykły zapewniać sobie wiosny na europejskiej arenie na dwie kolejki przed końcem zmagań. Kto się przejmował losem Wisły? Tabuny miernych obcokrajowców, przemądrzały trener, manto odbierane od niemal każdego rywala i gra poniżej krytyki. W awans „Białej Gwiazdy” do fazy pucharowej Ligi Europy nie wierzyli chyba nawet najbardziej zagorzali kibice. Los lubi być jednak przekorny.
Cofnijmy się trochę w przeszłość. Pamiętacie, jak latem polskie drużyny biły się w eliminacjach? Nie licząc blamażu Jagiellonii, do pewnego momentu naszym eksportowym ekipom szło świetnie. Śląsk ograł niezłe Dundee, Legia całkiem mocny Gaziantepspor, a Wisła mistrzów Łotwy i Bułgarii. Wrocławianie ostatecznie przepadli, krakusy po emocjonującym dwumeczu z APOEL-em też. Tylko Legia w dramatycznych okolicznościach pokonała Spartaka Moskwa, czym zapewniła sobie awans do Ligi Europy.
Wynik „Wojskowych” przyjęto z niedowierzaniem, ale i radością. Pokonać taką ekipę jak Spartak na wyjeździe, przegrywając po kwadransie 0:2? Nie, to niepodobne do polskich drużyn. A jednak, Legii się udało, jej piłkarze uwierzyli, że potrafią, a autorytet trenera poszybował w górę. W meczach fazy grupowej objawiła nam się atrakcyjnie grająca, świetnie ułożona taktycznie grupa facetów, świadoma celu i własnej siły. Awans wywalczyła bez problemów.
Znów było miło. Doświadczeni fatalnymi wynikami polskich drużyn w poprzednich sezonach (wyjątkiem Lech rok i trzy lata temu), nawet po pięknej wiktorii Legii nad Spartakiem, nie spodziewaliśmy się, że ekipa ze stolicy wyjdzie z grupy. A jednak, udało się. Nie fartownie, nie rzutem na taśmę, nie byle jak. Dziwne.
Była i w Lidze Europy druga polska drużyna, mianowicie pechowa Wisła. Dziewięć minut brakowało jej do upragnionej Ligi Mistrzów, choć – gwoli ścisłości – od APOEL-u dzieliły ją dwie klasy jakościowe. Można było powątpiewać, czy piłkarzom, którzy wypadli za burtę piłkarskiego raju, będzie się chciało grać w jego przedsionku. Nie były to obawy bezpodstawne.
Splot nieszczęśliwych wypadków, kontuzje najważniejszych graczy, słaba inauguracja rozgrywek, fatalne błędy w obronie, brak jakiegokolwiek pomysłu u Roberta Maaskanta i maniakalne wręcz promowanie piłkarzy skończonych nie przyprawiały Wiśle dobrej prasy. Ba, mistrzowie Polski znaleźli się pod solidnym obstrzałem, a kolejne porażki spowodowały, że w końcu holenderski szkoleniowiec otrzymał dymisję.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Wisła odpadła z LE po przegranym 1:4 meczu z Fulham. Co prawda istniały matematyczne szanse na awans, ale szczerze mówiąc, nikt nie myślał o nich na poważnie. Londyńczycy zdobędą maksimum punkt w kolejnych dwóch meczach, a „Biała Gwiazda” komplet? Wolne żarty. Na dobrą sprawę niewiele zmieniły nawet zwycięstwo krakowian w Odense i porażka Anglików w Enschede. Awans wciąż był iluzją.
Piłkarze Wisły przystępowali do decydującego meczu z Twente bez zbędnej presji. Zagrajmy dobrze, miło będzie mieć świadomość, że zrobiliśmy wszystko, co się dało. Kto oglądał mecz, wie, że mistrzowie Polski powinni go wygrać co najmniej dwiema bramkami, poza nielicznymi fragmentami właściwie zdominowali rywala. Grali dobrze, wygrali, sumienia czyste.
Aż tu nagle niespodzianka, Odense, mimo że przegrywało z Fulham 0:2, w ostatniej akcji meczu strzeliło gola na 2:2. Niezwykle miło było patrzeć na reakcje zawodników, którzy najpierw dreptali z twarzą nieco bez wyrazu, później zdezorientowani zaczęli rozglądać się po sobie i wrzeszczących kibicach, aż w końcu nastąpił wybuch niekontrolowanej radości!
Wisła na awans nie zasłużyła. Przy ośmiu strzelonych golach straciła trzynaście, w trzech meczach zagrała beznadziejnie, w jednym nieźle, w dwóch dobrze. Bilans in minus. Twente jest drużyną lepszą, tak samo Fulham, obie powinny bez problemu awansować. Kogo to jednak obchodzi?
Mnie na pewno nie. Osobiście cieszę się, że wiosną będę mógł ściskać kciuki za dwie polskie drużyny w europejskich pucharach, że pojawia się perspektywa na awanse w rankingach i odbudowanie mocno nadwątlonej ostatnimi latami pozycji w kontynentalnej hierarchii.
Piłka potrafi jednak zaskoczyć. Pesymiści (którym w naszych realiach zdecydowanie bliżej do miana realistów) z pewnością widzieli w sierpniu los polskich drużyn w podobny sposób: ostatnie miejsce w grupie, bagaż goli, może parę punktów. Jeśliby im powiedzieć, że obydwie awansowały dalej, najpierw puknęliby się w czoło, a później zaczęli stawiać piętrowe hipotezy, doszukujące się przyczyny tego stanu.
Jestem daleki od wieszczenia przełomu w poziomie polskiej piłki, ale nie zwalajmy też wszystkiego na zwykły fart. Dwie rodzime drużyny w fazie pucharowej LE to nie przypadek. Wydaje się, że jednak coś drgnęło, choćby w mentalności piłkarzy kopiących futbolówkę w naszych klubach. Przypadek „Białej Gwiazdy” pokazuje, że polska drużyna, nawet przegrywając w fatalnym stylu połowę meczów, może awansować, jeśli do ostatniej minuty ostatniego spotkania będzie grała z wiarą w zwycięstwo.
Wiśle się udało. Była na kolanach, ale nie padła na twarz, a za tę niezłomność dostała nagrodę. Pomocną dłoń.
Świetny artykuł , jednak nie pisałabym o Wiśle "
Polska drużyna " bo polaków w niej tyle co kot
napłakał ;) ale zmiana trenera była najlepszą
decyzja jaką mogli podjąć .
Jak żeś Eneya napisał rzeczywiście jak kot
napłakał jest tam Polaków, ale gdyby nie
Ł.Garguła i P. Małecki teraz napisałbyś ,, a nie
mówiłem", bo to przecież Małecki dał wygraną w
Danii, a gdyby nie gol Garguły z Twente to Wisła
nie wyszła by z grupy. Bo tylko wygrana z Twente i
potknięcie Fulham dawało awans, tak więc cieszę
się z Awansu ale to i tak był fuks
Od razu przypomniała sie Saragossa :)
Jeśli awans Wisły to fuks, wytłumacz mi jak to
możliwe, że miała tyle samo punktów co Legia (a
Warszawianie mieli słabszą grupę).