Na boisku aż do śmierci


1 maja 2015 Na boisku aż do śmierci

Gregory Mertens nie był zawodnikiem pokroju Leo Messiego czy Cristiano Ronaldo, ale od wczoraj  mówi o nim cały świat. Ostatniego dnia kwietnia dotarła do nas bowiem smutna wiadomość o śmierci piłkarza. Belg miał zaledwie 24 lata. 


Udostępnij na Udostępnij na

Kiedy podczas wtorkowego meczu rezerw Lokeren, którego barwy reprezentował środkowy obrońca, oraz Genku, już po kilkunastu minutach od pierwszego gwizdka arbitra zawodnik zasłabł, wielu kibiców Jupiler Pro League zadawało sobie pytanie: jak to możliwe, że dopuszczono go do gry, skoro jeszcze przed sezonem miał problemy z wydolnością serca? Zapewne w połowie 2014 roku, gdy futboliści niemalże wszystkich klubów Starego Kontynentu przebywają na obozach sprawnościowych, lekarzom „Trójkolorowych” kłopoty z prawidłowym funkcjonowaniem głównego mięśnia Gregory’ego wydały się mało niepokojące. Piłkarz dalej trenował ze swoimi kolegami, choć ostatnimi czasy rozgrywał mecze dość rzadko. Pewnie niektórzy fani Legii Warszawa kojarzą Mertensa, gdyż Lokeren rywalizowało jesienią ubiegłego roku z „Wojskowymi” w ramach fazy grupowej Ligi Europy.

Medycyna wciąż bywa bezradna

Środkowy defensor belgijskiego zespołu nie wystąpił przeciwko mistrzom Polski, ale nie z przyczyn zdrowotnych. Po prostu prezentował się dość słabo i pełnił rolę rezerwowego. 28 kwietnia rozegrał swój ostatni w życiu mecz. Klubowi lekarze, widząc, jak ich podopieczny upada na murawę, natychmiast ruszyli do niego z pomocą. Szybka reanimacja i odwiezienie go do pobliskiego szpitala niestety nie pomogły. Po upływie niespełna dwóch dób od feralnego pojedynku władze KSC poinformowały o zgonie byłego reprezentanta młodzieżowych kadr Belgii, którego przyczyną był zawał.

Widać zatem doskonale, że dzisiejsza medycyna, choć niesamowicie rozwinięta, nadal ma pewne problemy, jeżeli chodzi o wykrywanie wad w organizmach ludzkich. Nawet piłkarze, przechodzący regularnie szczegółowe badania, mogą niechcący ukryć jakąś dolegliwość.  A ta najczęściej daje o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie, np. podczas meczu piłkarskiego, gdy na trybunach stadionu zasiada kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy widzów. Wystarczy przejrzeć kilka internetowych serwisów sportowych, by poznać nazwiska piłkarzy, którzy odeszli z tego świata, kiedy ich drużyna rozgrywała właśnie  mecz.

Najczęściej przyczyną śmierci zawodników jest zatrzymanie pracy serca, ale zdarzają się też inne przypadki. Czasami jakiś pechowiec uderza z impetem głową w słupek bramki i doznaje pęknięcia czaszki. Innym zaś razem krztusi się własnym językiem lub ma wielkiego pecha i razi go piorun, jak tytułową bohaterkę dramatu Juliusza Słowackiego, Balladynę. Warto zatem zastanowić się, czy jest jakikolwiek sens rozgrywania spotkań przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych lub na stadionach położonych kilka tysięcy metrów nad poziomem morza. W obu przypadkach zagrożenie dla piłkarzy jest duże. Na potwierdzenie prawdziwości poprzedniego zdania wystarczy przytoczyć nazwiska innych, oprócz Mertensa, zawodników, którzy stosunkowo niedawno zakończyli własny żywot, biegając po murawie.

Zbyt słabe serca

W 2003 roku gracz Manchesteru City Marc-Vivien Foe (†28) zmarł podczas spotkania Kamerun — Kolumbia, rozgrywanego w ramach półfinału Pucharu Konfederacji. Reprezentant „Nieposkromionych Lwów” upadł na murawę i już nie zdołał się z niej podnieść, mimo błyskawicznej reakcji medyków. Sekcja zwłok wykazała, że piłkarz cierpiał na wrodzoną wadę serca, której przez wiele lat nie udało się w jego organizmie wykryć. Jego koledzy dokończyli spotkanie z „Los Cafeteros”, a co więcej — wygrali je 1:0. Zszokowani śmiercią przyjaciela piłkarze z Afryki zastanawiali się, czy jest sens rozgrywać kolejne spotkania. Postanowili jednak nie kończyć swego udziału w turnieju, chcąc w ten sposób uczcić pamięć Foe. Kameruńczycy dotarli aż do finału Pucharu Konfederacji, gdzie dopiero po dogrywce ulegli Francji 0:1.

Podobnie tragicznie i niespodziewanie, co zawodnik „The Citizens”, ze światem pożegnał się Antonio Puerta. Gracz Sevilla FC, którego wielkim przyjacielem był znany obrońca Realu Madryt Sergio Ramos, także zmarł z powodu niewydolności serca. W trakcie jednego z meczów swego teamu Hiszpan upadł, krztusząc się własnym językiem. Koledzy z drużyny pomogli mu jednak przywrócić oddech i wszyscy kibice Andaluzyjczyków myśleli, że sytuacja została opanowana. Niestety, po zejściu z murawy Puerta zasłabł i został przewieziony do szpitala, gdzie po pewnym czasie zmarł. Jego serce przestało bić, a lekarze opiekujący się zawodnikiem nie zdołali temu zapobiec.

Wspomniany wcześniej Ramos długo nie mógł pogodzić się ze śmiercią najwierniejszego kompana z czasów gry w Sevilli. To właśnie jemu zadedykował wywalczone przez reprezentację Hiszpanii w 2008 r. trofeum dla najlepszej drużyny Europy. Po zakończeniu finałowego spotkania z Niemcami długowłosy defensor cieszył się z sukcesu „La Furia Roja”, mając na sobie koszulkę z podobizną Antonio, który zmarł w wieku 23 lat..

https://twitter.com/Sportags/status/514181884268802048

Oprócz wyżej opisywanych graczy, których serca przestały pracować, gdyż wcześniej nie wykryto w ich pracy żadnych defektów, wymienić można wielu innych. Phill O’Donnell (†35), futbolista szkockiego Motherwell, zasłabł, gdy jego team mierzył się z Dundee United, gdzie zatrudniony był wówczas polski bramkarz, Grzegorz Sandomierski. Węgier Miklos Feher (†27) doznał zawału, przebywając na murawie w trakcie pojedynku jego Benfiki Lizbona z Vitorią Guimaraes. Złośliwcy żartowali później, że zawodnik zbyt bardzo przejął się otrzymaniem od sędziego chwilę wcześniej żółtej kartki. Włoch Piermario Morosini (†25) także zakończył swoją ziemską przygodę na boisku. Jego Livorno grało wówczas z Pescarą. Był to pojedynek drużyn Serie B.

Nie tylko zawał

Z innego powodu śmierć ponieśli Akli Fairuz (†27) oraz Hernan Gaviria (†32). Pierwszy z nich został brutalnie sfaulowany przez bramkarza drużyny przeciwnej, gdy rozgrywano mecz ligi indonezyjskiej. Kopnięty w brzuch zawodnik dość szybko zdołał się podnieść i wyrażał nawet chęć kontynuowania zawodów, ale trener klubu Persiraja postanowił go zmienić. Było to słuszna decyzja, choć nie uchroniła gracza przed dalszymi konsekwencjami starcia z Agusem Rohmanem.  Fairuz kilka minut później zaczął narzekać na silne bóle w miejscu, gdzie został kopnięty. Po dotarciu do szpitala, lekarze zdiagnozowali u niego wylew krwi do jamy brzusznej, którego nie zdołali powstrzymać. Rohman przepraszał publicznie rodzinę, przyjaciół oraz kolegów z drużyny ofiary, ale wielu z nich do dziś nie potrafi mu wybaczyć tamtego feralnego faulu.

https://www.youtube.com/watch?v=wU_t032n-oQ

Jeżeli zaś chodzi o Gavirię, to trzeba przyznać, że miał wyjątkowego pecha. Kolumbijczyk, który rozegrał dla reprezentacji swego kraju prawie 30 spotkań, został rażony piorunem. Dramat rozegrał się podczas treningu jego klubu, Deportivo Cali. Potężne wyładowanie atmosferyczne natychmiast pozbawiło życia piłkarza, a kilka dni później w szpitalu zmarł także Giovanni Cordoba (†19) — drugi pechowiec, którego dosięgnął ten sam piorun.

Albert Ebosse Bodjongo (†24) swój ostatni mecz rozegrał natomiast dość niedawno — 23 sierpnia 2014 r. W algierskiej miejscowości Tizi Ouzou odbywał się mecz ligowy pomiędzy JS Kabylie a USM Alger. Starcie na swoją korzyść rozstrzygnęli goście (2:1), co nie spodobało się fanom gospodarzy, dla których honorowego gola zdobył właśnie Bodjongo. W kierunku piłkarzy poleciały różnego rodzaju przedmioty, m.in. kamienie. Jeden z nich trafił w głowę Alberta, co spowodowało u niego utratę przytomności. Kilka godzin później, w jednej z sal algierskiego ośrodka medycznego, piłkarz zmarł w wyniku obrażeń czaszki.

I stał się cud

Czytając niniejszy artykuł, można stracić ochotę na robienie czegokolwiek z powodu podejmowanego przez autora tematu, więc, by nie kończyć go skrajnie pesymistycznie i nostalgicznie, warto przypomnieć sobie także inny boiskowy horror, które zakończył się happy endem. Bohaterem najsłynniejszego tego typu dreszczowca był Fabrice Muamba. Spotkała go ta sama nieprzyjemność, co Puertę, Mertensa czy Foe, ale jego serce, w odróżnieniu od nich, nie poddało się tak łatwo i zaczęło bić, choć wcześniej postanowiło zrobić sobie 78-minutową (!) przerwę. Całe zajście miało miejsce trzy lata temu, gdy rozgrywano mecz 1/4 finału Pucharu Anglii, w którym naprzeciwko siebie stanęły ekipy Tottenhamu Hotspur oraz Boltonu Wanderers. Gospodarze pewnie pokonali przeciwników 3:1, ale wynik przyćmiła sytuacja z 41. minuty meczu.

https://www.youtube.com/watch?v=XkptgB3jXP8

Muamba runął jak długi na ziemię, a już po chwili otaczali go klubowi lekarze.  Jonathan Tobin, główny medyk, „The Trotters”, od razu wiedział, że z czarnoskórym piłkarzem nie dzieje się dobrze. Mężczyzna próbował ze wszystkich sił przywrócić umierającego Fabrice’a do żywych, ale z każdą sekundą tracił nadzieję, że ten cel zdoła osiągnąć. Wezwana karetka zabrała zawodnika Boltonu do najbliższego londyńskiego szpitala i tam… stał się cud. Kiedy wszyscy zgromadzeni na White Hart Line kibice modlili się, by Anglik kongijskiego pochodzenia zdołał wyzdrowieć, jego serce pozostawało nadal w stanie spoczynku.

W karetce wychowanka Arsenalu aż 15 razy starano się ożywić wstrząsami defibrylatora, ale zabieg ten na nic się zdawał. Dopiero po dotarciu do szpitala i kilku kolejnych próbach reanimacji serce Muamby zaczęło ponownie funkcjonować. A już trzy dni później sprawca całego zamieszania odzyskał przytomność. – Gdybym kiedykolwiek chciał coś określić mianem cudu, to właśnie w tym przypadku użyłbym takiego określenia – powiedział kardiolog Andrew Deaner,  opiekujący się pomocnikiem Boltonu. Te słowa najlepiej oddają dramaturgię oraz pewną niedorzeczność tamtego pamiętnego wydarzenia. Szkoda tylko, że takich piłkarskich (i nie tylko) irracjonalnych uzdrowień doświadczają jedynie nieliczni.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze