Gdy przychodził do Polski, słyszeliśmy: "takiego piłkarza jeszcze u nas nie było". Gdy debiutował, wszyscy usprawiedliwiali jego niedyspozycję, a to brakiem znajomości polskiej piłki, a to krótką aklimatyzacją. Jednak dni mijały, a Milos Krasić nadal był cieniem dawnej gwiazdy Juventusu Turyn. Po kilku tygodniach wszyscy byli niemal pewni, że Lechia Gdańsk to tylko kolejny przystanek ku zakończeniu kariery. Wtedy nikt się nie domyślał, że w najważniejszej części sezonu Serb powróci i pokaże, że nadal potrafi grać w piłkę.
Przyznajcie się, większość z was, gdy ogłoszono transfer Krasicia do Lechii Gdańsk, kilkukrotnie przecierało oczy ze zdumienia. Gdańszczanie słyną z głośnych transferów, nieoszczędzania na zawodnikach (Peszko, Wawrzyniak, Wojtkowiak, Mila), jednak nijak polskie gwiazdy miały się do tej bomby z Zachodu. Przez lata gracz CSKA Moskwa, zdobywca, jeszcze wtedy (2005/2006) Pucharu UEFA, później za grube pieniądze sprzedany do Juventusu Turyn – i taki ktoś miałby grać w polskiej ekstraklasie? Coś niemożliwego. Zaskoczeni byli niemal wszyscy, jednak część na pewno się domyślała, że Milos Krasić najlepsze swoje lata może już mieć za sobą.
Wykopany z Turcji
Po przygodzie w Turynie (bo choć wytransferowany za miliony, krótko zabawił we Włoszech) trafił do zespołu Fenerbahce Stambuł. W Turcji miał odbudować pozycję w europejskim futbolu, jednak ponownie wylądował na banicji. Tym razem został wypożyczony do francuskiej SC Bastii. Trochę pograł (18 ligowych spotkań, dwie bramki), zdecydowanie poniżej oczekiwań klubu z Korsyki. Transfer Krasicia miał wprowadzić jakość do zespołu – w końcu były piłkarz „Starej Damy” powinien znać się na futbolu. No właśnie – powinien. Skrzydłowy nie do końca wiedział, jak ma się odnaleźć we Francji. Został obiektem drwin. Pisano, że do Bastii przyleciał jego brat bliźniak, Krakor, a nie najlepszy serbski piłkarz w 2009 roku.
Tak więc z wyspiarskich wojaży ponownie wrócił na stały ląd. Nad Bosfor. Do Fenerbahce. I nadal nie grał nic. Przeniesiono go do zespołu rezerw, a z dawnej gwiazdy Juventusu Turyn pozostały jedynie wspomnienia i… wielka pensja. W końcu epizod w Stambule dobiegł końca, a Krasic wyruszył na poszukiwania nowego klubu. Z dala od sławy, świateł reflektorów – los chciał, że trafił do Lechii Gdańsk.
Złe dobrego początki
Nad Bałtyk trafił w sierpniu ubiegłego roku. Można powiedzieć, że w charakterze kota w worku. Znano jego piłkarską przeszłość, sukcesy i wyróżnienia, ale z pewnością też wiedziano o słabym okresie w Turcji i Francji. Możemy się tylko domyślać, że od władz Lechii pomocnik dostał olbrzymi kredyt zaufania. I początkowo wcale nie kwapił się, aby szybko go spłacić. Zadebiutował jeszcze u Thomasa von Heesena w okresie, kiedy „Biało-zieloni” z meczu na mecz spadali coraz niżej. Wygrywali, aby potem przegrać kilka razy z rzędu. Krasić u niemieckiego trenera grał mało albo wcale. Dojście w trakcie sezonu, czas na poznanie taktyki – oczywiście, jednak po pierwszych meczach było widać, że Serb ma problem, aby brać grę na siebie. Nie chciał być odpowiedzialny za zespół – swoją drogą był to czas, w którym Lechia Gdańsk wcale nie przypominała tej dzisiejszej.
Oprócz słabej gry gdańszczan z tamtego okresu pamiętamy jeszcze specyficznego von Heesena, który chyba za punkt honoru postawił sobie cotygodniowe zmiany w składzie. Jego metody szkoleniowe wcale nie pomagały w aklimatyzacji – Krasić wypadał ze osiemnastki meczowej. Pod wodzą Dawida Banaczka było podobnie. Jednak dobre chwile miały dopiero nadejść. Już za rogiem na drużynę Lechii czekał Piotr Nowak.
Emerytura? Nic z tego
Zniechęceni kibice, brak jakichkolwiek oczekiwań – gra Krasicia nie napawała optymizmem. Nie można było przewidzieć, że wraz z kolejną zmianą na ławce trenerskiej to on stanie się najważniejszym ogniwem układanki Piotra Nowaka. Odkąd Polak objął drużynę Lechii, pomocnik nie grał tylko raz. Nieobecność nie była wynikiem słabszej gry, ale jedynie choroby. Pod wodzą Nowaka Milos Krasić ponownie urósł do miana lidera i w głównej mierze to on rządzi teraz drugą linią gdańskiego zespołu.
Został nawet zastępcą Sebastiana Mili i pod nieobecność popularnego Rogera to on wychodzi na murawę z opaską kapitana. Jego los zmienił się o 180 stopni. W pierwszym meczu po przerwie świątecznej strzelił bramkę i zaliczył asystę, a Lechia wysoko wygrała z Podbeskidziem Bielsko-Biała 5:0. Ponownie strzelił w meczu z Jagiellonią Białystok oraz ostatnio z Pogonią Szczecin. Serb z meczu na mecz udowadnia, że nie zapomniał, jak to jest być liderem. W ważnych meczach potrafi wziąć ciężar gry na siebie (z Ruchem Chorzów). Nie boi się podejmować niekonwencjonalnych decyzji na boisku. Gra 1 na 1, lubi dryblować, szuka strzału z dystansu. Razem z Sebastianem Milą i Michałem Chrapkiem stworzyli prawdziwy kolektyw, który potrafi grać kombinacyjnie i kreuje okazję napastnikom Lechii.
Wydawało się, że Milos Krasić nie pasuje do polskiej ligi. Mało biegał, na boisku wyglądał ociężale, nie starał się zrobić dobrego wrażenia. W lidze, której na pierwszym miejscu jest przygotowanie fizyczne, trudno było wyobrazić sobie piłkarza, którego męczy przebieżka od połowy do bramki. Jednak z biegiem czasu Krasić się poprawił. Piotr Nowak zmobilizował go do pracy, obarczył większą odpowiedzialnością za drużynę, aż w końcu najzwyczajniej uwierzył. Patrząc po grze Lechii – opłaciło się. Serbski Nedved spłaca powoli kredyt zaufania i pokazuje, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
[interaction id=”5718fbfe34cf298c45b694f7″]