No i stało się. Przegraliśmy z Niemcami. Załatwił nas Polak z niemieckim paszportem. Gorzki smak porażki osłodziła mi nieco satysfakcja z dobrze wytypowanego wyniku.
Balon był napompowany niesamowicie. Nie było już takiej pewności, jak na Mundialu w 2002 roku, ale potyczkę z Niemcami zaczęto porównywać do bitwy pod Grunwaldem. A to przecież dwa niewspółmierne wydarzenia. Rozumiem, gdyby był to mecz finałowy, decydujący o panowaniu w Europie, jak wówczas bój zakonu krzyżackiego pod dowództwem wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena z wojskiem Władysława II Jagiełły. Ale to nie był finał, ani nawet ćwierćfinał, a jedynie mecz grupowy. Niemal tej rangi co wszystkie nasze spotkania na poprzednich dwóch wielkich imprezach piłkarskich.
Zdrowy rozsądek nakazywał mi więc podchodzić do meczu z umiarkowanym optymizmem. Nie znaczy to, że nie wierzyłem w wygraną. Wierzyłem, i to bardzo, ale tak sobie myślałem, że jeśli zwyciężymy, to szczęśliwie. Na przykład tak, jak w Lizbonie z Portugalią podczas eliminacji (choć wtedy mecz zakończył się remisem, ale tzw. zwycięskim remisem).
Miłym zaskoczeniem była odważna gra Polaków. Nie bronili się w 10 na własnej połowie, a to duży postęp w stosunku do ostatniego meczu z Niemcami – na MŚ 2006. Mieliśmy nawet dwie dogodne sytuacje do zdobycia bramki. O reszcie strzałów nie mówmy. Niemcy mieli takich na pęczki. Zresztą byli drużyną lepszą i futbol w tym przypadku okazał się sprawiedliwy.
Jestem za to szczególnie optymistycznie nastawiony jeśli chodzi o następne spotkania. Dlaczego?
Spójrzmy chociażby na wielokrotnie przywoływane mistrzostwa świata w 2002 i 2006 roku. Polacy pierwsze mecze grali wtedy z teoretycznie najsłabszymi rywalami w grupie. I co? Przegrali oba w identycznym stosunku 0:2. W następnych pojedynkach, tych z gatunku „o wszystko”, musieli stawić czoła Portugalczykom i Niemcom.
Teraz mecz z teoretycznie najsilniejszym rywalem już za nami. Co prawda wynik nie napawa optymizmem, ale styl gry już tak. No i po raz pierwszy w spotkaniu ostatniej szansy zagramy z outsiderem.
Drugim powodem, dla którego można być optymistą, to dyspozycja Chorwatów. W meczu z Austriakami nie pokazali nic wielkiego. A po tym jak wyeliminowali Anglię, każdy przed nimi drżał.
Naszym atutem jest – chyba jak zwykle – Artur Boruc. Ale nie da się o nim nie wspomnieć, kiedy wciąż pamięta się obronę atomowego uderzenia Ballacka.
Małym odkryciem okazał się Roger, który zamknął usta kibicom od transparentów „Roger – nigdy nie będziesz Polakiem”. Jego wysoka forma jest teraz szczególnie ważna, bo Żurawskiego, którego najpewniej zastąpi, na Euro już nie zobaczymy.
Znowu jesteśmy w sytuacji bardzo trudnej, bez wyjścia. Znowu musimy wygrać, bo jeśli nie, to odpadniemy. Różnica jest jednak taka, że to my będziemy faworytami.