Leicester w zeszłym tygodniu straciło bramkę w ostatnich sekundach spotkania i to jeszcze w kontrowersyjnych okolicznościach. Dziś, z Marcinem Wasilewskim w składzie, ponownie zmierzyło się z ekipą Tottenhamu w ramach FA Cup.
Claudio Ranieri w każdym meczu pucharowym daje szansę naszemu rodakowi, a ten pokazuje, że na miejsce w wyjściowej jedenastce jak najbardziej zasługuje. W poprzednim meczu, jak pamiętamy, imponował boiskową walecznością – co w sumie w jego przypadku nie powinno dziwić – oraz zdobył bramkę po strzale głową z rzutu rożnego.
„Lisy” są jak dotąd rewelacją sezonu Premier League i w tabeli zajmują wysoką, drugą lokatę, mając identyczną liczbę punktów co Arsenal. Tottenham prowadzony przez Mauricio Pochettino też nie zawodzi swoich kibiców, bo do liderującego zespołu z czwartego miejsca traci tylko pięć punktów. Mając na uwadze wspomniane informacje, oczekiwaliśmy niezłego widowiska przy King Power Stadium.
Kane, Mahrez, Vardy. Piłkarzy o tych nazwiskach od pierwszej minuty mogliśmy oglądać wyłącznie na ławce rezerwowych. Tempo spotkania nie zachwycało. Wręcz usypiało. Jak słusznie zauważył ktoś na Twitterze – Wasilewski w pierwszej części gry z chęcią napiłby się kawy. Zawodnicy Leicester nie grali otwartej piłki. Żmudne i pozycyjne budowanie ataków pozostawili gościom, a sami nastawili się na wykorzystanie swoich szybkich skrzydeł, czyli na kontrataki. Dogodnych sytuacji było jak na lekarstwo.
Pierwszy celny strzał na bramkę odnotowaliśmy dopiero w okolicach 30. minuty, a na dodatek z rzutu wolnego wykonywanego przez Inlera. Szwajcar trafił wprost w ręce bramkarza. Wiało nudą. Do czasu. Wystarczyła jedna indywidualna akcja. Jeden drybling i celne, mocne uderzenie Sona, które dało gościom pierwszą bramkę w tym meczu. Bramka padła, ale nie tego oczekiwaliśmy po pierwszej części gry.
Po zmianie stron coś się zmieniło. Gospodarze nie czekali tylko na szybki odbiór piłki i wyprowadzenie jej skrzydłami, ale sami próbowali ataku pozycyjnego. Pochettino zauważył, że „Lisy” mają coraz więcej okazji, więc na boisko wpuścił niesamowicie groźnego Kane’a. Chwilę później Tottenham podwyższył prowadzenie, ale nie za sprawą „Hurricane’a”, a dzięki Chadliemu. Tutaj na słowa krytyki zasłużył Wasilewski, który nie przeciął kluczowego podania Sona.
Bardzo ciężko ogląda się mecz, w którym nic ciekawego się nie dzieje. Podanie za podaniem, ale co z tego, jak są to zagrania zazwyczaj w poprzek boiska. I tak w kółko. Przez 90 minut. Z minutowymi przerwami na dwie bramki. Ach, „najlepsza” liga świata – mówili. Wolę ekstraklasę.