Święcicki: Jechaliśmy do Dybali z kilkoma litrami najlepszych polskich wódek


Mateusz Święcicki, komentator Eleven, opowiada o projekcie 2AngryMen i swojej karierze

11 lutego 2016 Święcicki: Jechaliśmy do Dybali z kilkoma litrami najlepszych polskich wódek

Jak zrobić materiał o piłkarzu mającym polskie korzenie, jednocześnie pomagając mu odnaleźć polską stronę rodziny w taki sposób, by napisała o nim „La Gazetta Dello Sport”? Z którym byłym piłkarzem Legii Warszawa balował w najlepszym paryskim klubie i kto, jego zdaniem, jest najlepszym komentatorem piłkarskim na świecie? O tym, jak i o wielu innych sprawach, opowiedział nam Mateusz Święcicki, dziennikarz stacji Eleven Sports Network i Wirtualnej Polski.


Udostępnij na Udostępnij na

Jak się narodził pomysł na Wasz kanał youtubowy 2AngryMen?

Mateusz Święcicki: To nie kanał, nie obrażajmy poważnych produktów w internecie. Na razie to g****, bo razem z jego wysokością Filipem Kapicą rzuciliśmy się z grabiami, motyką i sierpem na słońce. Ale fajnie się bawimy. Kanałem z prawdziwego zdarzenia jest Łączy Nas Piłka, robiona przez geniuszy z PZPN-u. Ma bardzo duży budżet, nieograniczone możliwości finansowe, zajmuje się promocją piłkarzy, drużyny i samego Związku. Wiesz, że ŁNP radykalnie zmienił postrzeganie reprezentacji Polski? Zrewolucjonizował je. Zaglądają tam miliony, bo to marka. Z kolei 2AngryMen to fanaberia dwóch gości, którzy postanowili, że zrobią coś suwerennie, na własną rękę, z własnej kieszeni. Zajmujemy się wszystkim – od kreacji po realizację.

Czyli nie chcesz porównywać tego, co Wy robicie, z profesjonalnymi markami.

Tak. To, co produkujemy, jest przestrzenią w najbardziej demokratycznym medium na świecie należącą do dwóch ludzi, którzy chcieli robić coś swojego. Mieli straszną potrzebę wolności, braku ingerencji osób trzecich. Droga do powstania 2AM rozpoczęła się niemal równolegle w śmietnikach, czyli mózgach moim i Kapicy. Ale potrzebowaliśmy czasu na osiągnięcie świadomości potrzebnej do wystartowania. Jest coś takiego w psychologii, co nazywa się efektem otwarcia/iskry. Nagle, w danym momencie, bez powodu w twoim życiu pojawia się olśnienie, eureka! Mówisz wtedy: „mam to” i działasz.

Był to rok Pański 2014. W pierwszej jego części Orange Sport pokazywał pierwszą ligę, do tego Puchar Francji, Niemiec, Anglii, Włoch i Serie A. Czyli robiliśmy pierwszoligową młóckę, która jest straszna, ale w zamian mieliśmy okazję skomentowania meczu z „Ibrą” czy finału Pucharu Niemiec w Berlinie. Po wycieczce do Jaworzna, gdzie 100 osób przychodziło na stadion, gdzie poziom piłki był dramatyczny i gdzie pies wbiegał na murawę, otrzymywaliśmy nagrodę.

W kolejnym sezonie nie było już „Ibry” i Lewandowskiego, bo Orange radykalnie ciął koszty i zrezygnował z przedłużania umów. Więc widać było, że to się chyli ku upadkowi. Pamiętam, że stałem na stadionie w Ząbkach na rusztowaniu, komentowałem mecz Dolcan – Zagłębie. Słońce świeciło mi po oczach, a kibice Dolcanu (z całym szacunkiem dla nich) krzyczeli „Dolcan aż po życia kres”. Wtedy się wkurzyłem. Pomyślałem: pewnie przesadzam, ale marnuję swoje życie, od paru miesięcy stoję w miejscu i nie robię niczego wyjątkowego. Choć doceniałem komentowanie meczów 1. ligi, to naturalne, że chciałem więcej.

Zadzwoniłem w przerwie do mojej mamy i mówię jej:

– Olśniło mnie! Eureka! Marnuję swoje życie. Muszę coś zmienić, muszę coś zrobić!
– Gdzie marnujesz swoje życie? – zapytała.
– W Ząbkach.
– Gdzie?
– No właśnie, nawet nie wiesz, gdzie to jest – powiedziałem i się rozłączyłem.

Paru osobom próbowałem sprzedać pomysł utworzenia kanału na YouTube, ale nikt tego nie kupił. Wymówki były różne – nie mamy pieniędzy, bez sensu, drogie rzeczy, nie ma się co bawić bez sponsora. Jedyną osobą, która to zaakceptowała od razu, bez mrugnięcia okiem, był Filip Kapica. Od razu miał świetną ideę, bo powiedział, że nie robimy niczego z Polski. Bo nie ma sensu konkurować z ŁNP ani z kanałem Ekstraklasa SA, nie posiadając praw do pokazywania bramek, ekskluzywnych kontaktów, zaplecza budżetowego. Wtedy, dzięki znajomości tego durnia Kapicy, którego tata – wybitny malarz – ma znajomego artystę pod Paryżem, gdzie mogliśmy zanocować, przespać się…

… i tam zrobiliście Ljuboję?

Tak jest. Dzięki temu, że mieliśmy darmowe noclegi, i dzięki temu, że Eddy (nasz operator, kolejny ancymon w tym patologicznym towarzystwie) pomógł nam w realizacji za whisky i dobrą zabawę. Ale dzisiaj, jak patrzymy na ten materiał, to się śmiejemy, że to jakaś szmira kompletna. Już go nigdy nie obejrzę, bo się wstydzę.

Ljuboja okazał się cudownym człowiekiem. Kocham anegdoty, dałbym się pokroić za jedną mistrzowską, więc opowiem, jak było w Paryżu. Po wywiadzie Ljubo pyta, co robimy wieczorem, więc odpowiadamy, że wracamy pod miasto. On na to: „Może wieczorem gdzieś skoczymy, dam znać”. Wróciliśmy, mija godzina, dzwoni Danijel: „No i jak? Gotowi?”. My: „Jasne”. On: „Tylko się lepiej ubierzcie, bo idziemy do najlepszego klubu w Paryżu”. Spojrzeliśmy na siebie i mówimy: „Cholera, przecież na wywiad założyliśmy najlepsze ciuchy, jakie mamy”. Wpadłem na pomysł, że wymienimy się częściami garderoby. Eddy wziął więc moją kurtkę i spodnie, ja marynarkę Filipa, Filip coś od Eddy’ego.

Wysiadamy pod Łukiem Triumfalnym, zza winkla wychodzi Ljubo, patrzy na nas i mówi: noo, teraz wyglądacie jak poważni ludzie. Idziemy!

Czyli nie mówicie sobie: tego i tego musi wejść ten i ten materiał, na razie nie wyznaczacie sobie deadline’ów, nie chcecie na tym zarabiać?

Jednym z głównych motywów powstania tego kanału była potrzeba wolności, braku ingerencji ze strony osób trzecich. Te materiały robimy w absolutnie autorskiej konwencji, nikt w nie nie ingeruje. Możemy je zrealizować do końca za rok czy za dwa lata. Albo w ogóle wyrzucić wszystkie materiały do kosza. Nikt nam nic nie zrobi. Wszyscy mogą nas pocałować w d***. I to poczucie jest fantastyczne!

Dużo osób, szczególnie na Twitterze, zaczęło Wam złośliwie wygarniać to, że ten materiał o Dybali był ciągle zapowiadany, ale wychodzić de facto nie wychodził.

Spiralę „Kiedy Dybala?!” nakręcili moim znajomi, podkreślam – znajomi, nie kumple, bo oni się najbardziej śmiali. Jeżeli masz pracę, swoje obowiązki i musisz zarabiać pieniądze w jakimś innym miejscu, to nie możesz poświęcić 100% swojego czasu na zrobienie takiego materiału. A nas nie interesowało wyprodukowanie go tak po prostu i wyemitowanie – byle szybciej. W kosztach partycypowała Wirtualna Polska, która bardzo nam pomogła w kwestiach sprzętowych. Michał Kołodziejczyk miał mnóstwo cierpliwości, ale chyba był zadowolony. Bardzo go szanuję.

Za wszelką cenę nie chciałem oddać tego materiału bez poczucia, że zrobiliśmy go najlepiej, jak mogliśmy. Po tych komentarzach tylko czekałem na moment ukazania się całego materiału o Dybali, żeby ci ludzie po prostu się zamknęli. I rzeczywiście, po jego publikacji zdecydowana większość najaktywniejszych od „Kiedy Dybala?!” już się więcej nie odezwała.

Dybalę zrobiliście w pięciu językach. Jaka zatem była największa grupa odbiorców? To byli Polacy czy jakoś inaczej się to rozłożyło?

86% wejść na materiał o Paulo Dybali jest spoza Polski. A ostatnio jakiś dobry człowiek nawet przetłumaczył nam materiał na język arabski. Allah akbar!

I do takiego modelu chcecie dążyć, żeby szukać odbiorców głównie za granicą, czy nie myślicie raczej w tej kategorii?

Chcieliśmy zrobić coś dobrego. Jest taka książka „Oszustwo niedoskonałe” o Armstrongu napisana przez człowieka, który wie od dawna, że Amerykanin kłamie. Autor usiłuje więc przez wiele lat udowodnić ludziom, którzy są absolutnie zafascynowani osobowością Armstronga, walką z rakiem itd., że są w koszmarnym błędzie. I to było coś dobrego – walka o prawdę, stare, poczciwe dziennikarstwo. I myślę, że każdy z nas kiedyś powinien zrobić coś dobrego.

Kiedy przeczytałem w magazynie „Sport Week” o Paulo, że ma polskie korzenie, ale nie zna w Polsce nikogo, kto pomógłby mu odkryć jego rodzinę, to od razu zapaliła mi się lampka. My to zrobimy! My – ja i Kapica – w roli ambasadorów Polski. Do Paolo jechaliśmy z kilkoma litrami najlepszych polskich wódek, kilkudziesięcioma zdjęciami jego rodziny i głową pełną historii.

Tematy zagraniczne inspirują i zmuszają do większego wysiłku. W Polsce jest mnóstwo genialnych, wręcz bombowych, opcji, ale – choć to pewnie trochę głupio zabrzmi – szkoda nam na to swoich pieniędzy. Chodzi też o to, żeby spełniać swoje marzenia, spotykać ludzi, których kiedyś uwielbialiśmy i nadal uwielbiamy, którzy nas po prostu interesują. Po drugie, podróże rozwijają, motywują do nauki języków obcych etc. I to jest główny powód, bo wyjazd jest zawsze wydarzeniem świętym, poznaniem nowych osób, oderwaniem się od rzeczywistości, czymś wspaniałym. Daje adrenalinę.

Opowiem anegdotę. Jesteśmy w Mediolanie, przed wyjazdem rzecznik prasowy Milanu odrzucił nasz wniosek o akredytację na mecz z Romą. Potraktował nas z buta, jak cebulaków z Polski. Mam nadzieję, że już tam nie pracuje. W związku z małym budżetem nie mogliśmy iść na San Siro. Ale wpadliśmy na pomysł, że pojedziemy choćby pod stadion poczuć atmosferę. Tam już wiadomo, co się stało, zapłaciliśmy po 80 euro na najtańszą trybunę „Curva Sud”, a później noc przed odlotem spędziliśmy na lotnisku. Niestety Filip nie zrobił na telefonie zdjęcia kart pokładowych i nie mieliśmy jak wrócić. Poleciał tylko Eddy.

Kapica pisze więc do swojego kumpla, który siedzi w studiu Rock Radia, by poprosił Piotrka Kędzierskiego (prowadzącego audycję) o przelanie nam błyskawicznie pieniędzy, to może zdążymy wydrukować karty pokładowe i wrócić. Kędzior się o tym dowiedział podczas reklam i na antenie mówi mniej więcej tak: „Filip Kapica poleciał na wywiad z Gennaro Gattuso i nie ma jak wrócić. Spadam zrobić mu przelew, tak więc do usłyszenia”.

W tym samym czasie w Świdniku ojciec Kapicy, malarz, robi swoje kolejne dzieło, słucha radia, a tam Kędzierski mówi, że jego syn utknął w Mediolanie i nie ma jak wrócić. Kabaret.

Wróciliśmy przez Wilno dzięki pomocy mojego przyjaciela Piotrka Zielińskiego. Kędzior z nerwów nie umiał wysłać przelewu.

Ile osób pracowało nad materiałem o Dybali?

Głównie była to grupa naszych znajomych, która nam pomagała. Ja, Filip, operator Eddy, operator Rafał, dwóch montażystów, dwóch grafików i osoby, które usiadły nad tłumaczeniem dokumentu na hiszpański, włoski i chiński.

Ogółem zespół kilkunastu osób. Ale tak naprawdę to powinna być solidniejsza ekipa, 30 ludzi. Nie było nas wielu, dlatego maj, czerwiec, lipiec i sierpień, kiedy nad tym pracowaliśmy, to były najgorsze miesiące mojego życia, bo cały czas to tłukliśmy i szczerze nienawidziłem tego materiału, miałem go dosyć. Chodziłem pracować do Wirtualnej Polski, później montowałem to do szóstej nad ranem, wracałem pierwszym autobusem do domu, spałem i znowu to samo. Często spotykaliśmy się z Filipem na konsultacje, on kilkanaście razy po całej nocy pracy szedł na piątą do radia. A o 12:00 jakiś mądrala pisał na Twitterze: „Kiedy Dybala?”.

Mówiłem wtedy to samo co Carlo Ancelotti do kibica wyzywającego go od świń żrących w Parmie tortellini.

Jeżeli chodzi o promocję dokumentu, jego odbiór i liczbę osób, które go widziały, to jesteście zadowoleni? Pisała o Was przecież „La Gazetta Dello Sport”.

Nie było żadnych oczekiwań co do tego, kto to zobaczy. Bardziej chodzi o potrzebę robienia czegoś, tworzenia czegoś, pozostawienia czegoś po sobie. Leopold Tyrmand pisał w „Dzienniku”, że dziennikarstwo ulega gwałtom dezaktualizacji. A obecne dziennikarstwo ulega absolutnym gwałtom dezaktualizacji. Mój tekst na Wirtualnej Polsce, nad którym – powiedzmy – pracuję tydzień, żyje parę godzin.

Rozumiem to i akceptuję, bo takie są realia wielkiego portalu o miażdżącym zasięgu. Komentujesz mecz, który trwa 90 minut, i już następnego dnia nikt o tym nie pamięta. A my chcieliśmy zrobić coś, co można by w każdym momencie odtworzyć. Wrócić do tego po latach. No i wreszcie, żeby moja mama zobaczyła Paulo Dybalę. Zajęło jej to pół roku. Po obejrzeniu powiedziała: „Mógłbyś zgolić tę brodę”. To była jej jedyna opinia.

Najważniejsze dla nas to ciągle coś robić, produkować, działać. Nie stać w miejscu. Działać, działać, działać. Mamy obsesję pracy. Ciągłego robienia czegoś.

Ile czasu spędziliście z rodziną Paulo?

Dwa dni. Fantastyczni ludzie. Pełni entuzjazmu. Pojechaliśmy na stadion nagrywać Paulo, wróciliśmy, a mama nas witała, jakbyśmy się dziesięć lat nie widzieli. Brat Paulo odebrał nas z dworca w Palermo, załatwili nam apartament do spania, ogółem – byli bardzo wdzięczni, że im pomagamy odnaleźć rodzinę. Nie chcieliśmy stamtąd wracać. Cudowni ludzie.

Jak odnaleźliście polską stronę jego rodziny?

Wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do Kraśniowa. Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie ta rodzina mieszka, ale zaczęliśmy chodzić od domu do domu i w końcu, dzięki pomocy mieszkańców, trafiliśmy.

Rozmowa z siostrą dziadka była dla Was trudna? Bo w dokumencie wyszła na bardzo emocjonującą.

Cała kwestia tej rozmowy z nią została wcześniej skonsultowana z resztą rodziny. To oni nam mówili, że opowiadała im wiele fenomenalnych historii, więc w końcu przyjechaliśmy. Usiedliśmy z nią w jednym pokoju, rozstawiliśmy sprzęt i zacząłem rozmowę, zapytałem, jak to było z jej bratem. I ona w tamtym momencie powiedziała: „Z jakim bratem? Ja nic nie pamiętam”. Szok. Starsza osoba, może stało się coś niedobrego. Byłem załamany. I to trwało 30 minut, aż w końcu wróciła na inne tory rozmowy i przypomniała sobie wszystko.

Można zauważyć, że ten materiał jest generalnie bardzo pocięty, bo rozmowa była bardzo trudna i często się nie kleiła. Ale w końcu kobieta złapała taki flow, że zaczęła opowiadać tę historię o kukurydzy, bracie, który trafił do Argentyny, spał w kukurydzy, nie miał kontaktów i prawie umarł z głodu. I potem przyszedł ten kulminacyjny moment, gdy spojrzała wprost w kamerę i powiedziała, że chciałaby, żeby Paulo przyjechał do Polski.

Więc robienie całego materiału było potwornie męczące, tym bardziej przez głosy typu: „Kiedy Dybala, kiedy Dybala, na pewno go nie zrobicie”.

Wiecie, czy i kiedy Dybala przyjedzie do Polski?

Tak, prawdopodobnie w maju. Nie wiadomo na 100%, bo to zależy od tego, jak mu się skończy sezon, a poza tym bardzo chce pojechać na igrzyska olimpijskie do Rio.

Czyli to będzie jego pierwszy raz, od czasu nakręcenia dokumentu jeszcze go nie było?

Nie, nie w tej części, gdzie jego rodzina. Był co prawda w Gdańsku, ale tylko na chwilę. Wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy się z czymś takim jak ład korporacyjny w wielkim klubie, czyli w Juventusie. Oni pewnie już chcieliby ingerować w pewne rzeczy, ale na szczęście spotkaliśmy się wówczas na zasadzie kumpelskiej, więc nie było problemu.

Następni w kolejce są Gattuso, Muntari i Kankawa. Jak namówiliście tego ostatniego na wywiad, skoro reklamujecie go jako gościa, który nigdy wywiadów nie udziela?

Wlado Dwaliszwili, który jest wielkim przyjacielem Filipa Kapicy, zadzwonił do niego i powiedział, że przyjeżdżają dziennikarze, żeby porozmawiać, i Dżaba nas zaprosił do swojego domu. Pomógł nam bardzo menedżer, Marcin Lewicki, cudowna postać, której jesteśmy szczerze wdzięczni. Wrzucamy zdjęcie na Twittera, że jesteśmy u Kankavy w Reims, a kumpel – dziennikarz – pisze do Kapicy: „Kankava? Co? Po co tam pojechaliście?”.

A mówimy o facecie, przed którym kibic klęczał na murawie stadionu w Tbilisi i który w Gruzji ma status megagwiazdy oraz jest fantastyczną osobowością.

I tu zmierzamy do meritum. Robimy coś, co inni dziennikarze w Polsce mają gdzieś i uważają za szmirę. Ale nas to nie obchodzi. Przecież materiał o Kankavie obejrzą tylko Gruzini. To co nas obchodzi, co kto powie o nim w Polsce?

Widać w Waszych materiałach dużą dbałość o szczegóły. Skąd czerpiecie inspiracje?

Żeby coś wyprodukować, coś stworzyć, trzeba w coś zainwestować. Żeby wyjąć, trzeba włożyć (bez skojarzeń). Na pewno pomaga to, że nie mam jeszcze rodziny – żony i dzieci – więc mam mnóstwo wolnego czasu. Do tego i ja, i Filip mamy osobowość maniakalną. Ona się charakteryzuje tym, że cały czas myślisz o danej rzeczy.

Czyli ja na przykład ciągle myślę, co by tu dodać do filmu Gattuso. Zastanawiam się, jakie zrobić intro. Nagle okazuje się, że ojciec Kapicy jest malarzem, bardzo lubi Milan i może by nam coś namalował. Z kolei z walki Kliczki z Davidem Hayem wzięliśmy jeden patent na ustawienie kamery i przejazd. Nie chcę kreować się na nie wiadomo kogo, w sumie jestem dzbanem, ale liczba rzeczy, jakie oglądam i czytam w ostatnim czasie, to jakiś absurd. Wiem, zwariuję.

Przy okazji zbierania materiałów do Waszego projektu spotykaliście się z bardzo wyrazistymi i znanymi postaciami, jak: Sarri, Baresi czy Gattuso. Jak na Ciebie wpłynęła możliwość spotkania i rozmowy z takimi osobami?

Dejan Savicevic
Ty, „Wiśnia”, kto to k*** jest? Bo mam na końcu języka, ale jednak nie pamiętam. On mi odpowiada, że Sinisa Mihajlović. To oczywiście nie był on, bo Mihajlović jest Serbem. I nagle trafia mnie piorun sycylijski, on się odwraca, a ja oczywiście podekscytowany, że to Dejan Savicević (fot. Vreme.com)

Kiedyś miałem taką sytuację z Dejanem Saviceviciem, moim ulubionym piłkarzem z czasów, gdy byłem dzieckiem. Miałem z sześć, siedem lat i czarno-biały telewizor, w którym oglądałem go w Lidze Mistrzów. Lata później, w 2013 roku, dzień przed meczem Polska – Czarnogóra, jest oficjalny trening reprezentacji. 15 minut dla dziennikarzy.

Patrzę, stoi do mnie tyłem jakiś koleś w kręconych włosach i nagle się odwraca. Widzę jego profil, który skądś kojarzę. Koło mnie wtedy stał „Wiśnia”, więc pytam go: „Ty, Wiśnia, kto to k*** jest? Bo mam na końcu języka, ale jednak nie pamiętam”. On mi odpowiada, że Sinisa Mihajlović. To oczywiście nie był on, bo Mihajlović jest Serbem. I nagle trafia mnie piorun sycylijski, on się odwraca, a ja oczywiście podekscytowany, że to Dejan Savicević. I wtedy sobie pomyślałem, jakie to jest piękne, że kilkanaście lat temu go uwielbiałem, a dzisiaj on stoi koło mnie, jest na wyciągnięcie ręki.

I o to chodzi, o takie głupie spełnianie marzeń.

Trzy lata temu powiedziałeś: „Dzisiaj nie wiem, czy chcę zostać w tym zawodzie, w dziennikarstwie. Wiem, że dalej chciałbym być przy piłce, ale nie wiem, w którą stronę pójdzie ten zawód”. Podtrzymujesz to?

Po prostu bardzo szybko sobie zdiagnozowałem, że w dziennikarstwie pracę bardzo często się ma nie dlatego, że jest się dobrym, tylko dlatego, że się komuś podobasz. To jest zawód, który należy traktować jako zabawę.

Czyli dzisiaj komentuję mecze ligi francuskiej czy włoskiej w Eleven, ale równie dobrze może się okazać za parę lat, że tych meczów nie będę komentował, i żeby nie mieć bólu pewnej części ciała, staram się to traktować jako krótkotrwałą misję. Czyli na czas trwania praw do transmisji daję z siebie wszystko, a potem będzie dobrze lub nie. Trzeba spróbować wszystkiego, bo w każdej chwili ktoś mnie może wyrzucić z pracy i będę musiał sobie poradzić. Dla mnie układ dziś jest idealny, bo mogę pisać w Wirtualnej Polsce i komentować mecze, ale tak nie będzie w nieskończoność.

Jak patrzyłem na rozpiskę Eleven, to w ciągu ostatnich 14 dni zrobiłeś 12 meczów i dwa komentarze do Eurogoli, czyli codziennie masz jakieś zadanie. Kiedyś wspomniałeś, że na każdy mecz starasz się przygotować coś szczególnego, nie powielać czegoś, co już zrobiłeś. Jak sobie z tym radzisz przy takiej częstotliwości komentowania?

Tylko na narkotykach można. A tak poważnie to tak naprawdę nie mam życia poza tym, co robię. Codziennie coś czytam. I nie marnuję czasu. Przeczytałem parę mądrych książek i po prostu ciągle staram się coś robić. Ludzie nieprawdopodobnie marnują czas, tracą szaloną liczbę godzin w ciągu dnia na głupoty. A ja tego unikam, bo tak sobie zaplanowałem życie.

Nie da się robić każdego meczu w sposób spektakularny. Dlatego jeśli mam w środku tygodnia mecz Monaco – Lille, to nie robię go w sposób tak spektakularny jak Napoli – Inter, bo to inny kaliber. Ostatnio sporo eksperymentuję. Staram się na przykład mniej mówić w ważnych momentach.

Coś na wzór niemieckiej szkoły?

Inaczej. Jeżeli strzeli gola piłkarz Napoli w meczu na własnym boisku i jest ten słynny spiker Decibel, to morderstwem jest zagadywanie tego momentu, reakcji publiczności itd.

W Sky Sports zdarzało się, że puszczali reklamy w momencie, gdy zaczynało się „You’ll never walk alone”.

O Jezu, to też morderstwo. No taką mają dyktaturę pieniądza niestety.

Wolisz komentowanie czy pisanie?

Nie da się porównać, dwa zupełnie inne systemy walutowe. Pisanie jest o tyle fantastyczne, że trzeba się najpierw otoczyć wiedzą. Teoria Kapuścińskiego: „Żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych”.

Na pewno nigdy nie miałem takiego intensywnego czasu, takiego momentu, w którym aż tyle bym robił co teraz. Ale nie narzekam na to, tak powinno być. Chodzi o działanie. Trzeba działać, czytać, cały czas coś robić, a nie siedzieć na d*** i marnować czas.

Jak było z Twoim odejściem z Orange Sport do Wirtualnej Polski?

W Orange Sport wyrzucili wszystkich i dostałem propozycję komentowania pierwszej ligi na tych samych warunkach finansowych. Potem Michał Kołodziejczyk zaprosił mnie do współpracy od marca w Wirtualnej Polsce i dogadałem się z nim w pięć minut. Mogłem tam nie iść, ale stworzyło się miejsce pracy i dzięki temu, odchodząc, zostawiałem miejsce, na które mógł wejść ktoś inny. Poza tym wróciłem do pisania. Praca w wielkim portalu to trudna materia i ciągle się jej uczę.

Powiedziałeś po przejściu: „Kołodziejczyk był jedyną osobą, która chciała Święcickiego. Jestem mu za to bardzo wdzięczny”. Słyszałem, że jak kończyłeś powoli współpracę z Orange i nie byłeś dogadany jeszcze z żadną stacją, to niektóre redakcje bały się Ciebie zatrudnić z powodów, powiedzmy, pozaboiskowych.

Sprawa jest banalnie prosta. Byłem za słaby na inne redakcje. Czy mam płakać z tego powodu? Nie. Czy Łukasz Szukała ma rozpaczać, że nie gra w Barcelonie? Bez sensu.

Poza tym – z wyjątkiem Justyny Kostyry w Polsacie – żadna wielka redakcja nie przyjęła na etat żadnego pracownika po upadku Orange Sport.

Ale Krzysztof Marciniak przeszedł do nc+, Piotr Dumanowski i Łukasz Wiśniowski trafili z kolei do PZPN-u.

Marciniak trafił do nc+ już w 2011 roku, czyli wtedy, kiedy Orange stracił prawa do ekstraklasy…

Okej, to fakt. Ale mówiło się, że jesteś pupilem Janusza Basałaja, a jednak do PZPN-u Cię nie wziął. Wiesz dlaczego? Była w ogóle taka możliwość?

Janusz wziął do siebie najlepszych, najbardziej mu odpowiadających, proste. Jestem dorosłym człowiekiem i to zaakceptowałem. „Wiśnia” jest moim przyjacielem i byłem pierwszą osobą, która wiedziała, że dostał propozycję z PZPN-u. Nie zazdrościłem mu, to byłoby chore. Cieszyłem się, że idzie pracować do nowego projektu, nie miałem powodów do narzekania, że mam gorzej. To był październik 2012 roku.

Jeżeli trafiłbym do PZPN-u (mówimy hipotetycznie), to nie miałbym szansy jechać na igrzyska olimpijskie do Rio, nie wiem, czy pojechałbym na Euro, nie komentowałbym ligi włoskiej i nie zrobiłbym materiału o Dybali. Boże, wiesz, ile bym stracił?

Jakie są największe podobieństwa między Orange a Eleven?

Na pewno bardzo kumaty szef. Jak na tak młodego człowieka Patryk Mirosławski ma duże zdolności kierowania redakcją. Ja nie mógłbym pełnić tej funkcji. Skauting ma świetny. Tak jak Basałaj wymyślił wielu dziennikarzy, tak i Mirosławski wymyślił Ćwiąkałę, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Dał też szansę Dumanowskiemu. Zdolny, świetnie zorganizowany w pracy i poza nią, z pasją do Serie A i dużą odpowiedzialnością za siebie.

Mirosławski ciągle myśli o budowie redakcji, to jest największe podobieństwo. Bo ludzie są najważniejsi, to oni tworzą redakcję, więc i osoba, która kieruje polityką kadrową, ma niebagatelne znaczenie. Na razie nie może się wstydzić żadnego transferu. Ćwiąkała, danie szansy Mitrutowi, Guziakowi. Świetne ruchy.

Jak postrzegasz Twittera? Zabawka, pożyteczne narzędzie czy bezproduktywna głupota?

Najszybsze źródło informacji na świecie. Kopalnia wiedzy i fajne medium. A że się ludzie czasem pokłócą, powyzywają, to już tak jest, tacy jesteśmy. Nie mam z tym problemu. Jest to też wielka pomoc w pracy. Staram się go mieć otwartego podczas meczu i zerkać co jakiś czas w wolnych momentach, bo ludzie często pomagają.

Na przykład Ariel Bykowski, wielki fan Lyonu, który wie o tej drużynie wszystko. Albo Paweł Czapski, który zawstydza mnie swoją wiedzą o „Juve”. Uważam, że dziś należy angażować widzów w programy i transmisje. W końcu oni nam wypłacają pensje.

Piotrek Dumanowski miał ostatnio taką sytuację. Komentował mecz Juventus – Genoa i zszedł Patrice Evra. Nie wiedział czemu, a w czasie transmisji nie miał czasu wejść na relację live. Tymczasem jakiś widz znalazł info mówiące, że Evra opuścił boisko, bo miał biegunkę. Twittera oceniam bardzo pozytywnie, każdy dziennikarz powinien z niego korzystać.

Jakie masz podejście do używania wulgaryzmów w tekstach online i ogólnie? To naturalne, bo na co dzień przeklinamy, czy tabloidyzacja i szukanie klików?

G*** mnie to obchodzi.

Miałeś swój blog na Weszło…

Aj tam blog, opublikowałem tam dwa swoje teksty…

A nie było tak, że publikowałeś, ale bez podpisywania się?

Nie. Opublikowałem za to dwa wywiady, w tym jeden z Wojtkiem Szczęsnym. Zresztą bardzo dobry. Nie autoryzował go przez miesiąc, aż mu napisałem, że mam to gdzieś i wysyłam. Potem mi napisał, że jego ojciec do niego dzwonił i był z wywiadu bardzo zadowolony. A tak naprawdę podkręciłem go trochę, żeby wyszedł na inteligentniejszego, bo go bardzo lubię.

Z Filipem Kapicą tworzycie ciekawy duet – dobry merytorycznie, ale bardzo imprezowy. Parę osób mówiło mi, że kiedyś byłeś spokojniejszy, bardziej wyważony. Jak Ty to widzisz?

Trudno przyjechać do Warszawy z małej miejscowości i od razu kozaczyć. Raczej zawsze byłem wyluzowany, tylko nie miałem dobrych kompanów do zabawy. A najgorsi ludzie to nudziarze. Wiesz, ja mam tak, że najbardziej interesują mnie piłkarze barwni, kontrowersyjni – Muntari, Ibrahimović, Boateng, Andrzej Iwan, Maradona. Poza tym myślę, że to gruba przesada. Wczoraj byłem u ojca Filipa, razem piliśmy piwo i właśnie się zastanawiałem, kiedy ostatni raz miałem okazję się napić. Okazało się, że jakoś w grudniu.

Jak byłeś w podcaście „HattrickPL”, to ktoś napisał na Twitterze, że jesteś człowiekiem anegdotą. Pewnie już trochę o tym powiedziałeś, ale co sprawia, że niemal na każdy temat masz jakąś ciekawą historię?

Zawsze się przygotowuję do rozmów. Poza tym „Wiśnia” mówi, że mam fenomenalną pamięć, w czym oczywiście przesadza, ale coś w tym też jest, bo potrafię odwijać cytaty z książek. Otaczam się fajnymi ludźmi. Coś, co powinien robić każdy młody człowiek! Kiedy jechałem do Niemiec na mecz Polaków, to spędziłem w aucie kilkanaście godzin z Markiem Wawrzynowskim. Nabrałem do niego wielkiego szacunku za erudycję, wiedzę, pasję i oczytanie.

Zapisuję sobie rzeczy, które czytam. Z biografii Besta ukradłem określenie „wężowe biodra” uosabiające świetny balans ciała. Później komentuję mecz Empoli – Napoli i widzę, że Saponara ma to samo. Wężowe biodra.

Nie mam pojęcia o NBA, ale Kapica mi mówił, że muszę przeczytać książkę „11 pierścieni” i dzięki temu, idąc potem do Hattricka, mogłem tego użyć w kontekście budowania drużyny i opowiadać przy okazji rozmowy o Jagiellonii Białystok. Trzeba chłonąć świat zewsząd. Nawet rzeczy, które są totalnie z nie twojej bajki.

Na koniec powiedz, kogo byś wytypował jako najlepszego komentatora w Polsce, dziennikarza piszącego?

Najlepszy komentator na tej planecie – tak Mateusz Święcicki opisuje Włocha Fabio Caressę (fot. Invidia.pianetadonna.it)

Najlepszym komentatorem na planecie jest Fabio Caressa, który komentuje w telewizji Sky. Moja wielka inspiracja, fenomenalny człowiek, którego chciałbym kiedyś spotkać. Komentował finał MŚ w 2006 roku i zrobił to na kosmicznym poziomie. Grosso strzela karnego i zaczyna się feta. I on wtedy krzyczy: „Jesteśmy mistrzami świata! Przyjaciele, rozejrzyjcie się dookoła, zapamiętacie ten moment do końca życia! Przyjaciele, rozpakowujcie walizki, widzimy się jutro na lotnisku w Rzymie, przywitajmy mistrzów świata, oni przywiozą Wam puchar!”.

Ten apel i potem odczytane 23 nazwiska piłkarzy (do niektórych zwracał się bezpośrednio np. do Grosso: „Fabio, bez względu na to, co się wydarzy, do końca Twojego życia zostaniesz zapamiętany jako ten, który dał nam MŚ”) to było coś niesamowitego.

A w Polsce?

Zacznę od swojej działki. Mirosławski ma coś, czego ja nigdy nie będę miał, czyli wyważone proporcje doboru słów do transmisji. Nie przegaduje. Ma bardzo dobry głos. Bardzo cenię Dumanowskiego. Uważam, że człowiekiem o otwartym podejściu, zupełnie innej mentalności jest Guziak. Zwróćcie na niego uwagę. Jest gościem, który czyta, słucha, nie ma piłki zamiast łba i robi bardzo duże postępy. Jest też Grzywka, który ma wielką pasję. Jak mówią moi koledzy: fanatyk i kapitalny komentator.

A spoza Twojej redakcji?

Hierarchia jest moim zdaniem prosta. Absolutnym numerem jeden jest Mateusz Borek. Bardzo lubię też słuchać Jacka Laskowskiego. Uwielbiam też słuchać Smokowskiego, bo on nie komentuje, ale opowiada. Świetny jest też Rafał Wolski. Bardzo umiejętnie kieruje narracją. O! I Witold Domański! Najlepszy komentator w Polsce bez podziału na kategorie. Komentuje tenisa – barwa głosu, kultura słowa, wiedza…

Jeśli chodzi o pisanie, to z mojej redakcji: Wawrzynowski i Kołodziejczyk. Poza tym Stanowski i absolutny król, do którego podchodzę z nastawieniem psychofana, czyli Paweł Zarzeczny.

Komentarze
Kwiate2k (gość) - 9 lat temu

Fajny wywiad, dobrze się czytało! Obejrzałem ten dokument o Dybali i jestem pod wrażeniem - super robota! Czekam na kolejne materiały na YT!

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze