Ligowy Bigos #9: Najczarniejsze 30 minut Lechii w sezonie


Aż do 60. minuty spotkania z Legią wydawało się, że gdańszczanie są na najlepszej drodze ku mistrzostwu. Ostatnie pół godziny zatrzęsło jednak ekipą Piotra Stokowca

29 kwietnia 2019 Ligowy Bigos #9: Najczarniejsze 30 minut Lechii w sezonie
Piotr Matusewicz / PressFocus

Na przestrzeni niemal całego sezonu Lechia Gdańsk imponowała konsekwencją i stabilnością formy. Z zachwytem przyglądaliśmy się ekipie Piotra Stokowca, która z uporem maniaka zagradzała drogę do bramki rywalom, dopisując do swojego dorobku kolejne punkty. Słowem, defensywa była znakiem rozpoznawczym gdańszczan. Kiedy posypała się obrona, rozleciał się właściwie cały zespół, co doskonale widać było w ostatnim spotkaniu przeciwko Legii Warszawa.


Udostępnij na Udostępnij na

Ligowy Bigos to seria felietonów, w których będziemy skupiali się na najważniejszych wydarzeniach minionej kolejki naszej rodzimej ligi. Dzisiejsze wydanie poświęcamy Lechii, która notuje w ostatnich tygodniach znaczną obniżkę formy. Czy gorsza dyspozycja będzie ją kosztować utratę szans na mistrzostwo?

Na początek spójrzmy w liczby: w 30 spotkaniach sezonu zasadniczego BKS stracił 25 bramek. Dawało to średnią około 0,75 przepuszczonych goli na mecz. W trzech pierwszych potyczkach rundy finałowej zespół Piotra Stokowca pozwolił natomiast rywalom na zdobycie ośmiu bramek. Obecnie statystyki prezentują się więc następująco: 33 gry – 33 stracone gole. Nietrudno zauważyć, że średnia wzrosła do jednej bramki traconej w każdym spotkaniu.

Zbyt krótka ławka

Piotr Stokowiec pożegnał bez żalu kilku zawodników gdańskiego klubu, którzy nie pasowali do jego koncepcji. Nie sprowadził w ich miejsce następców, ufając, że obecna kadra ma odpowiednio dużo jakości, aby poradzić sobie z walką na dwóch frontach. Aż do początku kwietnia wszystko wskazywało na to, że trener miał rację. Lechia była bowiem liderem Lotto Ekstraklasy, a także awansowała do finału Pucharu Polski.

Kiedy jednak rozpoczął się maraton gier co trzy dni, „Budowlanym” brakowało nieco sił w nogach. Inni trenerzy mogli sobie pozwolić na rotowanie składem, natomiast w Gdańsku robiono wszystko, aby jak najszybciej doprowadzić do pełni sprawności podstawową jedenastkę. Najmniejsze pole manewru szkoleniowiec ma w formacji obronnej, która – jak już powiedzieliśmy – jest fundamentalnym elementem filozofii gry Piotra Stokowca.

Lechia ma w kadrze sześciu obrońców na odpowiednim poziomie: Joao Nunesa, Michała Nalepę, Błażeja Augustyna, Filipa Mladenovicia, Stevena Vitorię i Karola Filę. Jako że gdańszczanie stosują formację z czterema defensorami, na ławce rezerwowych może pozostać tylko dwóch z nich. W przypadku gry co trzy dni liczba ta jest zdecydowanie zbyt mała. Piłkarze nie są bowiem narażeni wyłącznie na zmęczenie psychiczne czy kontuzje, ale także na niezwykły wysiłek mentalny, który jest nieodłącznym elementem walki o najwyższe cele. Jedna z teorii mówi, że trener powinien dawać każdemu zawodnikowi wolne średnio co 5-7 spotkań, aby mógł się on w pełni zregenerować. W przypadku Lechii brzmi to raczej jak abstrakcja.

Sygnały ostrzegawcze już były

Historia dziesiątek sezonów uczy nas, że każda drużyna musi przejść przez chociaż jeden kryzys w sezonie. W przypadku niektórych zespołów trwa on krócej, w przypadku innych dłużej. Nie ma rzecz jasna optymalnej pory na wahania formy, natomiast wydaje się, że lepiej byłoby mieć chwilę słabości na początku rozgrywek, ponieważ ewentualne straty można później odrobić. Kiedy natomiast bessa pojawia się na ostatniej prostej, zazwyczaj brakuje czasu, aby wyjść z kryzysu. Dotyczy to zwłaszcza ekstraklasy, w której w ostatnich latach różnice punktowe są wielkości ziarna grochu.

Lechia w kilku minionych tygodniach była wręcz modelowym przykładem potwierdzającym to, o czym napisaliśmy wyżej. W trzech dotychczasowych spotkaniach w grupie mistrzowskiej gdańszczanie ponieśli dwie porażki i odnieśli jedno zwycięstwo (które budziło zresztą wiele wątpliwości, ale o tym za chwilę). Wygląda więc na to, że użycie słowa „kryzys” w kontekście klubu z Trójmiasta nie będzie nadużyciem z naszej strony.

Poważnym ostrzeżeniem dla Piotra Stokowca powinien być mecz przeciwko Cracovii, który jego zespół przegrał 2:4. Tak wysokie wyniki były do tej pory rzadkością w przypadku Lechii, która przypominała do bólu pragmatyczne włoskie drużyny z XX wieku. Tydzień później gdańszczanie znów przegrali, tym razem 0:2 z Piastem. O ile trener nie mógł być zadowolony z rozstrzygnięcia tej potyczki, to jednak pocieszać mógł go fakt, że nie stracił tak wielu goli jak w Krakowie.

Na prawdziwy rollercoaster Lechia dała się zaciągnąć w Szczecinie. Jedno z najbardziej emocjonujących spotkań w sezonie zakończyło się zwycięstwem gości 4:3. Pomimo końcowego triumfu Stokowiec miał zapewne sporo gorzkich słów do powiedzenia swoim zawodnikom. Tracili oni bowiem gole w sposób sztubacki, niegodny drużyny z takimi aspiracjami. Szczęście „Biało-zielonych” polegało na tym, że Pogoń zachowywała się w swoim polu karnym jeszcze bardziej niefrasobliwie, choć trudno uwierzyć, że tak się dało. Wpływ na końcowy wynik miał również sędzia Dobrynin, którego decyzje budziły niemałe wątpliwości. Brak rzutu karnego dla szczecinian, „jedenastka” dla Lechii w bliźniaczej sytuacji, uznany gol po domniemanym faulu na Kowalczyku… Zwycięstwo nie przyszło łatwo.

Czas próby

Z perspektywy czasu łatwiej jest nam ocenić, że porażki z Cracovią i Piastem, a także kontrowersyjna wygrana z Pogonią nie były dziełem przypadku. Lechia przeżywała swoje problemy, które raz gorzej, a raz lepiej udawało się ukryć. Gdańszczanie mieli również szczęście, ponieważ Legia nie wykorzystywała w pełni potknięć rywala. Kiedy więc w sobotę dwie czołowe ekipy naszej ligi wybiegały na murawę, miały tyle samo punktów w tabeli. Bezpośrednie starcie miała wyłonić faworyta do końcowego triumfu.

W 17. minucie drzwi do piłkarskiego raju uchylił swojej drużynie Lukas Haraslin. Prowadzenie 1:0 udało się utrzymać do przerwy i kibice w Gdańsku zaczynali wierzyć, że mistrzowska patera jest na wyciągnięcie ręki. W drugiej połowie spotkania zawodnicy Lechii nie przypominali jednak samych siebie. Popełniali błąd za błędem, nie byli w stanie przeciwstawić się Legii, która z minuty na minutę nabierała rozpędu. Kiedy Kuciak skapitulował po raz pierwszy w 61. minucie, drużyna posypała się niczym domek z kart. Warszawianie zyskali pełną dominację i wykorzystali ją.

Triumf 3:1 dał „Wojskowym” fotel lidera. Zapewnił im także niezwykle cenną przewagę psychiczną, ponieważ teraz wszystko zależy od nich. Lechia musi wygrywać i liczyć na porażkę przeciwników. Nie wszystko jest więc w rękach zespołu Piotra Stokowca.

30 minut sobotniego spotkania mogło zniweczyć ponad 30 meczów wysiłku. Piłka jest brutalna i niesprawiedliwa, ale przecież za to ją kochamy. Dzięki swojej nieprzewidywalności zapewnia nam niezwykłą rozrywkę. Wierzymy, że jeszcze niejedna niespodzianka przed nami w pozostałych czterech kolejkach!

 

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze