Patrząc na to, co miało miejsce we wcześniejszych latach, oraz to, co przyniosła tegoroczna faza grupowa najważniejszych rozgrywek klubowych na świecie, nie sposób nie odnieść wrażenia, że Liga Mistrzów ponownie zostanie zdominowana przez angielskie zespoły. W jesiennej części zmagań o "uszaty puchar" to one wyszły z niej bez żadnych poważnych rys. Miały miejsce tylko pojedyncze wpadki. Najbardziej bolesne były one dla Chelsea.
Chelsea, Manchester City, Liverpool i Manchester United – to ci reprezentanci Premier League grają w tegorocznej edycji zmagań o Puchar Europy. To oni też pokazali w fazie grupowej, że każdy z tych zespołów może wygrać te rozgrywki. Triumfy grupowe tylko uwypukliły siłę wyspiarskiego futbolu.
Obrońca tytułu – Chelsea
Tegoroczna Liga Mistrzów dla drużyny, która w zeszłym roku ją wygrała, jesienią była dość łaskawa. Los przydzielił ją do grupy z Juventusem, Zenitem Sankt Petersburg oraz Malmo. Patrząc na jakość obrońcy tytułu oraz włoskiego klububyło wiadomo, że to te dwie ekipy stoczą ze sobą bezpośredni bój o triumf w fazie grupowej. Zwycięsko wyszedł z niego londyński klub. Mimo to stracił pierwsze miejsce w grupie po wpadce z Zenitem w ostatniej serii gier. Podopieczni Thomasa Tuchela zdobyli łącznie 13 punktów na 18 możliwych.
Wynik mimo to można nazwać lepszym niż niosące się za nim wrażenia artystyczne. Chelsea tak naprawdę zagrała w fazie grupowej tylko jeden mecz na wyższym biegu. Mowa oczywiście o rewanżowym pojedynku z Juventusem. To właśnie podczas tego starcia obrońca tytułu zagrał na poziomie godnym zeszłorocznego triumfu. Pozostałe cztery wiktorie w dwumeczach nad Malmo i Zenitem były zwykłym dopisaniem kolejnych oczek do tabeli, ale piłkarskiego spektaklu w nich zabrakło. Można odnieść wrażenie, że były to ekonomicznie rozegrane spotkania.
Mimo to trzeba pamiętać, że siła zespołu z Londynu jest ogromna. Na tym etapie Liga Mistrzów po prostu jeszcze nie zmusza triumfatora z ubiegłego roku do takiego wysiłku w każdym spotkaniu. Ten był potrzebny tylko raz i skończył się czterema wpuszczonymi bramkami przez Wojciecha Szczęsnego. Chelsea podeszła do fazy grupowej jak do sytuacji, w której ma bezpieczną pozycję. Wystarczyło ją tylko pilnować i tak też poniekąd się stało.
Nie powtórzyła się sytuacja z sezonu 2011/2012 i 2012/2013, kiedy Chelsea najpierw święciła triumf w Lidze Mistrzów, by rok później nie wyjść z grupy i spaść do Ligi Europy.
Londyńczycy również nie zmienili swojego stylu. Dalej za trafienia pod bramką rywali odpowiada cały zespół. Do tego linia obrony, na czele z Mendym pomiędzy słupkami, trzyma poziom, który pozwala mówić o tej formacji jako jednej z najsilniejszych w całej stawce. Widzimy po prostu triumfatora, który jak niedźwiedź mozolnie wybudza się z zimowego snu, by nie zaspać wiosną.
Finalista – Manchester City
Hiszpan i jego podopieczni wciąż marzą o tym, żeby Liga Mistrzów padła ich łupem. Kolejną próbę triumfu rozpoczęli, rywalizując w grupie z PSG, RB Lipsk oraz Club Brugge. Wszyscy ostrzyli sobie zęby zwłaszcza na rywalizacje z drużyną z Paryża. Miał to być bowiem rewanż za ubiegłoroczny półfinał, w którym Pep Guardiola przechytrzył Mauricio Pochettino.
Jednak rewanż nie udał się paryżanom, tak jakby tego chcieli. Owszem, we Francji to oni byli górą, ale w Manchesterze pomimo prowadzenia pozwolili się doścignąć „Obywatelom” i finalnie im ulegli. Drużyna Hiszpana oprócz przegranej z PSG ma też na swoim koncie porażkę w starciu z niemiecką drużyną. Ta jednak nie miała wpływu na ostateczny układ tabeli w fazie grupowej. Z pewnością też spory wpływ na przegraną miała czerwona kartka, którą otrzymał Kyle Walker w 82. minucie tego spotkania.
Mimo to zespół „The Citizens” sprawiał wrażenie drużyny głodnej gry w Europie. Wystarczy tylko przypomnieć hokejowy wynik z Lipskiem na otwarcie zmagań grupowych – 6:3. Nawet wyciągnięcie na tapet dwumeczu z PSG daje obraz Manchesteru City jako zespołu, który śmiało może powiedzieć, że Liga Mistrzów jest celem samym w sobie. W obu tych starciach piłkarsko lepiej wyglądali wybrańcy Guardioli. Cały czas byli wierni swojej wizji gry.
City wygrywa i wygrywa grupę A! Dzisiaj z przebiegu meczu było lepszym zespołem a zagrali bez De Bruyne. W PSG dla mnie osobiście dramatycznie zagrał Neymar. Przed Pochettino dalej dużo pracy… #kanalangielski #UCL #ChampionsLeague #LMTVP #MCIPSG
— Piotr Dadas (@PiotrDadas) November 24, 2021
Warto też wspomnieć, że podczas całej fazy grupowej w jeszcze nie najlepszej formie był Kevin De Bruyne, po którym często było widać zmęczenie ubiegłym sezonem i jego kontuzjami. W fazie grupowej „Obywateli” na swoich barkach niósł przede wszystkim Bernardo Silva. To on wydaje się być na ten moment liderem zespołu, a kroku dotrzymuje mu utrzymujący dobrą dyspozycję İlkay Gündogan. Finalnie Manchester City zgromadził 12 na 18 możliwych punktów.
Niepokonany – Liverpool
Tegoroczna edycja Pucharu Europy pokazuje, że Liga Mistrzów może ponownie paść łupem drużyny Juergena Kloppa. „The Reds” dołączyli do grona zespołów, które w fazie grupowej nie zaznały smaku straty nawet punktu. Wyczyn ten jest tym bardziej godny podkreślenia, że grono takich drużyn jest dość wąskie. Wynik ten ma prawo pobudzić w kibicach Liverpoolu chęć ponownego triumfu w najważniejszych klubowych rozgrywkach. Jeżeli masz w swojej grupie Atletico Madryt, FC Porto oraz AC Milan i wychodzisz bez szwanku, to rywale powinni czuć przed tobą naprawdę spory respekt.
Mo Salah jest pierwszym zawodnikiem, który strzelił ponad 20 bramek dla Liverpoolu przez pięć kolejnych sezonów we wszystkich rozgrywkach od czasów Iana Rusha #MILLIV pic.twitter.com/IzjghntAJz
— Damian Urbaniak (@D_Urbaniak93) December 7, 2021
Tego osiągnięcia z pewnością by nie było, gdyby fantastycznej formy nie osiągnął Mohamed Salah. Egipski zawodnik rozgrywa w tym sezonie prawdopodobnie swój najlepszy piłkarski rok. W ostatnim grupowym spotkaniu z wicemistrzem Włoch dzięki swojemu trafieniu wyrównał wyczyn Iana Rusha, legendy Liverpoolu. Skrzydłowy „The Reds” w pięciu kolejnych sezonach zdobył już 20 i więcej bramek. To w głównej mierze on jest ojcem wyników w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Na tym etapie Egipcjanin ma siedem trafień w sześciu spotkaniach.
W tej na papierze trudnej grupie Liverpool stracił raptem sześć goli i w dużej mierze jest to zasługa bardzo dobrej formy obrony, która w zeszłym sezonie zmagała się dosłownie z plagą kontuzji. Jej liderzy, a więc Holender Virgil van Dijk i Alisson Becker, stanęli na wysokości zadania i nie zaprzepaścili pracy wykonanej przez ich kolegów z ofensywy.
Ze zmianami – Manchester United
Najtrudniejszą drogę do wygrania swojej grupy przeszedł zespół z Old Trafford. Cztery z sześciu spotkań zagrali pod dowództwem jeszcze poprzedniego szkoleniowca Ole Gunnara Solskjaera, jedno, gdzie poprowadził ich jego asystent Michael Carrick, i wreszcie ostatnie już z Ralfem Rangnickiem u steru. Mimo to Liga Mistrzów i jej faza grupowa na końcu okazała się łaskawa dla „Czerwonych Diabłów”.
Manchester United wygrał swoją grupę, zdobywając w niej 11 punktów na 18 możliwych. Wziął rewanż na Villarrealu w dwumeczu za porażkę w finale zeszłorocznej Ligi Europy, wygrywając z Hiszpanami 2:1 i 2:0. Gdyby nie przegrany w kiepskim stylu mecz z Young Boys Berno i remis, można by było zaryzykować stwierdzenie, że w europejskich pucharach wszystko szło po myśli wicemistrza Anglii. Jednak te wpadki pokazują, jak chimeryczny potrafi być zespół „Czerwonych Diabłów”.
https://www.youtube.com/watch?v=HZ5a0Fb3eU0
Mimo to zajęcie pierwszego miejsca w grupie przed triumfatorem Ligi Europy oraz zawsze nieobliczalną Atalantą Bergamo jest wróżbą, która pozwala wierzyć w lepsze jutro. Prawdopodobnie już w fazie pucharowej ujrzymy inny Manchester. Dostrzeżemy już jakieś nowe nawyki, które z pewnością zaszczepi w nich Rangnick. Jednak na ten moment wydaje się to być najsłabsza drużyna z Anglii, która awansowała dalej.
Czy jest więc dominacja?
Obecnie można zgodzić się z takim stwierdzeniem. Przedstawiciele żadnej innej ligi nie osiągnęli w tym roku tego, co Anglicy, a więc awansu z każdej z grup, w której była ich drużyna. Liga Mistrzów zdążyła już pożegnać dwóch przedstawicieli z Niemiec.
Nawet hiszpańskie zespoły nie dotrzymały Wyspiarzom kroku i nie awansowały w komplecie do fazy pucharowej. Ponadto, kiedy mierzyły się w starciach bezpośrednich, musiały uznać wyższość ekip z Premier League.
Gdyby policzyć wszystkie punkty, które mogły zgarnąć angielskie zespoły, to łączna ich liczba wynosi 72. Anglikom, by osiągnąć ten pułap, zabrakło 18 oczek. Ich dorobek wyniósł 54 punkty. Wszystkie cztery zespoły strzeliły łącznie 59 bramek i straciły 27. Porównując te statyski do wspomnianych wcześniej przedstawicieli La Liga, odpowiednio 35 i 28 pokazuje, jak dużą siłą ognia dysponuje Premier League na tle wszystkich innych lig. Zespoły z Wysp Brytyjskich mogą sobie pozwolić na podobny wynik liczbowy w obronie, bo i tak załatwią sprawę swoim atakiem.
Triumf Liverpoolu sprzed trzech lat i ostatni angielski finał dobitnie pokazały, że w Europie czas na zmianę warty. Prawdopodobnie silna Premier League, poprzez samoistnie nakręcającą się wewnętrzną, krajową rywalizację, osiągnęła przynajmniej okrążenie przewagi nad swoją całą konkurencją. Kiedyś takie przełożenie na europejskie puchary miała rywalizacja w lidze hiszpańskiej. Dzisiaj schodzi już ona na dalszy plan, a władanie przejmuje jej wysokość Premier League!