Leszek Ojrzyński: „Pewne granice nie mogą być przekroczone” (WYWIAD)


O karierze, największych wspomnieniach, rodzinnej pasji i nie tylko opowiada nam znany trener klubów ekstraklasy, Leszek Ojrzyński

9 sierpnia 2020 Leszek Ojrzyński: „Pewne granice nie mogą być przekroczone” (WYWIAD)

Nie ulega wątpliwości, że Leszek Ojrzyński to obecnie jeden z najbardziej doświadczonych trenerów w polskim ligowym wydaniu. Jego szkoleniowa przeszłość obfitowała w wiele nietuzinkowych zwrotów akcji, o czym mógł się przekonać już wielokrotnie. Bardzo często bowiem było mu dane rywalizować wyłącznie o utrzymanie w elicie, co znacznie utrudniało mu pole do działania. Do tej pory wywalczył zaledwie dwa trofea – Puchar i Superpuchar Polski, które udało mu się zdobyć z ekipą Arki Gdynia.


Udostępnij na Udostępnij na

Przez prawie dziesięć lat pracy w najwyższej krajowej lidze nie raz potrafił udowodnić, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Mimo kontuzji i słabej postawy w roli piłkarza z powodzeniem podjął się kariery trenerskiej, gdzie z roku na rok zbierał coraz większe owoce. Ten charyzmatyczny szkoleniowiec słynie z ogromnej pracowitości, jak i wielkiego zamiłowania do fubolu, które stara się przekazać nie tylko zawodnikom, ale także członkom swojej sportowej rodziny. Co warte odnotowania – przed laty był nawet szefem „bandy Świrów”, z którą był o włos od zdobycia mistrzostwa ekstraklasy. Obecnie mieszka w Liverpoolu, by jak najlepiej wspierać rozwój syna Jakuba, który rok temu został zawodnikiem „The Reds”.

Wisła Płock nabiera charakteru. Charakteru godnego drużyn Ojrzyńskiego

Jak wyglądały Pana początki związane z futbolem? Nie każdy wie, że na boisku występował Pan na pozycji bramkarza.

Początki wyglądały tak, że pochodzę z małej miejscowości pod Ciechanowem i tam pierwsi trenerzy zaszczepili we mnie miłość do piłki nożnej. Przede wszystkim, ubolewam nad tym, świetej pamięci Włodzimierz Drążek. On był moim trenerem, mentorem, nauczycielem w szkole i obserwując jego zapał, pasję, tak mi się to spodobało, że automatycznie jako młody chłopak założyłem sobie, że będę działał w piłce nożnej. Ta dyscyplina była najbliższa memu sercu i postanowiłem, że będę też trenerem. To przy mnie wytrwało.

W 1992 roku poszedłem na studia. Jedyną drogą, żeby zostać trenerem piłki nożnej, teraz się już mało o tym pamięta, było skończenie studiów wyższych. To był wymóg. Nie można było być trenerem bez studiów wyższych, tak jak teraz. Teraz wystarczy matura i kurs, trenerów jest bardzo, bardzo dużo. Wtedy było inaczej i musiałem iść na studia, żeby myśleć o trenerce. W tym czasie grałem w miejscowym Pomowcu Sońsk, bo to miejscowość obok tej, w której się urodziłem, czyli Gołotczyzny.

Sońsk z nią sąsiaduje i tam była drużyna, tam graliśmy w trampkarzach, juniorach. Zaczynałem jako zawodnik z pola, bo byłem najmłodszy w drużynie. A wiadomo, że jak najmłodszy to patrzą, żeby go przemycić gdzieś na boku pomocy. Próbowałem swoich sił jako piątoklasista i grałem w drużynie ośmioklasistów. Takie były początki.

Później przeszedłem z Pomowca do Tęczy Płońsk, czwartoligowca, gdzie zrobiliśmy awans do trzeciej ligi. Nabawiłem się poważnej kontuzji i tak naprawdę grałem jeszcze tylko w dwóch klubach. Zagrałem w czwartej lidze i to wszystko. Zająłem się pracą trenerską.

Pozostając w temacie boiska, chciałbym spytać, dlaczego Pana kariera w roli golkipera zakończyła się tak wcześnie?

Miałem poważną kontuzję, odprysk tylnej krawędzi piszczeli – tak to się fachowo nazywa. Przez długie miesiące nie mogłem dojść do siebie, ponieważ rehabilitacja nie była na tak wysokim poziomie jak teraz. Dopiero po dwóch latach – pamiętam to doskonale – mogłem zrobić przysiad na całych stopach. Bo tak to miałem zablokowane w stawie skokowym. Wyczyn nie wchodził w grę. Druga sprawa – studiując na studiach dziennych, trudno o jakiś profesjonalny poziom.

Oczywiście jest to możliwe, bo mój kolega Piotrek Stokowiec pokazał, że da się grać i studiować jednocześnie. Jeszcze studiując albo zaraz po studiach, podjąłem się pracy trenerskiej jako gościu, który mógłby grać w piłkę jeszcze kilka ładnych lat. Miałem wtedy 26 lat i już trenowałem trampkarzy Legii i drugą drużynę Łomianek. Miałem, można powiedzieć, dwie drużyny jednocześnie. Żeby myśleć o założeniu rodziny i jakimś zapewnieniu im godnego bytu, trzeba było gdzieś funkcjonować, dlatego jeszcze byłem nauczycielem w szkole.

Dlatego skończyłem grę w piłkę, bo wyższy poziom nie wchodził w grę, a w tych niższych ligach były marne pieniądze. Tak jak mówiłem, grałem jeszcze w tych dwóch drużynach na poziomie czwartej ligi – w Łomiankach i Ożarowiance. No i tak to wyglądało.

Przejdźmy teraz do pełnionej przez Pana funkcji trenera. Nie sposób nie zauważyć, w jak wielu zespołach miał Pan okazję pracować. Czy częste zmiany otoczenia nie sprawiały Panu trudności z aklimatyzacją?

Nie, na pewno nie. Jestem gdzieś tam trenerem, człowiekiem elastycznym. Szybko potrafię się dostosować do warunków, ale też nienawidzę dziadostwa i pewne granice nie mogą być przekroczone. Dlatego też czasami z takich klubów odchodziłem, bo miałem inne zdanie. Moim skromnym zdaniem trener, gdzie nie było dyrektorów sportowych i menedżerów, powinien znać się na swoim fachu i mieć decydujące zdanie, jeśli chodzi o aspekty sportowe.

Niestety tak w niektórych klubach nie było, nie mogłem się z tym pogodzić i z nich odchodziłem albo byłem zwalniany. Można prześledzić. W takiej Odrze Wodzisław, gdzie wiedziałem, że w grę wchodzi czeska opcja i trzeba nazwać to po imieniu, że są to oszuści itd. Ja się z tą opcją nie mogłem zgodzić. Po trzech meczach ligowych czy też dwóch miesiącach – już dokładnie nie pamiętam – zostałem zwolniony, a potem okazało się, że miałem rację.

Dograli jeszcze parę meczów, a potem klub się rozpadł. Takie przykłady mógłbym jeszcze podawać, gdzie pewne cele się w trakcie sezonu zmieniały i nie było to mądrze robione. Ale nie, ja nie miałem żadnego problemu z aklimatyzacją. Tak jak wspomniałem – jestem człowiekiem otwartym. Mam oczy, uszy i to wykorzystuję do szybkiego radzenia sobie i podejmowania decyzji, a przede wszystkim też do aklimatyzacji.

A czym kierował się Pan, przyjmując pracę w danym zespole? Czy były jakieś wyznaczniki, które brał Pan pod uwagę?

Nie, nie było wyznaczników. Przede wszystkim moja sytuacja miała też wpływ na to, czy podejmowałem się pracy czy nie. Bo jak była propozycja pracy zaraz po rozstaniu się z klubem i byłem dobrze postrzegany po tej ostatniej pracy, to mogłem sobie poczekać na dobrą czy lepszą propozycję. A nie podejmować się pierwszej. Było też tak, że byłem wypalony i potrzebowałem trochę czasu, a jakaś propozycja była trochę za szybko, wtedy z niej nie skorzystałem.

Nie ma jednego schematu. Każda sytuacja, każdy okres jest inny i czym innym człowiek się kieruje. Założyłem rodzinę i aspekty rodzinne też były ważne. Były propozycje, że musiałem odmówić i nie zdecydowałem się na dany ruch. Miałem nawet propozycję z Padwy, jeśli chodzi o szkolenie młodzieży. Ale urodziła mi się córka i zrezygnowałem z tego, a już miałem we wrześniu 2001 roku wszystko załatwione.

Miałem wylatywać do Padwy i tam pracować. Kto wie, jakby się to wszystko potoczyło, ale zrezygnowałem z tego, bo dwa czynniki się pojawiły w moim życiu, jak narodziny córki i dobra praca w drużynie seniorskiej, a tam w Padwie miałem pracować z młodzieżą. No i takie są historie, gdzie rozważasz pewne rzeczy, gdzie musisz sobie powiedziać, że jeszcze nie, że musisz poczekać. Każda sytuacja była inna.

Pana trenerska, dziewięcioletnia przygoda z ekstraklasą rozpoczęła się w 2011 roku, kiedy obejmował Pan stanowisko w Koronie Kielce. Jak wspomina Pan tamten okres?

Wspominam bardzo dobrze, bo to moja pierwsza praca i piąte miejsce w lidze – do tej pory najlepsze z moich prowadzonych drużyn. Tak się składało, że zawsze przejmowałem zespoły, które były skazane na walkę o utrzymanie, bo tak było w większości tych drużyn. Przejmowałem je na ostatnim miejscu albo też tak jak Koronę, gdy były zgliszcza i trzeba było pewne rzeczy poukładać. Ściągać zawodników z niższych klas rozgrywkowych. Pieniądze też nie były za dobre – najlepszy strzelec Andrzej Niedzielan i najlepszy asystent Edi Andradina odeszli z klubu. Byli też jeszcze inni znaczący zawodnicy.

Co prawda, kilku zawodników zostało, no i na tej ziemi trzeba było to poukładać. Z racji tego, że taka była sytuacja, ja dostałem szansę jako trener, który był jeszcze młody przed czterdziestym rokiem życia. Trener, który nie miał doświadczenia ekstraklasowego, bo prowadził tylko kluby w pierwszej i drugiej lidze. Było to też ryzyko ze strony działaczy klubu, ale ja to wspominam bardzo, bardzo dobrze, bo przez dziesięć pierwszych kolejek byliśmy niepokonani, byliśmy liderem. Fajne to były czasy i dużo zostało wspomnień, dużo przyjaciół i sympatii. Szkoda, że teraz Korona spadła, ale takie jest życie.

Trzon wspomnianej drużyny mieli przyjemność tworzyć znani, doświadczeni ligowcy, tacy jak Maciej Korzym, Jacek Kiełb, Marcin Cebula czy Łukasz Sierpina. Jak oceniłby Pan postawę tych zawodników w Koronie i co może Pan powiedzieć o rozwoju ich kariery?

Trzeba by było o każdym z zawodników coś powiedzieć. Ale tam była drużyna i każdy wiedział, co do niego należy. Każdy się z tym godził, był jednym z elementów i to się zazębiało. Wszyscy mówili o charakterze, „bandzie Świrów”, jak to nazywano tę drużynę za tych czasów. Powoli pewne ruchy następowały, bo kilku zawodników debiutowało, jak Karol Angielski czy Marcin Cebula. Byli wtedy 16- czy 17-letnimi chłopcami, czy też Sierpina pozyskany z Polkowic. Polkowice grały w drugiej lidze, a on nie był nawet podstawowym zawodnikiem.

Takie ruchy podejmowaliśmy. Braliśmy też zawodników z trzecich lig, jak Krzysztof Kiercz, który był wypożyczony i grał w trzeciej lidze. Już od razu po miesiącu przygotowań zagrał w pierwszym składzie i był podstawowym zawodnikiem. Podobnie Łukasz Jamróz, pozyskany z trzeciej czy też czwartej ligi, już w debiucie w ekstraklasie strzelił dwie bramki. Takie rzeczy się pamięta i fajnie, że człowiek w tym brał udział, bo to fajne czasy. Tak by można mówić o każdym zawodniku.

Korzym, gdyby nie kontuzja, był w kręgu zainteresowań pierwszej reprezentacji Polski, bo miał zdobytych dziewięć bramek. Potem fatalne złamanie nogi spowodowało, że już po tej kontuzji nie doszedł do siebie. Wtedy trenerem kadry był Adam Nawałka. Wtedy w Koronie na środku pomocy był obecny trener Legii, Aleksandar Vuković. To był jego ostatni sezon w ekstraklasie i oddawał dla drużyny serce. Każdą jednostkę czy osobę trzeba by było podsumować, ale myślę, że tam była fajna drużyna i wspomnienia też są fajne. Ma być przygotowywany następny mecz w Kielcach, żeby przypomnieć tamte czasy, ale czy to dojdzie do skutku, zobaczymy.

Lata 2011–2013 to czasy, kiedy kielecka Korona, zdaniem wielu, była w najlepszej piłkarskiej dyspozycji w całej klubowej historii. Jak może się Pan do tego odnieść?

Przede wszystkim piąte miejsce w tym pierwszym sezonie i dwie kolejki przed końcem mieliśmy szansę na mistrzostwo. Taki był ścisk w tabeli. Ale niestety te dwa mecze przegraliśmy i wylądowaliśmy na piątym miejscu. Ale to były fajne czasy. Kiedyś też Korona zajęła piąte miejsce, ale nie z takimi szansami na mistrzostwo do końca i nie z tym, że była liderem w ekstraklasie. Tam był trochę inny przebieg tych sezonów.

Jeśli ktoś mówi, że była najlepsza, to ja powiem, że najwięcej radości było w tym sezonie. Być liderem ekstraklasy to jest fajna rzecz. Być przez dziesięć kolejek niepokonanym. Mieć dwie kolejki przed końcem szanse na mistrzostwo, to jak pobudza się wyobraźnia. Kibic to zapamiętuje do końca. Trener i zawodnicy również. Myślę, że fajne to były czasy i ten, kto mówi, że najlepsze to były czasy Korony, myślę, że trzeba się z tym zgodzić.

Obecnie ekipa popularnych „Złocisto-krwistych” zalicza się do przedstawicieli Fortuna 1. Ligi. Czego według Pana zabrakło, że drużyna ta była zmuszona opuścić szeregi ekstraklasy?

Zarządzanie drużyną – za dużo transferów, za dużo zawodników, którzy się nie utożsamiali. Korona słynęła z tego, że tam się właśnie oddaje serce i swoje umiejętności, a tego zabrakło. Chodzi jeszcze o zmiany trenerów itd., itd. Nie chcę się rozwodzić na ten temat, bo to już jest historia. Teraz muszą sobie wszystko poukładać, a mają w kim wybierać.

Jest grupa bardzo młodych zawodników, którzy są wychowani na tej „bandzie Świrów”, bo byli chłopcami, którzy podawali piłki na meczach. Ja ich doskonale pamiętam. Grali z moim synem w jednej drużynie. Większość tych chłopaków, jak Daniel Szelągowski i Iwo Kaczmarski, to są chłopcy, którzy są koroniarzami z krwi i kości.

A czy w Pańskiej ocenie Koronę stać na szybki powrót do elity?

Każdego stać – każdy ma szansę awansować, ale jak ten czas wykorzysta, to jego sprawa. Jest okres przygotowawczy i nie pracując w tym okresie albo żyjąc w niepewności, nie wykorzystasz tego, jak powinieneś i szansa jest. Ale co i jak będzie – nie wiadomo.

Prowadził Pan też zespół Arki Gdynia, z którą zdobył Pan dwa prestiżowe trofea – Puchar i Superpuchar Polski. Jak wiele znaczą dla Pana te dwa tytuły, bo były to jedyne trofea w całej Pana karierze?

Jedyne. Ja prowadziłem drużyny, które borykały się z problemami – zazwyczaj finansowymi czy organizacyjnymi. Były na szarym końcu ekstraklasy czy były skazane na walkę o utrzymanie. Kiedy przejmowałem Arkę, ta miała za sobą pięć ostatnich spotkań, w których straciła 20 bramek i grała bardzo słabo. Dlatego ja dostałem taką szansę i tak się to wszystko rozwinęło, że była meganiespodzianka.

Utrzymaliśmy się w ekstraklasie, wygraliśmy rozgrywki Pucharu Polski – prowadziłem wtedy Arkę w finale po przejęciu od Grzegorza Nicińskiego w końcówce tamtego sezonu. Później zdobyliśmy Superpuchar. To są największe sukcesy w historii klubu i z tego się bardzo cieszę, że trafiłem tutaj w tym momencie. Graliśmy jeszcze w europejskich pucharach, co prawda tylko dwa mecze i powtórzyliśmy ten wyczyn – no może nie do końca.

Bo graliśmy znowu w finale Pucharu Polski, ale przegraliśmy – ale to dało przepustkę do gry w następnym Superpucharze, gdzie już beze mnie Arka wygrała. To jest ten okres, gdzie był Puchar i Superpuchar. Tych sukcesów było bardzo dużo, bo nawet gra w finale Pucharu Polski to też jest sukces. Są tylko dwie drużyny w danym momencie, które na to zasłużyły.

Zatrzymajmy się chwilę przy Arce – drugim spadkowiczu z ekstraklasy ubiegłego sezonu. Jednym z zaskakujących, kadrowych ruchów ostatnich tygodni było odejście wieloletniego pomocnika arkowców, Michała Nalepy. Czy Pana zdaniem piłkarz ten odnajdzie się z powodzeniem w takim klubie, jakim jest Jagiellonia Białystok [zawodnik jest w kręgu jej zainteresowań – przyp. red.]? Nie jest tajemnicą, że całe swoje życie spędził w zespole z Gdyni.

Nic mu innego nie zostało, będzie musiał dać sobie radę. To jest podobna historia jak z Cebulą. Był wychowankiem Korony i musiał zmienić barwy klubowe. Tak też jest z Michałem Nalepą. To są jeszcze młodzi chłopcy, którzy będą musieli pokazać się z tak dobrej strony, żeby zagrać w pierwszym składzie, bo takie mają ambicje. Michał ma takie ambicje i myślę, że go na to stać. Zmieni otoczenie i też mu to dobrze zrobi. Ta forma może być o wiele wyższa, bo jak mądrze do pewnych rzeczy podejdzie, to wykorzysta tę zmianę na jeszcze lepszą grę z lepszymi efektami.

Gdy mówimy o doświadczonych graczach, nie możemy przejść obojętnie obok zauważalnej reaktywacji doświadczonego brazylijskiego napastnika, Marcusa da Silvy. Czy obecność kilku ogranych zawodników przyczyni się do tego, że Arka powróci do ekstraklasy?

Dokładnie. Jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz, a w ostatnich meczach Marcus da Silva był najlepszym zawodnikiem Arki. Myślę, że będzie taką postacią wiodącą na zapleczu ekstraklasy, bo z tego, co wiem, ma kontrakt na rok i będzie walczył o ekstraklasę dla Arki za wszelką cenę. Jak to się uda, może mieć następny kontrakt. To jest człowiek, który jest związany od x czasu z Arką i on został w przeciwieństwie do Michała Nalepy.

Jest tam kilku zawodników, którzy bardzo dobrze czują się w Gdyni. Ale ten sezon im się nie udał – podobne problemy i podobne błędy jak w Koronie. Te dwie drużyny żegnają się z ekstraklasą i muszą się budować na nowo. W gorszej sytuacji jest Korona, bo tam jest duży znak zapytania, a w Arce nowy właściciel jest od kilkunastu spotkań. Pan Kołakowski jedenaście kolejek temu przejął klub i tutaj są już ruchy mniejsze i większe. Jest świadomość zawodników oraz działaczy, którzy będą reprezentować Arkę.

Nie można również zapomnieć o kilku utalentowanych młodzieżowcach, którzy z roku na rok zbierają coraz lepsze notowania. Patrząc okiem eksperta, czy gracze pokroju Kamila Antonika, Mateusza Młyńskiego i Jakuba Wawszczyka mogliby stać się godnymi fundamentami zespołu w przyszłości?

Na pewno mają takie predyspozycje i wszystko zależy tylko od tego, jak szybko wywalczą sobie miejsce w jedenastce oraz jak będą grać. Ale jest tam kilku zawodników, jak przede wszystkim Mateusz Młyński. Jest najbardziej wiodącą postacią i ma największy talent. Zdobywa bramki w ekstraklasie, notuje asysty oraz zalicza dryblingi. Przede wszystkim jest piłkarzem, który może zostać w Arce, ale może też odejść. Wiem, że tam jeszcze nie została podjęta decyzja, więc zobaczymy, jak to wszystko będzie się układało.

Ale są też zawodnicy młodzi, którzy pokazali się w ostatnim meczu w Krakowie z Wisłą, gdzie Arka wygrała i kilku zawodników zagrało niezłe spotkanie. To jest dobry prognostyk przed pierwszoligową batalią i myślę, że Arka z młodzieżą nie będzie miała problemu, bo tam szkolenie było na dobrym poziomie. Warunki może nie były za dobre, ale szkolenie tych zawodników było niezłe, bo tam przecież pracowałem jeszcze dwa czy trzy lata temu.

Już za mojej kadencji i Łoś debiutował, i Młyński przede wszystkim. Ja tych zawodników trenowałem i było ich zawsze z pięciu, sześciu. Teraz następne roczniki dochodzą, przez co mamy rywalizację. Ci chłopcy są godni uwagi, a jak będzie, to wszystko będzie zależało od ich dyspozycji i od sztabu szkoleniowego, jak ich zagospodaruje.

Pana ostatnim klubem była Wisła Płock, z którą pomimo krótkiego pobytu osiągnął Pan korzystny rezultat, jakim było utrzymanie w ekstraklasie. Czy osiągnięcie tego celu z drużyną dawało Panu satysfakcję czy też liczył Pan na coś więcej? 

Ale ja byłem tylko dwie kolejki w tym ostatnim sezonie, jeszcze też zawieszony, a potem zrezygnowałem z pracy. A jak przejmowałem Wisłę Płock, to Wisła była na spadku, zajmowała przedostatnie miejsce. W ostatnich trzynastu meczach wygrała jeden – to już gorszej drużyny świat nie widział – jak to niektórzy mogą powiedzieć. W takiej sytuacji ryzykowałem, wchodząc w to. Dużo osób mi odradzało ten ruch, że nie ma szans, po tym co widzieli i jakie były nastroje.

Czas pokazał, że ryzyko się opłaciło, no i udało nam się grać do ostatniego meczu. Zwycięski remis spowodował, że Wisła Płock się utrzymała i potem przyszedł nowy dyrektor, dobre transfery i Wisła miała walczyć o górną ósemkę. Była blisko, była liderem ekstraklasy, była drużyną, która mogła to zrobić. Ale potem, po paśmie tych sukcesów, przyszło pasmo porażek i zabrakło punktów, żeby być w górnej ósemce. Tak to wyglądało. Trudno mi się wypowiadać, bo mnie już tam nie było.

Ja już byłem gdzie indziej i teraz pełni tych doświadczeń dalej są ci ludzie, którzy rządzą. Prezes [Jacek Kruszewski – przyp. red] się zmienił, nie przedłużono z nim umowy. Prezesem jest wiceprezes [Tomasz Marzec – przyp. red.], który był przy tym wszystkim. Jest dyrektor i jest trener [Radosław Sobolewski – przy. red]. Jeśli chodzi o ludzi zarządzających, dużo się tam nie zmieniło i myślę, że tam zrobią wszystko, że w tej górnej ósemce Wisła się znajdzie. Teraz już nie będzie podziału, teraz o górną ósemkę się nie walczy. Teraz walczy się o miejsca, bo jest trochę inna liga.

Mało kto pamięta, że przed laty zaliczył Pan epizod w Odrze Wodzisław, Rakowie Częstochowa i Zagłębiu Sosnowiec. W tamtych czasach dwa pierwsze zespoły grały w pierwszej lidze, trzeci z nich w drugiej. Jak z perspektywy ławki wyglądała Pana praca w tych ekipach?

Ja w tych niższych ligach pracowałem dziesięć lat temu, trochę się zmieniło. Teraz w pierwszej i drugiej lidze mamy kluby, które mają boiska treningowe, mają rozbudowany sztab, a wtedy tego nie było. Ja jak byłem w Rakowie, byłem też trenerem bramkarzy, bo nie miałem takiego na etacie. Nie było pieniędzy. Byłem pierwszym trenerem i trenerem bramkarzy. Miałem asystenta, ale on nie znał się na pracy z bramkarzami i ja musiałem też to robić. W innych klubach było lepiej czy gorzej, ale były problemy z boiskami, treningami, zawodnicy też na innym poziomie.

A jakie dostrzegał Pan różnice między ekstraklasą a niższymi szczeblami rozgrywek?

Tam jest całkiem inna praca. Czasami przyziemne problemy, bo były też kluby, gdzie nie płacono w ogóle, zawodnicy nie mieli co jeść. To jak możesz wtedy trenować z nimi – musisz pewne rzeczy modyfikować. To były przykre czasy, teraz te czasy się zmieniły, bo każdy kontrakt jest chroniony i klub, jak podpisuje, to PZPN jest tego gwarantem. Wtedy było różnie. Sprawy różnie trwały, kluby stosowały różne triki, żeby można było te pieniądze odzyskać i była większa „dzicz”.

Teraz jest normalnie i ci trenerzy, którzy są w niższych ligach, mają lepiej. Jeśli jesteś w drugiej czy trzeciej lidze, a masz boiska treningowe, posiadasz akademię piłkarską. Wtedy to było nie do pomyślenia, wtedy futbol raczkował – infrastruktura była na fatalnym poziomie. Oczywiście, powstawały boiska, bo jak byłem w Sosnowcu, to dwa boiska treningowe powstawały, ale ja ich nie doczekałem. Jeździliśmy w inne zakątki miasta. W Rakowie też nie doczekałem tej płyty treningowej i jeździliśmy na boisko żużlowe, a ta trasa nierówna była.

Ciekawą przygodę zaliczył Pan w Zniczu Pruszków, w którym miał Pan okazję trenować kapitana reprezentacji Polski, najlepszego strzelca Bundesligi, Roberta Lewandowskiego. Jak wówczas prezentował się on na boisku, bo jak wiadomo, od najmłodszych lat drzemał w nim ogromny talent?

Był wtedy piłkarzem po wielkim rozczarowaniu, bo Legia go odrzuciła z powodu kontuzji i przez pół roku w Zniczu zdobył trzy bramki. Ja przyszedłem do Znicza wtedy, jak on miał na koncie trzy bramki i został drugi etap rozgrywek – druga runda w trzeciej lidze. Tak się zdarzyło, że zdobył dwanaście bramek i z taką liczbą trafień został królem strzelców, pierwszy raz w seniorskiej piłce. Awansowaliśmy wtedy do pierwszej ligi, mając czternaście punktów przewagi nad drugą drużyną.

Kiedy ja przychodziłem, mieliśmy dwa czy trzy punkty straty do pierwszej drużyny i to był nokaut. Jeden mecz tylko przegraliśmy i to pierwszy w tych rozgrywkach. Robert był postacią, która strzelała najwięcej bramek. Był w klasie maturalnej, nie miał łatwo, bo musiał pogodzić jedno z drugim. Po awansie na zaplecze ekstraklasy też zdobywał bramki praktycznie co mecz. Ja po pół roku odszedłem, a on był wtedy tak samo liderem strzelców. Było widać od razu, że to jest zawodnik, który ma wielką przyszłość przed sobą, ale że aż taką, nikt się tego nie spodziewał.

Ja się nie spodziewałem – oczami wyobraźni tak daleko nie sięgałem. Wiem, że miał idola – Thierry’ego Henry’ego, bo na ten temat rozmawialiśmy i na nim się wzorował, bardzo mądrze podchodził do tematu. Strzelając bramki, pracując bardzo solidnie na treningach, progresował. On progresował, grając w Lechu i Borussii, a także Bayernie, gdzie jest coraz lepszy. W ostatnim sezonie pobił rekord swojej prędkości – to jest niesamowita sprawa w tym wieku.

Na tym poziomie, po tych latach gry na najwyższym levelu przebija rekordy fizyczne i to świadczy tylko o jego profesjonalnym podejściu. Takie też miał wtedy, to był chłopak, który kochał piłkę i poświęcał się jej – ta piłka do dziś daje mu bardzo dużo. Nie dość, że sukcesy, to tak samo zapewniony byt na kilka pokoleń. Tak to wygląda – jest on po prostu na najwyższym poziomie.

Powróćmy teraz do niedawnej rzeczywistości. W ostanim czasie sporo mówiło się, że jest Pan w kręgu zainteresowań beniaminka pierwszej ligi, Widzewa Łódź. Czemu nie udało się uzyskać owocnego porozumienia?

To jest pytanie do działaczy. Ja nie wiem. Skontaktowali się ze mną i to by było na tyle. Dalej żadnego kontaktu nie było – tak się nie powinno postępować. Każdy gdzieś tam ma prawo do pewnych rzeczy, ale pewne rzeczy nie zostały wyjaśnione do końca. Wiem, że działacze szukali trenera i rozmawiali z innymi trenerami. Teraz po awansie nastąpiła zmiana i został trener Enkeleid Dobi, i tak to wygląda.

Trudno mi powiedzieć, co było powodem niezdecydowania się na moją osobę. Tak jak wspomniałem, ja tego nie dochodziłem, nie wydzwaniałem do działaczy. Dlaczego, co i jak to nie wiem, zwrotu informacji nie dostałem. Tam się nawet nie umawialiśmy, że powiedzą co i jak, tylko byli przekonani, że nastąpi jakaś zmiana i szukali dalej.

Teraz pomówmy trochę o Pana 17-letnim synu, Jakubie, który idąc za Pana przykładem, pełni rolę bramkarza. Czy to Pan obudził w nim pasję do piłki nożnej i był jego pierwszym trenerem? Nie jest tajemnicą, że już od dawna ma Pan sportową rodzinę.

Ja miałem zaszczepioną piłkę i nikt więcej. Jestem jedynakiem, nie miałem rodzeństwa ani też rodzice nie grali. Żona grała w piłkę ręczną i byliśmy sportowym małżeństwem. Od dziecka grało się w domu, uprawiało się różne dyscypliny, a piłkę najwięcej. Jak byłem trenerem, Kuba obserwował to wszystko – wtedy zapałał miłością do piłki, no i jest teraz na dobrej drodze, żeby coś dobrego osiągnąć.

Dużo pracy przed nim. Teraz jest zawodnikiem Liverpoolu i zobaczymy. Ja mu pomagam w tym, żeby to wyglądało jak najlepiej, ale tak naprawdę wszystko zależy od niego. Od motywacji, pracy i umiejętności. Tutaj wiele czynników wchodzi w grę, żeby gdzieś zaistnieć – tym bardziej w takim klubie.

Przytoczmy może kilka faktów odnośnie do tego obiecującego zawodnika. W ubiegłym roku opuścił warszawską Legię i wyjechał do Liverpoolu, w którym tydzień temu podpisał pierwszy profesjonalny kontrakt z „The Reds”. W barwach tej ekipy miał już okazję występować w młodzieżowej Premier League, był też z nią na tournee po Stanach Zjednoczonych. Czy śledzi Pan rozwój jego kariery z Polski czy też odwiedza go Pan na Wyspach Brytyjskich?

Ja z nim mieszkam w Liverpoolu już prawie od roku i tu jestem, na miejscu. Praktycznie wszystkie jego domowe mecze widziałem, wyjazdowe też się zdarzyły, razem chodzimy na pierwszą drużynę. Teraz wiadomo, w jakich czasach żyjemy, jest pandemia. Teraz trenuje z drużyną U-23, mają zaplanowane jakieś gry kontrolne, ale czy będą zamknięte sparingi, to znak zapytania.

Pierwsza drużyna ma jedno wolne miejsce po wyczerpującym sezonie i wrócą do zajęć – zobaczymy, co będzie z Kubą. Czy będzie zapraszany, tak jak to było przed pandemią, na treningi pierwszej drużyny? Trzeba poczekać. Trzeba teraz pracować solidnie, żeby się pokazywać z jak najlepszej strony.

A czy zdaniem Pana stać go na to, by w przyszłości pójść śladami Kamila Grabary?

Ja nie lubię gdybać – patrzę przede wszystkim na to, co jest tu i teraz, a także na najbliższą przyszłość. Na jutro, żeby przygotować się do zajęć, żeby to był kolejny krok w twoim progresie, w tej drodze na szczyt. A jak się dojdzie na szczyt? Są różne drogi – czasami jest wypożyczenie, czasami pozostanie w swoim klubie i nie ma na to złotego środka. Nieraz sytuacja w klubie czy moment potrafi ciebie odmienić czy też uchylić ci furtkę, żebyś wszedł na wyższy stopień.

Spokojnie do tego podchodzimy i ten rok musi tu pracować, a po tym roku usiądziemy i zobaczymy. Kiedy będzie miał już 18 lat, zobaczymy, jak to będzie wyglądało. Czy pójdzie drogą tak jak Wojtek Szczęsny, który w młodszym wieku został wypożyczony, Grabara też był na dwóch wypożyczeniach. Zobaczymy, jaka będzie przede wszystkim sytuacja w Liverpoolu.

Zamykając kwestie związane z Pana pobytem w Anglii – czym obecnie się Pan tam zajmuje?

Opiekuję się moim synem – jest przecież niepełnoletni.

Na przełomie ostatnich miesięcy miał Pan okazję prezentować się na antenie TVP Sport, pełniąc rolę eksperta rozgrywek ekstraklasy. Jak czuje się Pan w takiej roli i czy wspomniane zajęcie sprawia Panu radość? Nie ulega wątpliwości, że w tej niecodziennej roli radził Pan sobie naprawdę świetnie. 

Dziękuję za dobre słowo, ale nie – wolę perspektywę boiskową, trenerską, jak treningi i mecze. Ale tak jak wspomniałem, jestem elastyczny, bo trzeba być elastycznym, a jest okres taki, że i z tego trzeba skorzystać i doświadczyć takich doznań i dać sobie z tym radę. Dlatego też chętnie korzystam z takich zaproszeń – czy komentowania meczu czy jakichś opinii, udzielania ich na temat meczów itd. Takie jest nasze życie, że trzeba poza boiskiem pewne rzeczy zrobić. Zrobić też pożytek z języka i się pokazać z tej innej strony, że tak powiem, łagodniejszej i analitycznej.

Teraz już ostatnie pytanie. Czego życzyć Panu na przyszłość i czy oprócz piłki jest coś jeszcze, do czego Pan dąży i bardzo chciałby osiągnąć?

Marzenia zawsze mam, ale te zazwyczaj związane z rodziną i swoją pracą, i ze zdrowiem, żeby było jak najdłużej. Żeby kondycja i forma dopisywały. Spokojnie do tego podchodzę i z pokorą, i próbuję z każdego dnia wyciągnąć dużo i cieszyć się tym. Chociaż nie zawsze jest łatwo, ale próbuję podchodzić do każdego dnia, jakby to był twój ostatni.

Oczywiście dużo rzeczy robi się troszeczkę inaczej, ale próbuję o tym myśleć. Marzeniem zawsze jest, żeby był uśmiech na twarzy, a zazwyczaj, jak jest człowiek zdrowy i nie ma dużo problemów, to ten uśmiech jest widoczny. Wtedy łatwiej się żyje. A kiedy się będzie łatwiej żyło, to można jakieś sukcesy, osiągnięcia dostać w swoje ręce. Ale tak jak mówię – spokojnie do tego podchodzę.

Bardzo dziękuję Panu za poświęcony czas. Życzę Panu zdrowia, uśmiechu oraz sukcesów w życiu prywatnym i zawodowym. Będę trzymał kciuki, żeby spełniły się Panu marzenia. 

Dzięki, najlepszego. Spokojnej pracy.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze