Historyczna wygrana z Niemcami, ćwierćfinał Euro 2016, pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej do mundialu w Rosji – kibic reprezentacji Polski nie ma dziś wielu powodów do zmartwień. Tymczasem, nie tak znowu dawno temu i w nie tak odległej galaktyce, działy się w polskiej piłce rzeczy z pogranicza dramatu i komedii. Z okazji dzisiejszego meczu przeciwko Słowenii postanowiliśmy cofnąć się o kilka lat i przypomnieć wydarzenia z września 2009 roku. Z przymrużeniem oka ostrzegamy – czytanie o tamtych wydarzeniach może nieść ze sobą znamiona masochistyczne, ale czasem warto wrócić do brutalnej przeszłości, by jeszcze bardziej docenić teraźniejszość.
Kiedy komentujący mecz przeciwko Słowenii Dariusz Szpakowski rozpoczynał swój monolog o upadku polskiej piłki, w głowie Grzegorza Laty coraz mocniej pobrzmiewała myśl o zwolnieniu Leo Beenhakkera. Ówczesny prezes PZPN-u zapewne długo się nie zastanawiał, jak zakończyć ten toksyczny związek. W końcu wybrał – rozstał się z Holendrem bez klasy, a więc dokładnie tak, jak sprawował swoją władzę. Zacznijmy jednak od dobrego początku…
Początek – international level
Kiedy w lipcu 2006 roku ogłoszono, że selekcjonerem reprezentacji Polski został Leo Beenhakker, w kraju zapanował hurraoptymizm. Stanowisko po Pawle Janasie miał przejąć człowiek, który wielką piłkę poznał namacalnie, a nie poprzez smyranie ekranu telewizora. Nową, lepszą rzeczywistość miał budować były menedżer wielkiego Realu Madryt, kilkukrotny mistrz Holandii – nic dziwnego, że rozczarowani postawą reprezentantów na mundialu w Niemczech, kibice ponownie uwierzyli w kadrę narodową.
Minął rok i Leo Beenhakker dał nam to, o czym wszyscy marzyliśmy. Reprezentacja Polski wygrała swoją grupę eliminacyjną do Euro 2008 i pierwszy raz w historii awansowała do najważniejszego turnieju piłkarskiego na Starym Kontynencie. Start kwalifikacji był jednak słaby – porażka z Finami i remis z Serbią sprowadziły rozentuzjazmowanych fanów na ziemię. Tymczasem z każdym kolejnym meczem układanka Holendra zaczynała nabierać kształtów. Po drodze podopieczni poczciwego Holendra pokonali we wspominanym do dziś spotkaniu Portugalię oraz dwukrotnie ograli Belgów. Łącznie zgromadziliśmy 28 punktów, wygraliśmy osiem meczów, cztery zremisowaliśmy, a polegliśmy w dwóch spotkaniach. Beenhakker był noszony na rękach, holenderski szkoleniowiec stał się gwiazdą telewizji (słynna reklama „Leo, why?”), ale i bohaterem narodowym. Posypały się nagrody indywidualne (Człowiek Roku wg tygodnika „Wprost”), sam prezydent Lech Kaczyński odznaczył selekcjonera Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, mówiąc w skrócie – nastała leomania.
Nadeszły dłuuuugo oczekiwane mistrzostwa Europy… i szybko odeszły. Wszyscy pamiętamy, jak to wyglądało. Uciułany jeden punkt, i to dzięki bramce zdobytej ze spalonego, wrażenia nie robił. Debiut na Euro się nie udał, piłkarze znowu wspominali coś o wyciąganiu wniosków, a kibice, z przyśpiewką „nic się nie stało…” na ustach, wracali do domów. Mimo wszystko nadzieja w narodzie wciąż żyła.
Droga ku Słowenii
Nieudane mistrzostwa przeszły do historii, lada dzień miała rozpocząć się walka o bilet na mundial rozgrywany w Republice Południowej Afryki. Nastroje w kraju fantastyczne. Grupa łatwa. San Marino, wiadomo – chłopcy do bicia. Irlandia Północna? Trudny teren, siłowa piłka, ale co to dla nas. Słowacja i Słowenia to europejscy średniacy, komuś pewnie punkty urwą, ale przecież nie Polsce. Jedynie Czesi mogą stanąć nam na przeszkodzie, lecz też nie przesadzajmy. Będzie awans! No i się zaczęło. Remis ze Słowenią, wymęczone (!) zwycięstwo nad San Marino, porażka przeciwko Irlandczykom z Północy i Słowakom. Po siedmiu spotkaniach mieliśmy na swoim koncie 11 punktów.
Nie trzeba było eksperckiego oka, by zauważyć, że coś jest nie tak. Związek Leo Beenhakkera z reprezentacją Polski przechodził poważny kryzys. Holender co chwila powtarzał, że kocha naszych kadrowiczów, jednak miłości wyraźnie brakowało na linii selekcjoner – PZPN. Beenhakker narzekał, że pion szkolenia dosłownie leży. Działaczom z kolei nie podobało się, że szkoleniowiec coraz bardziej panoszy się po ich terenie. Prezes Lato tak bardzo chciał zaznaczyć swoją pozycję, że przed towarzyskim meczem z Irlandczykami w listopadzie 2008 roku postanowił wejść do szatni i wyręczyć selekcjonera w rozmowie motywacyjnej. Beenhakker powtarzał później, że był to jeden z momentów kluczowych, coś takiego nie powinno mieć miejsca w poważnej piłce.
Epilog – 9 września 2009, Maribor, godzina 20:45
Konfrontacja ze Słoweńcami była meczem ostatniej szansy. Reprezentacja Polski potrzebowała punktów jak tlenu, by przedłużyć swoje marzenia o mundialu w RPA. Leo Beenhakker zapowiadał atak od pierwszego gwizdka, piłkarze zapewniali o walce na śmierć i życie. Dwie minuty przed godziną 21 już przegrywaliśmy. Pół godziny później Słoweńcy wbijają nam drugi gwóźdź do trumny. W 63. minucie spotkania tracimy trzecią bramkę, a tym samym jakiekolwiek nadzieje na wyjazd do Afryki. Był to jeden z najgorszych meczów reprezentacji za kadencji holenderskiego szkoleniowca. Polacy bili głową w mur, nadziewali się na zabójcze kontry gospodarzy, a gdy już stwarzali sobie dogodne sytuacje, to niemiłosiernie pudłowali. Jednym słowem dramat, którego ciąg dalszy rozegrał się po końcowym gwizdku arbitra.
O godzinie 23:00 przed kamerami telewizji nSport stanął prezes Grzegorz Lato. Padają słowa: – Nie chcę podejmować decyzji pochopnie, ale decyzja jest nieodwołalna – trener Beenhakker przestaje być trenerem reprezentacji. Po chwili pojawia pytanie o to, jak decyzję o dymisji przyjął holenderski szkoleniowiec. Ku zdziwieniu dziennikarzy, prezes Lato wypala, że z Beenhakkerem jeszcze na ten temat nie rozmawiał, ale pan trener pewnie się domyśla, że to koniec współpracy.
W tym samym momencie pan trener stoi kilka metrów dalej i udziela wywiadu innej telewizji. Sytuacja jest tragikomiczna. Człowiek, który pracował w jednym z największych klubów piłkarskich na świecie, został publicznie zwolniony na kameralnym stadionie w Mariborze, o czym sam dowiaduje się jako ostatni. Kilka minut później Beenhakker pojawia się w sali konferencyjnej. Bez czekania na jakiekolwiek pytania rozpoczyna swój krótki monolog. Przyznaje się do błędu, dziękuje za wspólnie spędzony czas i wbija szpilę w Polski Związek Piłki Nożnej, a szczególnie w Grzegorza Latę. – Myślę, że po trzech latach współpracy dobre wychowanie i szacunek powinny sprawić, że najpierw o decyzji dowiaduje się trener, a nie telewizja. Jeżeli pan Lato w ten sposób się wypowiedział, to dużo więcej mówi to o nim niż o mnie. Ja zamierzam wyjść frontowymi drzwiami, z wysoko podniesioną głową.
Leo, why?
Jak powiedział, tak zrobił. Leo Beenhakker opuścił salę konferencyjną, wyjechał z Polski i zarzekł się, że z Grzegorzem Lato już więcej do czynienia mieć nie chce. Holender ograniczył się do udzielania wywiadów, w których obnażał kolejne wybryki Laty i jego najbliższych współpracowników. Skarżył się, że prezes PZPN-u w momencie publicznego zwalniania go z funkcji selekcjonera reprezentacji Polski był pod wpływem alkoholu. Zarzucał też, że Związek zarządzany jest przez amatorów wpatrzonych w swoje stołki, którzy nie mają jakiegokolwiek pomysłu na system szkolenia trenerów i zawodników.
Taki był smutny koniec przygody Leo Beenhakkera w naszym kraju. Przyzwyczajony do najwyższych standardów szkoleniowiec został potraktowany w sposób prostacki i skandaliczny. Można mieć do Holendra pretensje o brak wyników w końcowym okresie pracy z naszą kadrą, jednak trzeba mu też oddać, że wprowadził polską piłkę na europejskie salony. Niestety, trafił jednak na zarząd, którego miejsce było w lesie…