Od pięciu lat 2 maja to dla kibiców piłki nożnej szczególna data. W Dzień Flagi odbywa się bowiem finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym w Warszawie. W tegorocznej edycji o trofeum walczyły ze sobą ekipy z Gdańska i Białegostoku. Ostatecznie lepsza okazała się Lechia, która wydarła Jagiellonii zwycięstwo dopiero w 96. minucie!
Tegoroczna para finalistów miała gwarantować emocje od samego początku. Jagiellonia spisuje się wiosną znacznie poniżej oczekiwań, za co może zapłacić brakiem przepustki do europejskich pucharów. Lechia natomiast przegrała w ubiegłą sobotę z Legią i straciła pozycję lidera Lotto Ekstraklasy. Zwycięstwo w Pucharze zagwarantowałoby natomiast udział w eliminacjach Ligi Europy. Spodziewano się więc, że obie jedenastki rzucą się sobie do gardeł, chcąc wykorzystać szansę na otrzymanie promocji do rozgrywek międzynarodowych.
Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Finaliści wzajemnie się badali i sprawiali wrażenie oszołomionych sytuacją, w jakiej się znaleźli. Dla zdecydowanej większości zawodników ten mecz był bowiem pierwszą (i być może ostatnią) możliwością zagrania przy tak okazałej publice. Przeszło 50 tysięcy kibiców, niezwykle ważne osobistości na trybunie honorowej, a także świadomość walki o trzy miliony złotych zdawały się plątać nogi futbolistom Lechii i Jagiellonii.
Kłopoty organizacyjne
Przed rozpoczęciem dzisiejszej batalii Polski Związek Piłki Nożnej chwalił się usprawnieniami, których dokonał, kierując się doświadczeniami z ubiegłych lat. Na sektorach zajmowanych przez najzagorzalszych fanów obu drużyn zamontowano siatki, które miały uniemożliwić rzucanie niebezpiecznych przedmiotów na murawę, zatrudniono również nową firmę ochroniarską, której zadaniem było przeprowadzenie bardziej rygorystycznej kontroli sympatyków wchodzących na stadion. Związek chciał za wszelką cenę uniknąć powtórki z zeszłego roku, kiedy pseudokibice Legii i Arki strzelali do siebie z wyrzutni, a także odpalali race.
Kilkadziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem docierały sygnały, że służby rzeczywiście dobrze wywiązują się ze swoich obowiązków. Kontrole były dokładne… może nawet zbyt dokładne. Czas bowiem mijał nieubłaganie, a kibice wciąż czekali na to, aby zostać wpuszczonym na teren stadionu. Już po rozpoczęciu spotkania kolejka fanów wciąż ciągnęła się na kilkadziesiąt metrów.
Cyrk. Na #PucharPolski wejść nie sposób. Były już pałki i gazy. W tłumie kobiety w ciąży, kobiety z dziećmi i cała rzesza innych, nieagresywnych kibiców. Na mecz raczej nie wejdziemy. pic.twitter.com/mYw09GpjIU
— Kasia Wirkowska-Gajtkowska 🇵🇱 ✝️ (@KasiaGajtkowska) May 2, 2019
Z tego, co udało się ustalić, najbardziej ucierpieli sympatycy Lechii, którzy wdali się w przepychanki z ochroniarzami. Z dużym opóźnieniem na mecz weszli jednak także neutralni widzowie, którzy byli rewidowani przez porządkowych. Brak kilkunastu tysięcy osób był widoczny gołym okiem. W I połowie spotkania atmosfera wewnątrz obiektu nie była tak gorąca, jak pod nim. Kibice ubrani na biało-zielono bardziej skupiali się na domaganiu się wpuszczenia swoich braci po szalu, aniżeli na dopingowaniu piłkarzy.
I połowa do zapomnienia
Długimi fragmentami I połowy wydawało się, że zawodnicy utożsamiają się z kibicami, którzy nie zostali wpuszczeni na stadion, i sami zostali w szatni. Na murawie działo się bardzo niewiele – zarówno jedni, jak i drudzy nie chcieli zaryzykować. Defensywną postawę gdańszczan potwierdza również taktyka przygotowana przez Piotra Stokowca. Trener Lechii ustawił w drugiej linii swojego zespołu trzech graczy, których można określić mianem „szóstek”. Daniel Łukasik, Tomasz Makowski i Jarosław Kubicki to zawodnicy, którzy zdecydowanie lepiej czują się w okolicach własnego pola karnego.
Pierwsza godna odnotowania akcja BKS-u miała miejsce dopiero w 21. minucie. Wtedy Lukas Haraslin oddał strzał głową, który mocno przypominał jego uderzenie z sobotniego meczu przeciwko Legii. Wtedy jednak zakończył on się golem, teraz natomiast Słowak musiał obejść się smakiem.
Rzeczona potyczka z warszawianami była zresztą często przywoływana przed rozpoczęciem dzisiejszego finału. Porażka w bezpośrednim starciu z głównym rywalem w walce o tytuł mocno zabolała „Biało-zielonych” i trener Stokowiec musiał poświęcić sporo czasu na rozmowy ze swoimi podopiecznymi. W wywiadzie udzielonym telewizji Polsat przyznał, że starał się skierować uwagę swoich zawodników na cokolwiek innego, byleby nie rozpamiętywali oni już tej przegranej.
Podwójna kompromitacja PZPN-u
Kiedy rozpoczęła się II połowa, na stadionie zrobiło się zdecydowanie głośniej. Podczas 15 minut przerwy na trybunach pojawiła się spora grupa sympatyków Lechii, która ugrzęzła podczas kontroli dokonywanej przez służby porządkowe. Głośniejszy doping sprawił, że piłkarze obu drużyn zaczęli grać znacznie odważniej. Po kilkunastu minutach zarysowywała się przewaga białostoczan, którzy coraz śmielej atakowali Lechię.
Bardzo groźnie uderzył Guilherme, którego strzał odbił jednak Zlatan Alomerović. Obecność tego bramkarza w wyjściowym składzie była pewną niespodzianką, ponieważ niekwestionowanym numerem 1 między słupkami jest Dusan Kuciak. Trener Stokowiec słynie jednak z bycia sprawiedliwym szkoleniowcem, w związku z czym postawił na swoją „dwójkę”, która broniła we wszystkich poprzednich spotkaniach Pucharu Polski. Serb z kolei nie zawiódł swojego trenera, zachowując pełną koncentrację w kilku groźnych sytuacjach.
Wszyscy ostrzyli sobie zęby na ciekawe widowisko, ponieważ widać było, że obie ekipy rozkręcają się z minuty na minutę. Wtedy jednak kibice Jagiellonii i Lechii postanowili przerwać zawody, odpalając dziesiątki rac. Nad murawą unosiła się ogromna chmura dymu, która uniemożliwiała kontynuowanie meczu. Arbiter wstrzymał więc rywalizację na kilka minut, które piłkarze wykorzystali na nawodnienie się, zaś trenerzy na przekazanie swoim graczom uwag i podpowiedzi.
Sobiech time!
Po kilku minutach udało się wznowić grę i znów to Jagiellonia sprawiała wrażenie zespołu dominującego. Podopieczni Ireneusza Mamrota bliscy byli poprawienia swoich i tak już bardzo dobrych statystyk z meczów przeciwko Lechii w Pucharze Polski. Otóż w XXI wieku białostoczanie mierzyli się z gdańszczanami pięciokrotnie, z czego aż cztery razy okazywali się lepsi.
Tyle tylko, że statystyki nie grają. Robią to piłkarze, a ci w czerwono-żółtych koszulkach dwukrotnie zdrzemnęli się w końcówce meczu. W 86. minucie nie upilnowali Flavio Paixao, który dopadł w polu karnym do piłki i skierował ją do siatki. Wtedy jednak z pomocą przybył białostoczanom VAR, który anulował trafienie Portugalczyka. Dziesięć minut później nie było natomiast żadnych wątpliwości. Artur Sobiech zdobył prawidłową bramkę, która okazała się na wagę trofeum. Niespełna 29-letni napastnik oszalał z radości i rzucił się w ramiona kibiców.
Warto wspomnieć, że atakujący pojawił się na murawie dopiero w 69. minucie. Sobiech wyrasta w tym sezonie na najlepszego rezerwowego ligi. Wszak przed tygodniem pojawił się na boisku w Szczecinie w 56. minucie i zdołał zdobyć hat-tricka. Tym razem tak skuteczny nie był, ale jego jedno trafienie zapewniło Lechii zdobycie niezwykle ważnego trofeum.