Lech Poznań wykonuje plan minimum w meczu z Żalgirisem Kowno. Tylko plan minimum


Lech Poznań rozpoczął drogę do fazy grupowej Ligi Konferencji od zwycięstwa nad Żalgirisem Kowno 3:1

27 lipca 2023 Lech Poznań wykonuje plan minimum w meczu z Żalgirisem Kowno. Tylko plan minimum
Dawid Szafraniak

Lech Poznań wkroczył do gry w kwalifikacjach do Ligi Konferencji. Pierwszą przeszkodą był litewski Żalgiris Kowno. Wydawało się, że „Kolejorz” znokautuje przeciwnika po świetnej pierwszej połowie, zanim zaczął popełniać proste błędy, które dały bramkę wicemistrzowi Litwy. Wynik 3:1 niby jest dobry, ale po tym, co zobaczyli kibice przy Bułgarskiej w drugiej połowie, pozostaje pewien niedosyt. Powinno być wyżej. Nie pozostaje nic innego jak jechać na Litwę i udowodnić swoją wyższość i zdecydowanie większą jakość, która momentami była bardzo widoczna.


Udostępnij na Udostępnij na

Nie zawsze pojedynki z zespołami litewskimi były takie łatwe. Nie chcemy już przypominać, co stało się dziesięć lat, bo to jedna z haniebniejszych chwil piłki nożnej w Polsce. Ta nazwa, „Żalgiris”, źle się kojarzy w Poznaniu. Tym razem jednak przeciwnikiem Lecha był zdecydowanie słabszy Żalgiris, bo ten z Kowna. Po prostu litewski średniak, którego „Kolejorz” miał na zupełnym luzie pokonać. Kogo w końcu miażdżyć w Europie, jak nie takie drużyny. Pewna wygrana przy Bułgarskiej to był absolutny mus. Lech miał w białych rękawiczkach pokonać Żalgiris Kowno i płynnie przejść do meczu z Radomiakiem bez zbędnych ceregieli. Druga połowa jednak trochę zabujała zespołem Johna van den Broma. Nawet taki przeciętny zespół pokazał, że jednak nie wszystko w Poznaniu jest bardzo dobre.

Lech Poznań zdominował rywala

„Kolejorz” wylosował zdecydowanie najłatwiejszego przeciwnika z polskich drużyn. Jeśli Ordabasy Szymkent i Linfield miały jakieś argumenty, którymi mogły postraszyć, tak Żalgiris Kowno nie miał nic do powiedzenia. To pokazało boisko, na którym Litwini mieli ogromne problemy z wyjściem z własnej połowy. Podeszli do tego meczu strasznie bojaźliwie. Jakby przestraszyli się tych 25 tysięcy na trybunach przy Bułgarskiej. Niby kilka razy zagrozili Lechowi w pierwszej połowie, ale ten miał wszystko pod kontrolą.

Dopiero w drugiej części spotkania zaczęły dziać się prawdziwe jaja. Być może momenty nerwowości były spowodowane tym, że John van den Brom zaufał Afonso Sousie jako „ósemce”. Pojawiło się kilka niepotrzebnych strat w grze Portugalczyka. Na takiego przeciwnika jednak „Kolejorz” nie miał potrzeby wychodzi na dwie „szóstki”. Niestety i tak musiał zastosować ten manewr, ale było to spowodowane kontuzją Filipa Marchwińskiego.

Afonso Sousa w środku pola pozwalał na jeszcze więcej nieprzewidywalności i możliwość zaskoczenia rywali, twardo się broniącego. Taki ktoś z niekonwencjonalnym podaniem i niesamowitą łatwością w prowadzeniu piłki wprowadzał jeszcze więcej zamieszania w linie defensywną i tak już pogubionego Żalgirisu. Każde przyspieszenie Lecha kończyło się tak samo, czyli ogromną przewagą i groźną akcją. Litwini nie nadążali za akcjami poznaniaków.

Drugim sposobem na zniszczenie obrony przeciwników były podania za linię defensywy Żalgirisu. Zespół z Kowna momentami wychodził naprawdę wysoko linią obrony, ale błyskawicznie był neutralizowany podaniami od bocznych obrońców, które lądowały na głowach skrzydłowych, a ci mieli praktycznie czyste sytuacje. Tak padła pierwsza bramka. Druga również została zapoczątkowana na skrzydle, a w polu karnym swoją sytuację wykorzystał Antonio Milić. A gdy Żalgiris był już zupełnie przestraszony, to dobił go pod koniec pierwszej połowy Radosław Murawski swoją bombą z dystansu. Cokolwiek by nie zrobił wicemistrz Litwy w pierwszej połowie, Lech Poznań miał kontrę na niego. Tak powinien wyglądać cały ten mecz. Tak wyglądała pierwsza połowa, bo druga to było całkowite przeciwieństwo.

Nowe transfery już robią wrażenie

Generalnie nie ma co zbytnio oceniać poszczególnych piłkarzy na tle takiego rywala. Trzeba brać pod uwagę klasę rywala, która wielka nie była. Nie zmienia tego całkiem niezła druga połowa w jego wykonaniu. Aczkolwiek debiuty Dino Hoticia i Eliasa Anderssona wyglądały naprawdę imponująco. To oni zapracowali na pierwszą bramkę i ją wypracowali. Szwed udowodnił, że wszystkie jego plusy, które szeroko omawiano przed jego przyjściem, nie były kłamstwem. Prawdą okazało się również to, że czasami ma problemy z odpowiednim ustawieniem w defensywie, po czym padła bramka dla Żalgirisu. Coś, co nie powinno się zdarzyć. To taka łyżka dziegciu w beczce miodu, jak cała gra Lecha, bo posłał prawdziwe ciasteczko do Dino Hoticia za linię obrony, który świetnie wykończył akcję.

Zresztą to nie było jedyne dobre zagranie Anderssona. Wielokrotnie posyłał świetne podania do kolegów. Mało tego, ten mecz pokazał, że Lech z nim w składzie dostał nowe możliwości na rozgrywanie akcji. Bardzo często schodził także do środka pola, gdzie czuje się jak ryba w wodzie. Dawało to „Kolejorzowi” przewagę w centralnej części boiska. Podobny manewr stosowano z Joelem Pereirą. Mając dwóch takich bocznych obrońców, Mikael Ishak może mieć naprawdę wiele sytuacji brakowych w ciągu sezonu. Teraz z obu stron Lecha mogą lecieć zagrania dosłownie w punkt.

Należy też wspomnieć o Dino Hoticiu. Oprócz bramki był bardzo widoczny i ruchliwy. Robił różnicę swoją szybkością i przebojowością. Widać, że mu się po prostu bardzo chciało. Był bardzo głodny gry i mało brakowało, żeby na jednej bramce nie poprzestał. Na pewno dobry jego początek w Lechu, który napawa optymizmem już przeciwko mocniejszym rywalom. Niełatwo ocenić Mihę Blazicia, który w pierwszej połowie był bezrobotny, a w drugiej w niewielu sytuacjach mógł się wykazać. Żalgiris zdobył bramkę, ale trudno mieć o tę sytuację pretensje do Słoweńca. Z oceną tego zawodnika i dlaczego nie poradził sobie we Francji, trzeba jeszcze poczekać. Troszeczkę martwi, żeby zbyt łatwo momentami dał się mijać przeciętnym zawodnikom z Litwy.

Lech Poznań sam sobie zaburzył atmosferę święta

Po zejściu Anderssona i Hoticia, którzy faktycznie robili różnicę, Lech Poznań obniżył loty. Drugą połowę zagrał tak, jakby wynik 3:0 go satysfakcjonował i nie miał ochoty na więcej. Bardzo dobrze, że poznaniacy zostali skarceni, bo to nauczy ich coś na przyszłość. Wszyscy myśleli, że druga połowa to będzie sielanka i same strzelą się kolejne bramki. Otóż nie. Pewnie gdyby Żalgiris miał więcej szczęścia, to na pięknej bramce Antona Fase by się nie skończyło. Oczywiście wynik 3:1 wciąż jest dobry. „Kolejorz” też zdaje sobie sprawę, że każde odpalenie przez niego piątego biegu powoduje, że Żalgiris Kowno znajduje się w poważnych tarapatach.

Chciało się jednak już powiedzieć, że w Lechu wszystko gra jak należy na początku sezonu, ale nie do końca tak jest. Z Piastem również były momenty bardzo przeciętnej gry. Na domiar złego z urazem zszedł Filip Marchwiński. Nie wygląda to na groźny uraz, ale znów może to zaburzyć jego formę, a przecież był to jego kapitalny okres. Mimo dobrej postawy nowych graczy widać, gdzie jeszcze mają braki i co można poprawić.

Jeśli Lech w Kownie zrobi to, co do niego należy, to nikt nie będzie rozpamiętywał tej drugiej połowy. Trzeba jednak wykonać swoją robotę na Litwie, tak jak zrobiono to w pierwszej połowie. Grać na pół gwizdka to można na orliku, a nie w europejskich pucharach. Żalgiris pokazał, że bazuje jedynie na błędach indywidualnych graczy z Poznania, których było zdecydowanie za dużo. Sielankowa atmosfera została rozwalona, ale może to i dobrze. Chociaż John van den Brom może wyciągnąć jakieś wnioski po tym spotkaniu. W pierwszym meczu cel minimum zostały wykonany. Zapowiadało się na więcej. W Kownie nieakceptowany będzie inny scenariusz niż pewny awans do kolejnej rundy.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze