Real Madryt od lat słynął z tego, że zawsze sprowadzał na Santiago Bernabeu gwiazdy światowego formatu. Piłkarzy błyszczących w innych wielkich zespołach. Ale dawał również szanse swoim wychowankom. Ci, którzy wykazywali znaczny potencjał, z miejsca wchodzili do szatni pierwszego składu. Jednego z nich cechował nietuzinkowy przebłysk geniuszu, ale w konfrontacji z jego charakterem otrzymywaliśmy mieszankę wybuchową. Tym zawodnikiem był Jose Maria Gutierrez Hernandez, czyli krótko mówiąc, Guti.
Gdyby wyłonić najzdolniejszych adeptów szkółki piłkarskiej z „Królewskiej” części Madrytu, niewątpliwie znalazł by się na liście Guti. Prawdziwy „Galaktyczny”, lecz nie przez wszystkich uwielbiany.
Progres talentu
Jose Maria Gutierrez Hernandez urodził się w Torrejon de Ardoz w 1976 roku. Od dziecka przejawiał zamiłowanie do futbolu. Jego pierwszym klubem był malutki Rayito. Na jego szczęście został wypatrzony przez scoutów „Królewskich”, którzy postanowili go włączyć do szkółki. Tam przewyższał talentem swoich rówieśników, wobec czego w szybkim tempie przeszedł przez wszystkie etapy szkoleniowe madryckiej drużyny. W międzyczasie otrzymywał również powołania do młodzieżowych reprezentacji Hiszpanii. Dowodem jego niesamowitego postępu może być fakt, że po roku gry w Castilli (czyli zapleczu pierwszego składu) w 1996 roku przebił się do tego głównego w Primera Division. A wszystko dzięki ówczesnemu trenerowi, Jorge Valdano, któremu Guti bardzo zaimponował.
Pasmo wzlotów
Pomocnik nie musiał długo czekać na pierwsze sukcesy. Z racji, że coraz częściej grywał w pierwszej jedenastce mógł walnie przyczyniać się do zdobytych trofeów. Na początek mistrzostwo i Superpuchar Hiszpanii w 1997 roku. Za kadencji Fabio Capello Guti, ale i również pozostali zawodnicy na treningach musieli dawać z siebie maksimum wysiłku. Efekty były widoczne w następnym sezonie. Po 32 latach Real Madryt zdobywa upragniony Puchar Mistrzów po skromnym zwycięstwie 1:0 nad Juventusem Turyn. Mimo iż Guti w finale nie zagrał, to jego dyspozycja miała znaczący wpływ we wcześniejszych spotkaniach. Do tego można doliczyć triumf w Pucharze Interkontynentalnym.
Rok 1998 był szczególnie szczęśliwy dla młodego zawodnika. Dzięki wyróżniającej się grze, został powołany do reprezentacji Hiszpanii U-21, z którą później został mistrzem Europy. Jego pozycja w Realu stawała się niepodważalna i wraz z Fernando Redondo tworzył trzon środkowej linii. W 1999 roku otrzymał szansę debiutu w seniorskich barwach „La Roja”. Kolejny rok to kolejne na koncie hiszpańskiego pomocnika zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Tym razem na drodze stanęła Valencia, którą „Los Blancos” pokonali 3:0. Jednak Gutiego również zabrakło w finałowym spotkaniu.
Swoją nieobecność zrekompensował już w następnym sezonie. Dorósł na tyle do światowego futbolu, że potrafił dyrygować kolegami podczas meczów. Założył nawet opaskę kapitańską i o dziwo zmienił swoją nominalną pozycję z pomocnika na napastnika. I trzeba przyznać, że należycie wywiązywał się z powierzonej mu roli. Jego 14 bramek doprowadziło Real do zdobycia podwójnej korony, czyli mistrzostwa i Superpucharu Hiszpanii. Warto także zwrócić uwagę na inne osiągnięcie, jakiego dokonał w międzyczasie Gutierrez. 25 października 2000 roku w meczu przeciwko Sportingowi Lizbona, wygranemu 4:0, strzelił bramkę numer 500. dla Realu Madryt w europejskich pucharach. Z kolei w 2002 stołeczny klub odnosi trzeci w przeciągu pięciu lat triumf w Champions League. Aby tradycji stało się zadość, znów bez Gutiego w finale. Do swojej gabloty mógł dołożyć także Puchar Interkontynentalny oraz Superpuchar Europy.
Kolejne lata dla piłkarza były efektem rywalizacji. Do klubu zostali sprowadzeni Zinedine Zidane, Ronaldo (Luis Nazario de Lima), David Beckham, wskutek czego jego pozycja w drużynie słabła. Ale ponowne mistrzostwo i Superpuchar Hiszpanii dopisane do piłkarskiego życiorysu. Dopiero gdy stanowisko szkoleniowca objął Bernd Schuster Guti wraca do gry. Mało tego, w sezonie 2007/2008 odgrywa kluczową rolę w środku pola. Następne sukcesy w postaci mistrzostwa Hiszpanii (2007, 2008) i Superpucharu Hiszpanii (2008) podsumowują świetną formę.
Potem było już coraz gorzej. Zawodnik nie łapał się do podstawowego składu, ba, zaczął przez jakiś czas grać w rezerwach z powodu swojego impulsywnego charakteru. Koniec końców, po 15 latach gry na Santiago Bernabeu Guti decyduje się w 2011 roku na transfer do tureckiego Besiktasu Stambuł. Z nową ekipą zdołał tylko wywalczyć Puchar Turcji. I to by było na tyle, ponieważ w 2012 roku ogłosił zakończenie kariery. Swoją przygodę z „Los Blancos” podsumował tymi słowami: – Słuchałem kibiców wykrzykujących moje imię z szacunkiem i uwielbieniem. To było najpiękniejsze. Doceniam to. Myślę, że przychodząc tutaj byłem dzieciakiem, a dzięki temu klubowi i jego kibicom stałem się mężczyzną. Dawałem z siebie wszystko dla tej koszulki. Mogę tylko powiedzieć, że jestem madridistą od serca.
Pasmo upadków
Guti był na tyle specyficznym piłkarzem, że przebłyski geniuszu przeplatał swoim wybuchowym charakterem. Zestawienie tych dwóch cech było chyba jego największą zmorą w czasach świetności. Niczym jak Dr Jekyll i Mr Hyde potrafił fantastyczne spotkanie zamienić w swój senny koszmar.
Po raz pierwszy upust emocji dał podczas jednego z meczów za kadencji Johna Toshacka. Gdy trener ściągnął młodego chłopaka z boiska, ten zwyzywał go, za co został przesunięty na jakiś czas do rezerw. Kolejnym przykładem nieposkromionego charakteru było przyjście Davida Beckhama do Realu. Guti zagroził, że jeśli klub sprowadzi Anglika, ten będzie zmuszony odejść. I było już blisko, lecz prezesem „Królewskich” został Florentino Perez, a dyrektorem sportowym, człowiek, który stał za jego startem ku dorosłej piłce – Jorge Valdano. Obaj panowie szczerze ze sobą porozmawiali i pomocnik zdecydował się na zostanie. Innymi trenerami, którzy zdążyli się naprzykrzyć Hiszpanowi byli Carlos Queiroz i Manuel Pellegrini. Gdy ci podczas ligowych zmagań zdjęli zawodnika z boiska, ten nie krył swojego rozczarowania. I kolejna kara, jaką było odsunięcie od pierwszego składu.
Jego problemem nie tylko byli szkoleniowcy, lecz on sam. Czasem potrafił wejść na boisko i rzetelnie wywiązywać się z powierzonych mu obowiązków, by w pewnym momencie w głupi sposób zarobić żółtą, a w efekcie czerwoną kartkę. Krótko mówiąc, od zera do bohatera i odwrotnie, a jego boiskowe wybryki idealnie podsumowano tymi oto słowami: Guti potrafił w pojedynkę wygrać – ale i przegrać – spotkanie w ciągu kilku sekund. Jeżeli nie załatwił ci dwóch asyst na wagę tytułu w ciągu 32-minutowego występu z ławki, prawdopodobnie za moment mógł sprawić, że będziesz grać w dziesiątkę.
Nieszablonowy piłkarz
Guti był wyjątkowy. To i tak za mało, by podkreślić talent pomocnika grającego z numerem „14”. Żaden piłkarz nie wykazywał się tak znakomitym przeglądem gry. On był jedyny w swoim rodzaju. Urodził się po to, żeby asystować przy golach kolegów. I nie mowa tutaj o zwykłych podaniach, ale o zagraniach, których nie powstydziliby się wielcy gracze. Hiszpan widział na boisku to, czego inni nie widzieli. Miał oczy dookoła głowy. Zdołał przechytrzyć najbardziej szczelną linię defensywną, nie bacząc jakiego pokroju klub gra przeciwko niemu. A gdyby do tego dołożyć nienaganną technikę otrzymamy piłkarza nieszablonowego.
https://www.youtube.com/watch?v=pFZQHsAdNds
Niespełniony potencjał
Można powiedzieć, że Jose Maria Gutierrez Hernandez jest prawdziwym madridistą. Nie dlatego, że spędził w hiszpańskim klubie szmat czasu, czy zakładał opaskę kapitana. „Królewscy”, jak sama nazwa wskazuje, chcą być traktowani po królewsku, chcą być najlepsi na podwórku krajowym i na międzynarodowych arenach. Każdy piłkarz, który przewinął się przez szatnię Realu mógł dostąpić zaszczytu bycia ważnym, a w najlepszym wypadku bycia legendą.
Guti jako nastolatek zapowiadał się na zawodnika, od którego zacznie się wybieranie podstawowej jedenastki. Miał wszystko, prócz nerwów ze stali. Ciągle rosnące ambicje przerastały jego oczekiwania, doprowadzając się tym samym do boiskowych ekscesów. Wielki potencjał niestety przegrywał z siłą charakteru. Dlatego też opuszczając Madryt nie doczekał się na tyle widowiskowego pożegnania jak to przystało na gwiazdę. Do dzisiaj może pluje sobie w brodę, bo miał talent, a skończył jako niedoceniany geniusz „Królewskich”.