W ostatnich tygodniach głośnym echem odbiły się akcje przedstawicieli Korony Kielce mające na celu zwiększenie frekwencji na Suzuki Arenie. Apele do kibiców o wspieranie „Żółto-czerwonych” nie przyniosły jednak większego efektu. Sympatyków na kieleckim stadionie jest mało, a może być jeszcze mniej. Z powodów, których władze klubu najwidoczniej nie zauważają. Jakie są przyczyny pustoszejącej Suzuki Areny?
Kwestia frekwencji od lat jest niemilknącym tematem w kieleckim środowisku piłkarskim. Czasy, gdy obiekt, na którym swoje mecze rozgrywa zespół Korony, zapełniali kibice, przez lata obrosły kurzem. Szukać trzeba długo. Prawie dziesięć lat temu mecz zaplecza polskiej ekstraklasy przeciwko Turowi Turek zgromadził blisko dziesięć tysięcy kibiców. Frekwencja imponująca, która pokazuje także, jakie było zapotrzebowanie na futbol w Kielcach. Miasto żyło poczynaniami „Żółto-czerwonych”. Korona pięła się w górę, awansując do ekstraklasy i odnosząc niezłe rezultaty (jak na klub w miejskich rękach). Wydawało się, że zapełnienie trybun będzie tylko kwestią czasu.
Zakazy stadionowe za przekleństwa czy zajęcie innego miejsca na stadionie niż to widniejące na bilecie zrobiły jednak swoje. Policyjne działania skutecznie zniechęciły duże grono sympatyków do uczęszczania na kielecki stadion. Gdy cała sprawa została nagłośniona, służby prewencji przestały tak ochoczo zatrzymywać kibiców i wlepiać kolejne zakazy. Wiele to jednak nie zmieniło. Domowe mecze Korony cieszyły się popularnością jedynie, gdy miała zmierzyć się z Legią Warszawa, Wisłą Kraków czy poznańskim Lechem. Przejęcie klubu przez prywatnego właściciela w kwietniu 2017 roku miało w końcu wyprowadzić kielczan na właściwe tory. Pod względem sportowym i organizacyjnym. To miało przyciągnąć kibiców na stadion. Tak się jednak nie stało. Jakie są powody niskiej frekwencji na Suzuki Arenie?
Powód pierwszy: brak ambicji
Nie od dziś wiadomo, że w Kielcach marzą o europejskich pucharach. Mimo że początek pracy Gino Lettieriego w Koronie do łatwych nie należał, to dalej było tylko lepiej. „Żółto-czerwoni” imponowali, a eksperci skazujący kielczan przed sezonem na degradację bili się w pierś. Zespół włoskiego szkoleniowca zakwalifikował się po fazie zasadniczej kampanii do grupy mistrzowskiej. To tylko zaostrzyło apetyty kibiców Korony.
Wiara w spełnienie marzeń o miejscu gwarantującym grę w eliminacjach europejskich pucharów była ogromna. Tym bardziej że w Kielcach w końcu było zaplecze finansowe pozwalające na dalekie wyjazdy do Kazachstanu czy Azerbejdżanu. Dlatego równie wielkie co wiara w sukces było rozczarowanie, gdy „Żółto-czerwoni” w siedmiu decydujących meczach zdobyli zaledwie cztery punkty. Na forach internetowych pojawiały się sugestie kibiców, że walkę w grupie mistrzowskiej klub odpuścił. Przedstawiciele Korony jednak uspokajali, że budowa zespołu musi trwać. Zarzuty o brak ambicji wróciły jednak niczym bumerang po grudniowej porażce z warszawską Legią.
– Nie jesteśmy drużyną, która może walczyć o europejskie puchary. Nie jesteśmy drużyną, która może osiągnąć taki cel. Ten mecz nam to pokazał – mówił na konferencji prasowej po przegranej z Legią Warszawa szkoleniowiec kielczan, Gino Lettieri.
To podcięło skrzydła kibicom. Zarzuty, że klub zadowala się jedynie miejscem w pierwszej ósemce, nasilały się z każdą wariacją powyższej wypowiedzi Włocha. Tym bardziej, że patrząc na ostatnie rezultaty zespołu, nie wydają się one bezpodstawne, co prowadzi do powodu drugiego.
Powód drugi: (nie)dyspozycja sportowa
Błysk i widowiskowa gra Korony sprzed półtora roku jest jedynie miłym wspomnieniem dla kibiców „Żółto-czerwonych”. Obecnie kielczanie prezentują futbol toporny i nieskuteczny, co rzutuje także na słabe rezultaty. Drużyna Gino Lettieriego zbiera punkty, drepcząc do granicy 45 „oczek”, które powinny zagwarantować miejsce w grupie mistrzowskiej. Zawodnicy „Żółto-czerwonych” często prezentują się, jakby chcieli, ale za bardzo nie mogli. Brakuje obecnie w zespole Korony piłkarza, który wziąłby na siebie ciężar gry w trudnych momentach. Zawodnika, który nierzadko decydowałby o losach meczów. To z kolei prowadzi do powodu trzeciego.
Powód trzeci: brak dużego nazwiska, brak efektu Kapo
Latem 2014 Korona Kielce zakontraktowała nietuzinkowego zawodnika. Transfer mającego za sobą występy m.in. w Juventusie i Monaco Oliviera Kapo odbił się szerokim echem w całej Polsce. Media przez długi czas żyły historiami o Francuzie, co chwila wyciągając ciekawostki z kariery zdobywcy Pucharu Konfederacji z 2003 roku. Oczywiście piłkarz podpisując umowę z „Żółto-czerwonymi”, najlepsze lata miał już za sobą. Jednak jak na (z całym szacunkiem, ale niewymagające) warunki polskiej ekstraklasy pod względem sportowym dystansował rywali.
Jeszcze jednak więcej Olivier Kapo dał kieleckiej Koronie pod względem marketingowym. Magia znanego nazwiska podziałała. Na pierwszy mecz Francuza w barwach „Żółto-czerwonych” przyszło prawie 13 tysięcy kibiców. Pewien udział w imponującej na kieleckie warunki frekwencji miał jednak na pewno też rywal – Legia Warszawa. Transfer Oliviera Kapo wywołał bardzo duże zainteresowanie i przyniósł Koronie jedynie korzyści. Tym bardziej że Francuz w całym sezonie strzelił siedem bramek i zanotował pięć asyst.
Podobny efekt wywołało także pozyskanie Miguela Palanki. Hiszpan, który zanotował trzy występy w pierwszym zespole Realu Madryt, był transferową sensacją w Polsce. W barwach „Żółto-czerwonych” strzelał i asystował, choć zanotował gorsze statystyki od Oliviera Kapo. Mimo że przygoda Hiszpana z Koroną nie skończyła się polubownie, to marketingowo klub sporo zyskał.
Dlatego tym dziwniejszy jest fakt, że przedstawiciele Korony nie kontynuowali obranej wcześniej drogi. Podobnych uznanych graczy, którzy mimo leciwego wieku przynieśliby klubowi porównywalne korzyści jak Olivier Kapo, nie brakuje. Tym bardziej że niektórzy z nich naprawdę nie mogą mieć wygórowanych żądań finansowych, skoro grają np. w węgierskiej ekstraklasie. Tak jak David N’Gog, były zawodnik Paris Saint-Germain i Liverpoolu. Francuz obecnie reprezentuje barwy Budapest Honvéd FC.
Za oglądanie zawodnika, który zetknął się ze światem wielkiego futbolu, kibice płaciliby chętniej. Skoro klub takim graczem nie dysponuje, a wyniki i ambicje nie idą w parze z oczekiwaniami sympatyków powstaje powód czwarty. Chyba najbardziej prozaiczny.
Powód czwarty: ceny biletów
Kibic za oglądanie spotkania na Suzuki Arenie musi zapłacić mniej niż na większości stadionów innych klubów LOTTO Ekstraklasy. To mocny argument. Jednak gdy porówna się ceny biletów do średniej płac, nie wygląda to tak kolorowo. Według portalu Pracuj.pl w Świętokrzyskiem przeciętne wynagrodzenie brutto w 2018 roku wynosiło 3700 zł miesięcznie. Natomiast w województwie wielkopolskim 4500 zł brutto. Na Śląsku czy Mazowszu wynagrodzenia w poprzednim roku kalendarzowym również były wyższe niż w Świętokrzyskiem. Mimo wszystko wydaje się jednak pewne, że gdyby kielecki klub sprostał problemom wymienionym w trzech pierwszych powodach, kwestia cen biletów zeszłaby na dalszy plan.
***
Dział marketingu zatrudniony w Koronie podejmuje się ostatnio różnych inicjatyw, by zwiększyć frekwencję na Suzuki Arenie. Bez większych rezultatów. Nawoływania i informowanie o kosztach organizacji spotkań w mediach społecznościowych także nie rozwiązują i trwale nie rozwiążą problemu pustoszejącego stadionu.
Koszty organizacji meczów to nie są tanie rzeczy. Dlatego tak ważne jest, żebyście przychodzili na spotkania Korony! pic.twitter.com/xRrXbwxLdE
— Korona Kielce (@Korona_Kielce) February 21, 2019
Jedynym rozwiązaniem, by kibice znów tłumnie gromadzili się na Suzuki Arenie, jest pokaz ambicji. Nie przez deklaracje, lecz sportową walkę oraz rywalizację o najwyższe cele. Tylko to w połączeniu z nawet jednym doświadczonym w najlepszych ligach piłkarzem zagwarantuje Koronie spore zyski ze sprzedaży biletów. W innym przypadku w kwestii frekwencji może być nawet gorzej niż obecnie.