Szwajcaria zamyka Niemców w polu karnym, Szwecja gra jak równy z równym z Francją, a Węgry raz po raz strzelają piękne bramki. Fikcja? W żadnym razie. To wrześniowa Liga Narodów w pigułce, w której nasza reprezentacja również brała udział, ale na tym kończą się podobieństwa. Wymienione ekipy pokazały coś, czego Jerzy Brzęczek nie zaimplementował właściwie od początku swojej kadencji. Czytaj: wyraźnego pomysłu na grę kadry. Czasu na zbudowanie określonej koncepcji było przecież aż nadto, więc tym bardziej rośnie przerażenie na widok marnotrawstwa najlepszego polskiego pokolenia piłkarzy w XXI wieku.
Ilekroć patrzę na poczynania naszych reprezentantów, zadaję sobie jedno pytanie. Czy sternik na pokładzie się aby nie zagubił? Tego naprawdę nie da się już ukryć. Mimo poprawnych wyników w skali ogółu kadra pod wodzą Jerzego Brzęczka po prostu nie rokuje. Średnio na pięć przeciętnych meczów przypada jeden, w którym gromimy rywala z kilku półek niżej (Izrael) i zapominamy o mankamentach, ale kiedy przychodzi do starć z zespołami, w których potrafi grać w piłkę więcej niż trzech piłkarzy, pojawia się problem. Wówczas obrońcy obecnego selekcjonera stosują dwie linie retoryki, zależnie od sytuacji. „W Europie nie ma już słabych drużyn! Trudny teren!”, a później „Holandia to absolutny top reprezentacji na świecie i nie było czego szukać! Przegraliśmy tylko 0:1”. To na swój sposób zabawne.
Jest źle, kiedy z tyłu głowy myślisz o ekstraklasie
Ja, obecny tutaj narrator i w danej chwili krytyk Jerzego Brzęczka, przed sezonem 2020/2021 postawiłem sobie za cel oglądanie jak największej liczby meczów ekstraklasy. Trochę z wyboru, trochę z „zawodowej” konieczności. W każdym razie w im większej częstotliwości moim oczom ukazywały się niedzielne starcia pokroju Wisła Płock – Stal Mielec, tym bardziej zaczął niepokoić mnie fakt, że po przejściu z poziomu ligowego na reprezentacyjny nie widzę właściwie żadnej różnicy. A jeśli być bardziej dokładnym, większą wartość taktyczną dostrzegam w takich zespołach jak choćby Śląsk Wrocław czy Górnik Zabrze. Tam się gra piłką, zakłada wysoki pressing, wprowadza w życie wcześniej zaplanowane i wytrenowane schematy. Przypomnę: tam nie ma piłkarzy na poziomie europejskim.
Ktoś teraz powie, że klub a kadra to zupełnie inne realia. Bingo. Ale nie wtedy, gdy trener (w tym przypadku selekcjoner) otrzymuje aż tyle czasu na budowę. 18 meczów – eliminacje do mistrzostw Europy i Liga Narodów. Poletko zarówno do eksperymentów, jak i doskonalenia ustanowionych przez sztab szkoleniowy akcentów. Co i kiedy gramy, dlaczego tak i nie, kto powinien znaleźć się w danym sektorze boiska, jaka jest nasza najmocniejsza strona… To wszystko, to znaczy ów bełkot, zawiera się w słowie „koncepcja”. Jeśli jej brakuje, na murawę wkraczają dzieło przypadku i siła jednostek. Jak doskonale widzimy na różnych przykładach choćby z rozgrywek Ligi Mistrzów, w realiach nowoczesnego futbolu nie ma czego szukać z czymś takim.
Czarujemy rzeczywistość, czy chcemy sięgać do poziomu najlepszych?
Nie chcę być źle zrozumiany. Potencjał obecnej reprezentacji jest naprawdę duży, w związku z czym bolą oczy od obrazków, z jakimi polski kibic musi się godzić od dłuższego czasu. W tym wszystkim bardzo zastanawiające jest umniejszanie możliwości kadry. Mówiąc wprost, sprowadzanie jej do takiego poziomu, że naszą mentalność przed starciem z Holandią wyśmiałyby San Marino czy Wyspy Owcze. Oczywiście chodzi tutaj o usprawiedliwianie ewentualnych porażek, czym zajmują się osoby dbające o PR reprezentacji, ale na litość boską. Jako piłkarski naród chcemy (analogicznie) podążać drogą Roberta Lewandowskiego? Czy może jednak być jak kibice klubów ekstraklasy, dla których faza grupowej Ligi Europy raz na kilka lat jest niesamowitym wyczynem?
Odpowiedź jest taka, że na tę chwilę dyskwalifikuję Jerzego Brzęczka z roli selekcjonera. Nie ma tutaj żadnej złośliwości, ale zwyczajne stwierdzenie faktu, że po dwóch latach nadal nie możemy powiedzieć (co jest swoją drogą naprawdę przerażające) o kadrze, że rozwinęła się względem feralnych mistrzostw świata w 2018 roku. Nowe twarze się pojawiają i za to należy chwalić, jednak nieprzypadkowo różni trenerzy w różnych ligach rozliczani są niekoniecznie za sukces tu i teraz, ale za rokowania w kontekście długoletniego projektu. Jest obiecujący? Przemy dalej. Pojawiają się trudności, ale widać pozytywy, wkład pracy trenera i jakieś automatyzmy? Przemy dalej.
Nikt nie życzy selekcjonerowi źle, ale gdzie te dwa lata?
Obecna reprezentacja zatraciła niemal każdy dobry element gry z kadencji Adama Nawałki. Swego czasu najgroźniejsza broń, czyli kontrataki, rdzewieje, o czym świadczy np. starcie z Holandią. Co więcej, momentami gra naszej kadry przypomina założenia taktyczne klubów wcześniej wspomnianej ekstraklasy, ale z dolnej połowy tabeli. Przeszkadzanie, czekanie przy własnym polu karnym i liczenie, że a nuż coś się dobrego wydarzy. Oczywiście nie ma co oczekiwać, że reprezentacja Polski będzie notować w swoich meczach po 70% posiadania piłki, bo nie o to chodzi. Minimum przyzwoitości w wykorzystaniu potencjału piłkarzy, którzy oferują zarówno ciekawe rozwiązania w ataku pozycyjnym, jak i kontrataku – tyle trzeba do szczęścia. Nic, tylko nad tym pracować.
Szkoda tylko, że czas na gruntowne zmiany minął (a przecież one były potrzebne po zapaści kadry w 2018 roku), stąd dzisiaj kibice mogą być jak ten kierownik budowy, który zastanawia się, dlaczego jego podwładni przez cały dzień pracy wykręcili tylko żarówki. A że ktoś nie potrafi przyznać się do błędu (nie będę wskazywał palcem, bo każdy wie), jesteśmy na takową rzeczywistość skazani. Bez perspektyw, że pokażemy się na turnieju lepiej niż dwa lata temu w Rosji. Jesteśmy skazani na „brzęczkowego” bluesa, który zbytnio nie przypomina naszych (zaznaczę – przyziemnych) wizji o sile kadry.