Puchar Ligi Mistrzów. Trofeum, o którym marzy każdy piłkarz grający w Europie. Cały sezon zmagań z najlepszymi drużynami na kontynencie. Wszystkie drogi prowadzące do tego jednego spotkania - wielkiego finału. Finału, który w ostatnich trzech latach wygrywały drużyny z Hiszpanii. Finału, w którym najczęściej w historii triumfował Real Madryt. Finału, w którym w sezonie 2015/2016 również zwyciężyła drużyna "Królewskich".
Tak, zdecydowanie bliżej mi do Realu niż do Atletico. Nie zamierzam tego ukrywać. Zanim jednak zarzucicie mi stronniczość, wspomnę, że po zakończonym meczu udałem się na 10-kilometrową przejażdżkę rowerem. Musiałem ochłonąć.
Mógłbym zacząć od prawienia banałów. „Obie drużyny chciały wygrać to spotkanie”, „To mecz ważniejszy niż wszystkie inne w tym sezonie”. Nie będę jednak tego robił. Od razu przejdę do rzeczy. Gdy na samym początku spotkania Real grał w ataku pozycyjnym, jako sympatyk tego klubu, zmartwiłem się. Wiedziałem, że „Królewscy” nie lubią takiej gry. Wiedziałem, że nie lubią takiej gry zwłaszcza przeciwko Atletico, które po lizbońskim finale znalazło sposób na „Los Blancos”. Od finału z 2014 roku Real wygrał tylko jeden mecz z lokalnym rywalem. Obie drużyny mierzyły się ze sobą od tamtej pory aż dziesięć razy. W Mediolanie „Los Blancos” męczyli się. Niektóre akcje wyglądały naprawdę przyzwoicie, nie dało się jednak nie zauważyć, że taka gra podopiecznym Zinedine’a Zidane’a nie leży.
Nie wiadomo, czy był to zabieg „Zizou”, czy też najzwyklejszy przypadek. Real jednak postanowił w tym spotkaniu wejść w buty „Rojiblancos”. Pierwszy omen to gol ze stałego fragmentu gry, czyli elementu, w którym od dwóch lat podopieczni Simeone zdecydowanie górują nad kolegami z Madrytu. Jednak to, dzięki czemu możemy mówić, że Real na ten jeden wieczór stał się Atletico, wydarzyło się po golu Sergio Ramosa.
Po pierwsze. Banda Simeone słynie z tego, że jak chyba nikt inny na świecie potrafi zdominować środek pola. W tym meczu jednak, przynajmniej do momentu zejścia z boiska Kroosa, to „Los Blancos” dzielili i rządzili w środku pola. Casemiro znów nawiązał do wielkich wyczynów Claude’a Makelele i udowodnił, że już jest jednym z najlepszych defensywnych pomocników na świecie. Umiejętność czytania gry, waleczność, odbiory. To tylko niektóre z zalet Brazylijczyka. Luka Modrić po raz kolejny w trakcie swojej kariery przywdział frak, wziął w rękę batutę i dyrygował grą swoich kolegów, rozdzielając piłki i ciągnąc grę Realu do przodu. Równie ważny, o ile nie najważniejszy, był Toni Kroos. Dopóki Niemiec przebywał na boisku, był niewidoczny. Najważniejsze jest jednak niewidoczne dla oczu. Przekonaliśmy się o tym, gdy były gracz Bayernu Monachium opuścił boisko. Wtedy gra „Los Galacticos” w środku pola posypała się. Casemiro, Modriciowi i kolegom nie pozostało nic innego, jak nałożyć drugiego czerwono-białego buta. Tego, który był podpisany „cierpienie”.
„Cierpienie”. Właśnie to słowo najlepiej oddaje kadencję „Cholo” w Atletico. Ileż to już razy słyszeliśmy o tym, że „Rojiblancos” cierpią? Ostatnim przykładem był chociażby dwumecz z Bayernem, kiedy to Oblakowi i spółce cudem udało się wyrwać awans do finału. Dziś w rolę cierpiętnika wcielił się Real. Rozpaczliwa, nieskładna obrona. Liczne kontuzje i urazy. Danilo. I ustawiony na niego fenomenalny Carrasco. W końcu stracony gol. Wydawało się, że „Atleti” pójdzie za ciosem. Ronaldo i spółka jednak odrobili pracę domową i dotrwali do gwizdka kończącego dogrywkę.
Real wygrał, cierpiąc. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. Za kilka lat i tak nikt nie będzie pamiętał stylu, w jakim „Królewscy” sięgnęli po swój jedenasty Puchar Europy.
Ten mecz był dla Zidane’a i jego podopiecznych jak droga krzyżowa. Były dobre momenty: prowadzenie (św. Weronika), doskonała gra w środku pola (Szymon z Cyreny) czy też wybitny tego wieczora Gareth Bale (Jezus spotyka Maryję). Były też te złe. Ich kulminacją był wyrównujący gol, który niczym gwóźdź przybił wymęczonych piłkarzy Realu do krzyża. Na końcu jednak, jest zmartwychwstanie.
Najbardziej tego zmartwychwstania potrzebował Cristiano Ronaldo. Portugalczyk zaliczył beznadziejny występ. Pod koniec meczu narzekał nawet na uraz. Mimo to „Zizou” zdecydował się wystawić swoją największą gwiazdę do strzelania decydującego rzutu karnego. „Fejm się musi zgadzać”. To właśnie „CR7” utonął w objęciach kolegów z całego zespołu. Zupełnie jak gdyby własnymi rękoma odsunął kamień z grobu. Choć tak naprawdę nie przyłożył do tego nawet palca.
Nawet palca nie przyłożył również Jan Oblak. Słoweniec zaliczył fenomenalny sezon. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Pisałem nawet tekst, w którym zastanawiałem się, czy bramkarz Atletico wskoczył już na poziom najlepszych golkiperów globu. Mediolański finał przypomniał mi, że choć Oblak od tego szczytu jest już o krok, to wciąż jest jeden aspekt, nad którym musi popracować – rzuty karne. Słoweniec nawet się nie rzucał i chociaż w ciągu meczu bronił wyśmienicie, to jednak ta seria „jedenastek” pozostawia plamę na jego występie.
Na kilka słów „zasłużył” również Zinedine Zidane. Zwycięzców się nie sądzi. Wiem. Niemniej jednak nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ten finał przerósł Francuza. Mam na myśli głównie nietrafione zmiany. Żaden z zawodników, którzy pojawili się na boisku z ławki rezerwowych, nie podniósł poziomu gry swojej drużyny. Można nawet powiedzieć, że Real po zmianach „zmalał”, stał się bezbronny. Zawłaszcza zdjęcie z boiska Kroosa, a wprowadzenie na nie Isco wydawało się nielogiczne. „Zizou” ma jednak wszystko, by stać się wielkim trenerem. By nazywanie go „madryckim Guardiolą” nie było na wyrost.
Dziwny to był finał. Real cierpiał, by triumfować, Atletico starało się, próbowało, było, wydawać by się mogło, bardziej zdeterminowane. Jednak na końcu to właśnie „Rojiblancos” musieli obejść się smakiem. Swojego czasu kibice „Królewskich” wywieszali transparenty, które głosiły: „Szukamy godnego rywala na derby”. Dziś już nikt takiego przeciwnika na Bernabeu nie szuka. „Atleti” wskoczyło na poziom Realu i Barcy. „Atleti” ma patent na Real. Jednak to „Królewscy” mają patent na Ligę Mistrzów. Gdy dochodzą do finału tych rozgrywek – nie przegrywają. Kto wie, może w kolejnym finale, na trybunach zobaczymy transparent: „Szukamy godnego rywala na finał”?