Gdyby świat piłkarski przypominał grę FIFA, wszystko byłoby dużo prostsze. Do zgarnięcia trofeów wystarczyłoby zaledwie pościąganie najlepszych zawodników na świecie lub przynajmniej tych dobrych. Kto zresztą pamięta, jak w m.in. w starszych odsłonach gry wyglądały transfery, jest świadom, że nie było to wyzwanie z kosmosu. Wystarczył tylko solidny zasób pieniędzy w portfelu, a praktycznie każdy zawodnik mógł natychmiast przywdziać koszulkę naszego zespołu. Po takich transakcjach mogliśmy już tylko rozsiąść się w fotelach, by z satysfakcją obserwować zagrania ukochanych gwiazd konstruujących akcje z Playstation. Tak, świat ten byłby zdecydowanie piękniejszy. Prym w nim zaś wiedliby potentaci z najwyższej półki, jak chociażby Manchester United. Rzeczywistość jednak wygląda zupełnie inaczej, a "Czerwone Diabły" od kilku lat kompletnie sobie w niej nie radzą, marnując ogromne sumy pieniędzy. Postanowiliśmy dokładniej przeanalizować, gdzie tkwi problem marnotrawstwa pieniędzy przez klub z Old Trafford.
Dlaczego Manchester United?
Ktoś może czuć się urażony, że to właśnie na ekipę z Old Trafford zwróciliśmy naszą uwagę. Wybór ten jednak nie jest dziełem przypadku, lecz pewnej analizy popartej czynnikami. Oto kilka z nich:
1) Manchester to klub z ogromnymi tradycjami, który jeszcze nie tak dawno co roku plasował się w ścisłej czołówce ligi, mniej więcej jak Wisła Kraków w ekstraklasie. W przeciwieństwie jednak do „Białej Gwiazdy”, cierpiącej na brak funduszy, „Czerwone Diabły” ekonomicznie mają się dobrze. Co z tego, skoro ich walka o mistrzostwo Anglii powoli pozostaje mglistym wspomnieniem.
2) Ogromne sumy transferowe nie są tylko dziełem drużyny zarządzanej przez rodzinę Glazerów, lecz i innych imperiów w postaci Barcelony czy Realu Madryt. Niemniej dwaj hiszpańscy giganci w ciągu ostatnich lat potrafili ogromne kwoty przekuć na wybitne sukcesy, tymczasem Manchesterowi ostał się, mimo wszystko, tylko Puchar Anglii.
3) Kolejne okienka mijają, a na Old Trafford wciąż pojawiają się hasła o potrzebie solidnych wzmocnień. Brzmi to trochę absurdalnie, gdy spróbujemy sobie wyobrazić, ile nowych twarzy pojawiło się w drużynie Manchesteru od odejścia Aleksa Fergusona.
Kto ile wydawał?
Statystycznie tym „przegranym” (a może i wygranym) w kwestii zakupów został David Moyes. Nie ma jednak tutaj mowy o przypadku. Już w momencie przejmowania drużyny przez byłego managera Evertonu było jasne, że wielkich zakupów przy Old Trafford nie należy się raczej spodziewać. Sprytnie zasugerowano, że Szkot nie musi wzmacniać silnej drużyny, którą w spadku pozostawił mu przecież Ferguson. A ten na pewno nie wręczyłby kota w worku. Początkowo ta taktyka jeszcze miała pewne podstawy, lecz rozczarowujący start sezonu szybko je zweryfikował. Przed zakończeniem okna transferowego rzutem na taśmę Moyesowi udało się sprowadzić swojego podopiecznego z Goodison Park, czyli Fellainiego. Kto jednak pamięta ówczesne wydarzenia, wie, ile w tej transakcji było logiki. Nowy menedżer, czując presję, niemal przez całe okienko odbijał się od kolejnych ścian, próbując sprowadzić odpowiednie wzmocnienia. Gdy wszystkie plany legły w gruzach, trochę z braku laku, trochę z wewnętrznej słabości, a trochę, jak przyznał Ryan Giggs, w wyniku paniki Szkot przygarnął Belga. Dalszy ciąg historii znamy. Była to zaledwie jedna z dwóch wielkich inwestycji Moyesa. Na następny zakup menedżerowi przyszło czekać do zimy, kiedy to zdołał on przekonać do gry na Old Trafford niechcianego w Chelsea Juana Matę.
Najgorszy Holender
Chociaż największą ofiarą zakupowej gorączki został Louis van Gaal, w pewnym sensie jeszcze na początku swojej przygody w Manchesterze musiał wyciągnąć kartę kredytową, by opłacić dwa zakupy swojego poprzednika, gdyż Shaw i Herrera mieli być autorskimi pomysłami Moyesa. Nie zmienia to faktu, że na kolejne wycieczki do supermarketu Holender wyruszył już z grubą forsą w kieszeni. 75 milionów na Di Marię? Żaden problem. Rojo i Blind za ponad trzydziestkę? Bierzemy. Do tego jeszcze dorzucimy zaledwie kilka milionów na wypożyczenie Falcao. Gdy wydawało się, że ówczesny boss United niczym już zaskoczyć nie może, rok później sfinalizował transfer anonimowego gościa z Ligue 1 mało znanego, lecz utalentowanego Martiala. To właśnie po tej inwestycji w internecie roiło się od memów z Rooneyem, który ponoć nie mógł uwierzyć w taki wydatek.
Pod tym względem Jose Mourinho w pewnym sensie różni się od Holendra, a zarazem jest mu bliski. I jeden, i drugi zaliczyli okienka z blisko 200 milionami wydatków. Jak zatem widać, obaj nie zawahali się pójść ostro na zakupy. Z drugiej strony Portugalczyk w pewnym sensie postawił bardziej na skromną liczbę graczy, którzy mają w zamian zaoferować mu jakość. Kto wyjdzie na tym lepiej, na to odpowiedzi jeszcze udzielić nie można.
Celny strzały czy wtopy?
Realnie możemy jednak ocenić pozostałe trzy okienka Moyesa i van Gaala pod kątem skuteczności. Z tego powodu postanowiliśmy w tej materii dokonać krótkiej selekcji zawodników, którzy w omawianym okresie przybyli na Old Trafford, i z perspektywy czasu ocenić, kto z nich w wystarczającym stopniu wybronił się umiejętnościami.
Wyniki, zwłaszcza dla Holendra, są druzgocące. Spośród kilkunastu gotówkowych inwestycji tych przyzwoitych naliczyliśmy dosłownie dwie. I słowo „przyzwoite” nie pada tutaj przypadkiem.
Jest w tym trochę paradoksu, że Moyes pod względem skuteczności okazał lepszy od swojego następcy, i to w sytuacji, gdy bezpośrednio zakontraktował tylko dwóch piłkarzy. Juana Matę ostatecznie przypisaliśmy do grona udanych zakupów z racji roli, którą od dłuższego czasu odgrywa w jedenastce United. Chociaż przybycie Mourinho w opinii większości zwiastowało koniec Hiszpana, ten prawdopodobnie pozostanie w dalszych planach Portugalczyka. Inaczej wyglądać może sprawa Fellainiego, który nigdy czegoś wybitnego tej drużynie nie ofiarował. Chociaż zastanawialiśmy się nad odpowiednią kategorią dla Belga, ostatecznie powędrował on do niewypałów.
O osobistych żołnierzach van Gaala wielu pozytywów nie jesteśmy w stanie powiedzieć. Najbardziej wymownym komentarzem pozostaje chyba informacja o tajnej „liście skreślonych” przez Mourinho, który w opinii mediów zimą planuje wielką wyprzedaż. Według pogłosek znajdować się na niej mają tacy piłkarze, jak: Blind, Rojo, Depay, Schneiderlin, Schweinsteiger i Darmian. Biorąc pod uwagę, że Di Marii i Falcao już od długiego czasu w klubie nie ma, to dużo. W gronie udanych ostatecznie umieściliśmy za to Martiala. OK, może 20-latek nie stanowi dziś o głównej sile ofensywy zespołu, lecz ma w sobie dość spory potencjał, który w poprzednich rozgrywkach udokumentował przyzwoitymi liczbami. Tylko trochę szkoda, że tymi 50 milionami działacze sprawili Francuzowi krzywdę. Przyzwoite liczby wykręcił również Herrera.
Kwoty a statystyki
Kolejna statystyka jest równie ciekawa. Postanowiliśmy, opierając się na danych portalu Transfermarkt.pl, wyliczyć różnicę pomiędzy kwotami odstępnego, które Manchester w ostatnich latach wydawał na nowych piłkarzy, a ich potencjalnymi wówczas wartościami. Wynik? Nietrudno zgadnąć, że klub przepłacał. Największe dysproporcje zauważyliśmy w transferach Martiala, Pogby i Di Marii oraz Luke’a Shawa. Oczywiście, jesteśmy świadomi zmian na rynku w ostatniej dekadzie i rosnących cen. Z drugiej strony w przypadku Maty cena była jeszcze dość adekwatna do wartości. Strzałem w dziesiątkę okazało się zaś zakontraktowanie Ibrahimovicia bez kwoty odstępnego.
Zdajemy sobie sprawę, że te pieniądze będą tylko wierzchołkiem góry lodowej, zwłaszcza gdy dodamy jeszcze indywidualne wynagrodzenia. Mimo wszystko postanowiliśmy przedstawić pewien ułamek.
Posługując się powyższymi danymi, postanowiliśmy obliczyć, jak wydane pieniądze „przerobiono” na bramki i asysty. Okazuje się, że wszyscy piłkarze zakupieni w ciągu ostatnich czterech lat strzelili 102 gole. Odejmując od kwoty wydatków niskie koszty sprowadzenia bramkarzy, podzieliśmy wynik przez liczbę goli. Efekt:
W ciągu ostatnich czterech lat jedna bramka nowych zawodników kosztowała co najmniej 5,9 miliona euro.
Z asystami wygląda to nieco gorzej:
W ciągu ostatnich czterech lat jedna bramka kosztowała Manchester 6,4 miliona euro.
Tak jak w powyższych przypadkach wciąż zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z niekompletnymi danymi. Brakuje przede wszystkim pensji poszczególnych piłkarzy. Niemniej jeśli weźmiemy pod uwagę tylko same kwoty odstępnego, wynik prezentuje się bardzo słabo. Zwłaszcza że mówimy o kilkunastu transferach.
Fergie wyjątkiem?
Gdzie leży przyczyna? Kaprysy menedżerów? A może zmiany na rynku? W poszukiwaniu odpowiedzi postanowiliśmy się cofnąć do jeszcze starszej epoki, a mianowicie ostatnich lat sir Aleksa Fergusona, które również obfitowały w zakupy. Czy legendarny szkoleniowiec Manchesteru różnił się znacząco od swoich poprzedników? Sprawdźmy.
Jako cezurę czasową tym razem postanowiliśmy ustawić pierwsze okienko, w którym to do ostrej rywalizacji z „Czerwonymi Diabłami” ruszył rywal zza miedzy zasilany petromilionami szejków. Czy wraz pojawianiem się grubych pieniędzy u lokalnego wroga udało się sprowokować Fergiego do wielkich inwestycji?
Okazuje się, że przez pierwsze lata od momentu rozpoczęcia budowy imperium popularnych „Obywateli” Ferguson nie dał się zbytnio sprowokować, zachowując umiarkowany rozsądek i wstrzemięźliwość. O ile jeszcze w 2008 roku rywalizacja o usługi Dimitara Berbatowa toczyła się według kulisów do ostatnich godzin, o tyle następne dwa lata przebiegły już nadzwyczaj spokojnie. Szkot preferował niewielkie zakupy piłkarzy, którzy dopiero w przyszłości mieli stanowić o sile zespołu. Tego typu inwestycje uzupełniał niezłymi zawodnikami za rozsądną cenę (Antonio Valencia – 18 mln, Chris Smalling – 8 mln).
Stałą zwyżkową tendencję możemy jednak zauważyć w następnych latach, kiedy Ferguson sięgnął głębiej do portfela. Z drugiej strony, żadna z poszczególnych inwestycji nie robiła aż takiego wrażenia, jeśli chodzi o cenę oczywiście. David de Gea, ściągnięty za 25 milionów, pomimo początkowych problemów sportowych i wizerunkowych (próba kradzieży pączka w markecie) po latach wyrósł na jednego z najlepszych golkiperów świata. Z kolei zakup Robina van Persiego za mniej więcej 30 milionów euro był udaną inwestycją, biorąc pod uwagę jego wyniki, a także wysoką wartość w chwili transferu (około 48 milionów). Jasne, Ferguson nie był w tym czasie alfą i omegą. Także i jemu przytrafiały się wpadki. Wyrzuceniem pieniędzy w błoto okazywały się przecież tak irracjonalne zakupy jak Bebe czy chybione strzały w postaci niezłego Kagawy, zakupionego zresztą za niską kwotę 16 milionów.
Inwestycje sir Aleksa
To jak w końcu? Menedżer czy rynek?
Sprawa nie jest do końca taka oczywista. Nie ulega wątpliwości, że sam Ferguson wydawał pieniądze mimo wszystko bardzo mądrze, czego powiedzieć o van Gaalu zdecydowanie nie można. Z drugiej strony, kwoty, jakimi Szkot wówczas operował, znacząco się różnią od tych, jakie kilka lat opanowały transferowy rynek. Mamy nieodparte wrażenie, że „niezły” Kagawa nie kosztowałby dziś zaledwie 16 milionów, z kolei de Gea byłby do wyciągnięcia z Atletico za dwukrotnie wyższą kwotę.
Ferguson jak mało kto potrafił wyznaczać nowe granice w postaci gigantycznych zakupów. Przecież to właśnie on jeszcze do połowy pierwszej dekady XXI wieku dokonał ogromnych inwestycji, kupując za 46 milionów Rio Ferdinanda, za 42 miliony Juana Sebastiana Verona i 37 milionów Wayne’a Rooneya. Dziś kwota 50 milionów nie robi na kibicach wielkiego wrażenia, tymczasem na ówczesne standardy były to sumy bajońskie. Różnica polegała jednak na tym, że „Fergie” trafiał, następcy niekoniecznie. Nie wierzycie? Zerknijcie sami.
Spośród powyższych, zaledwie dziesięciu, transferów naszym zdaniem przynajmniej aż siedem było strzałami w dziesiątkę. To niemalże połowa wszystkich transferów Moyesa i van Gaala. A mówimy tu tylko o wybranym fragmencie działalności sir Aleksa. Widzimy zatem, że zrzucenie całej odpowiedzialności na prawa rynku byłoby zbyt dużym uproszczeniem.
Wina menedżerów czy rynku?
Owszem, Manchester United wydaje mnóstwo pieniędzy, dołączając się tym samym do i tak zwariowanej już giełdy. Dzisiejsze sumy wydawane na piłkarzy kilka lat temu byłyby czymś nie pomyślenia. Niewykluczone, że sam Ferguson zagubiłby się w takich realiach. Z drugiej strony, mógłby wprost doskonale się wpasować do nowej rzeczywistości. Kluczem byłby ten zmysł do piłkarzy, którego menedżerowi nie brakowało na przestrzeni swojej całej pracy.
Zrzucając wszystko na barki odpowiedzialności rynku, pominęlibyśmy jeszcze jedną, istotną kwestię. Kto w końcu w największym stopniu decyduje o zmianach w ekonomii transferów piłkarskich? Oczywiście, że futbolowi giganci, tacy jak właśnie Manchester. Jasne, dużą cegiełkę w tym procesie należy przekazać m.in. szejkom z Paryża czy błękitnej części Manchesteru. Niemniej Barcelona, Real czy właśnie „Czerwone Diabły” bez większego zawahania postanowiły przystąpić do kontrofensywy, o czym zresztą świadczą takie pomysły jak 50 milionów Martiala.
Reasumując, rynek transferowy zmieniają same kluby. Kwestia skuteczności zakupów leży jednak po stronie menedżerów i właścicieli.