Kwintesencją futbolu są mecze o najwyższą stawkę. Spotkania budzące w społeczeństwie szczególne emocje. Mecze, przy których poziom podekscytowania sięga zenitu. Do takich pojedynków na pewno zaliczają się derby Italii.
Praktycznie w każdym kraju jest widowisko piłkarskie, które już na kilka dni przed meczem budzi ogromne emocje. W Polsce kluczowymi meczami są odpowiednio spotkania między Legią, Wisłą czy Lechem. W Anglii takimi widowiskami są mecze między Wielka Czwórką, czyli „Red Devils”, „The Reds”, The Blues” czy „The Gunners”. Na Półwyspie Apenińskim meczem nazywanym hitem jest spotkanie między Interem Mediolan oraz Juventusem Turyn. Chcąc nie chcąc, są to kluby najbardziej utytułowane we Włoszech, budzące najwięcej emocji wśród tifosi.

Dla kibiców przy takich konfrontacjach nieważne jest miejsce w tabeli, a wynik w tym konkretnym meczu. Jeśli kibic w takim spotkaniu zobaczy, że zawodnik gra na 50%, to można ze spokojem spodziewać się gwizdów i kpiny skierowanej w stronę owego delikwenta. Fan w pewnym sensie wyznacza zasady funkcjonowania w środowisku piłkarskim. Nieprzestrzeganie pewnych podstawowych kryteriów jest niestety niewybaczalne.
W najbliższy weekend kibice na całym świecie będą świadkami klasyku. Naprzeciw siebie staną jedenastki nieprzepadające za sobą. Nie ma co ukrywać, w ostatnich meczach między głównymi zainteresowanymi Juventus nie był w najlepszej dyspozycji. Szkoleniowiec Jose Mourinho był kimś w stylu persona non grata w stolicy Piemontu. Kibice „Starej Damy” mieli powody, by tak myśleć. Każda okazja, w której portugalski szkoleniowiec rywalizował ze swoim adwersarzem z Turynu, dawała mu powody do zachwytu, a nawet samozadowolenia. Portugalczyk podchodził do takich meczów szalenie zdeterminowany i to było odzwierciedlone w wynikach. Ostatnie mecze, odpowiednio 2:0 w 34. kolejce Serie A oraz dokładnie ten sam wynik w ćwierćfinale Coppa Italia, są tego dowodem. Co prawda tuż przed świętami Bożego Narodzenia, Bóg wydawał się turyńczykiem w pasiastej biało-czarnej koszulce, dając zwycięstwo „Bianconerim” powszechnym w tych potyczkach wynikiem 2:1. Specjalnie to jednak nie zmieniło sytuacji. Od czasu pamiętnej degradacji zespołowi rozgrywającemu mecze w roli gospodarza na stadionie Olimpico idzie jak po grudzie…
Poprzedni sezon był koszmarem w wykonaniu ekipy turyńskiej dowodzonej przez dwóch trenerów. Pierwszym, który miał wprowadzić na salony „Stara Damę”, miał być Ciro Ferrara. Zaczął z wielkim hukiem. Kilka zwycięstw z rzędu napawało optymizmem. Z tym, że im bardziej balon był pompowany, tym trudniej było go utrzymać w całości. W pewnym momencie balon pękł, czego efektem była abdykacja byłego obrońcy Juventusu z ławki trenerskiej. Zmiennikiem okazał się Alberto Zaccheroni, niedoszły selekcjoner kadry narodowej Polski. Można by rzec na całe szczęście, można ale niekoniecznie wypada. W takim razie lepiej ten aspekt po prostu przemilczeć.
Gdy klub Alessandro Del Piero miał problemy, to Inter grał jak natchniony. W rywalizacji o tytuł grał po prostu zachwycająco. W pełni zasłużył na końcowy triumf. Poza tym każdy kibic utożsamiający się z włoskim futbolem mógł wyrażać wdzięczność wobec klubu z Mediolanu. Właśnie ekipa „Nerazzurrich” broniła honoru włoskiego calcio w europejskiej rywalizacji pucharowej. Rywalizacji zwieńczonej końcowym triumfem nad Bayernem Monachium.

Teraz spoglądając na tabelę Serie A, można odnieść wrażenie, że w tym aspekcie nic się nie zmieniło. Na pierwszy rzut oka Inter jest na szczycie, Juventus zaś dopiero na pozycji dziewiątej. Ale jest co najmniej jeden argument przeczący takiemu sformułowaniu. Czynnikiem tym są liczby. Po stronie Interu liczba trzy, zaś po przeciwnej barykadzie liczba 12. Pierwsza wskazuje liczbę straconych bramek, druga zaś liczbę strzelonych bramek. Mecz pomiędzy ekipą Luigiego Del Neriego i Rafaela Beniteza będzie konfrontacją najlepszej w lidze obronie z najlepszym atakiem. To musi budzić dreszczyk emocji, zainicjowany podekscytowaniem związanym z oczekiwaniem na taką potyczkę.
Zresztą kto śledzi ligę włoską, ten wie, że w kadrach obu zespołów znajduję się duża liczba wirtuozów piłkarskich. Nie ma co tu owijać w bawełnę. Julio Cesar, Wesley Sneijder, Samuel Eto’o pewnie nieraz sprawią problemy Alessandro Del Piero, Giorgio Chielliniemu czy Milosowi Krasicovi. Ale to jest to. Gdyby nie takie mecze, futbol nie byłby tym, czym jest. Nie bez kozery legendarny menadżer Liverpoolu wypowiedział następujące słowa:
– Niektórzy uważają, że piłka nożna jest kwestią życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Zapewniam, że jest czymś znacznie, znacznie ważniejszym.
Trudno się z takimi słowami nie zgodzić, jeśli jest się prawdziwym kibicem, łatwo to zrozumieć. W niedzielny wieczór od godziny 20.45 nastąpi kulminacyjny moment. Mogący rozjaśnić umysł, by zrozumieć słowa wypowiedziane przez Billa Shankly. Ci, którzy to już wiedzą, pewnie się w tym przekonaniu umocnią. Z kolei ci, którzy jeszcze tego nie wiedzą, mają okazję się o tym przekonać. To po prostu trzeba zobaczyć, niewarto się nad tym dłużej zagłębiać. Na dywagację nadejdzie czas po tej walce. Wtedy zaczną się dyskusje, polemiki, czyli naturalna reakcja łańcuchowa. Reakcja spowodowana miłością do tej pięknej dyscypliny sportu, jaką jest piłka nożna.