W zeszłym tygodniu wróciły rozgrywki Ligi Mistrzów i Ligi Europy, uwielbiane przez wszystkich związanych z piłką nożną europejskie puchary. Ale jeśli ktoś miał być w ten poniedziałek szczególnie z tego faktu zadowolony, to z pewnością mogli to być to sympatycy klubów z hiszpańskiej La Liga, ostatnio prawdziwych potworów na poziomie rozgrywek kontynentalnych.
UCL 2014🇪🇸
UEL 2014🇪🇸
SUP 2014🇪🇸
CWC 2014🇪🇸
UCL 2015🇪🇸
UEL 2015🇪🇸
SUP 2015🇪🇸
CWC 2015🇪🇸
UCL 2016🇪🇸
UEL 2016🇪🇸
SUP 2016🇪🇸
CWC 2016🇪🇸💪🏻😉
— MisterChip (Alexis) (@2010MisterChip) December 18, 2016
Powyższy tweet jest wymowny. Od sezonu 2013/2014 najlepsze hiszpańskie zespoły (w tym okresie były to akurat Real Madryt, Barcelona i Sevilla) zgarnęły wszystko, co było do zgarnięcia na europejskiej i światowej arenie. „Los Blancos” z Madrytu, co logiczne, bronią tytułu w Champions League, a istni królowie Europa League, „Los Nervionenses”, choć czwarty raz z rzędu w tych rozgrywkach nie zatriumfują, to koronę mogą ewentualnie przekazać jednemu z krajanów – Athleticowi, Celcie lub Villarrealowi.
Bo co na pewno warto dodać, to fakt, że La Liga jest jedyną ekstraklasą, która w tym sezonie ma komplet swoich reprezentantów na wiosnę w europejskich pucharach – czterech w Lidze Mistrzów i trzech w Lidze Europy. A wzmacniane statystykami anegdoty o wyczynach Hiszpanów w dwumeczach stają się powoli legendarne – w lutym ubiegłego roku ekipy z Półwyspu Iberyjskiego mogły się chwalić zwycięstwami w 35 z ostatnich 38 dwumeczów w europejskich pucharach, w maju – 47 na 50. Można by stwierdzić, że Hiszpanom jest łatwiej grać w pucharach niż w rodzimej lidze. Dominacja to nawet za mało powiedziane.
Po takich sukcesach naturalne stało się myślenie, czy kampania 2016/2017 w europejskich pucharach będzie czwartą z rzędu, którą zdominuje ekstraklasa z ojczyzny Cervantesa. Tym bardziej że w drugiej z kolei, czyli aktualnej, edycji Ligi Mistrzów mogła mieć ona pięć zespołów w fazie grupowej – w sezonie 2015/2016 do Barcelony, Realu, Atletico i Sevilli (jako, jakżeby inaczej, zwycięzcy Ligi Europy) dołączyła, wtedy jeszcze nie mająca tylu problemów co dziś, Valencia z Nuno Espirito Santo na ławce trenerskiej. „Nietoperze” z Estadio Mestalla wówczas mierzyły się w czwartej rundzie kwalifikacyjnej z AS Monaco, które ograły w dwumeczu 4:3 i potwierdziły tym samym prymat La Liga w Europie.
W lutym ubiegłego roku ekipy z Półwyspu Iberyjskiego mogły się chwalić zwycięstwami w 35 z ostatnich 38 dwumeczów w europejskich pucharach, w maju – 47 na 50.
Ale już rok później, przed edycją turnieju śledzoną przez nas aktualnie, potwierdziło się, że futbol może i zabiera, ale też oddaje. Ponownie – ostatnia prosta eliminacji, znów z jednej strony Monaco, a z drugiej ekipa z Hiszpanii. Tym razem był to Villarreal, w którym na kilka dni przed pierwszym meczem doszło do zmiany trenera. Praktycznie brak czasu na zgranie się szkoleniowca z drużyną nie mógł przynieść innego efektu niż przegrany 1:3 kwalifikacyjny dwumecz. Sukces w tym starciu rodzącego się wówczas nowego giganta ligi francuskiej mógł jednak niespecjalnie zmartwić Hiszpanów, ponieważ wciąż mieli w grze całą swoją najlepszą siódemkę ubiegłego sezonu, Villarreal dołączył do Athleticu i Celty w Lidze Europy.
Hiszpanie fazę grupową Ligi Mistrzów przeszli niemalże jak burza – szesnaście zwycięstw, pięć remisów i tylko trzy porażki; Barcelona i Atletico swoje grupy wygrały, Realu nikt nie pokonał, wszyscy awansowali do play-offów. Tymczasem w Lidze Europy Athletic, Villarreal i Celta w sumie wygrały siedem spotkań, tyle samo zremisowały i czterokrotnie uznały wyższość przeciwnika, nie mniejsze to osiągnięcia niż ziomków z Champions League. Choć nikt z tej trójki swojej grupy nie wygrał, to z awansami w rękach kto by się tym przejmował? Grunt, że hiszpańskie towarzystwo w komplecie na europejską wiosnę.
Fazę play-off europejskich pucharów z reprezentantów ligi hiszpańskiej miały rozpocząć ekipy Barcelony, Realu i baskijsko-galisyjko-walencka trójka. Na „Dumę Katalonii” czekało Paris Saint-Germain, „Królewscy” mobilizowali się na Napoli, Athletic podejmował APOEL, Celta szykowała się na Szachtar, a Villarreal mierzył się z Romą. Rywale w zasięgu? Jak najbardziej. Z przymrużeniem oka można było mówić, że nawet jeśli ktoś z tego iberyjskiego grona nie mógł czuć się faworytem, to i tak magia Hiszpanii w kontynentalnych rozgrywkach mogła wszystko zrobić za nich samych.
La Liga jest jedyną ekstraklasą, która w tym sezonie ma komplet swoich reprezentantów na wiosnę w europejskich pucharach.
Ale nie zrobiła. Na pięć starć – dwa zwycięstwa i trzy porażki, w tym dwie po 0:4. Real Madryt w świetnym stylu poradził sobie z Napoli, a Athletic ostatecznie uporał się z APOEL-em. Natomiast Barcelona wyjechała z paryskiego Parku Książąt chyba w jeszcze gorszym stanie niż niecałe cztery lata temu z monachijskiej Allianz Arena, „Żółtą Łódź Podwodną” zatopił Edin Dzeko, a Celta, choć minimalnie, uległa Szachtarowi. Z jednej strony potrafiący się zmotywować na poważne starcie „Królewscy” oraz waleczni Baskowie ze zwycięstwami, mimo konieczności gonienia wyników, i to przed własnymi widowniami, a z drugiej kulminacje problemów „Barcy” w środku pola oraz kryzysy Villarrealu i Celty. Co jak co, ale do takich łomotów wręcz i w takiej ilości dla hiszpańskich ekip w europejskich pucharach na pewno nikt nie jest przyzwyczajony. O chociaż częściowe zmazanie plam z honoru Hiszpanów będą teraz musiały postarać się Atletico i Sevilla, naprzeciwko nich odpowiednio Bayer Leverkusen i Leicester City.
Ktoś może zapytać – no i co z tego? Że niby jesteśmy świadkami końca jakiejś ery w futbolu? Upadającego mitu hiszpańskich drużyn w europejskich pucharach? Sytuacja z wtorku i czwartku jest nietypowa, ale prędzej bym takie teorie zaczynał głosić, gdyby na Millennium Stadium w walijskim Cardiff i/lub Friends Arena w szwedzkiej Solnie puchar Ligi Mistrzów/Europy uniósł w geście triumfu kapitan drużyny nie tyle z Premier League, ile właściwie każdej niehiszpańskiej. Czy są na to szanse? Oczywiście. Tak samo jak na przejście Realu do historii, doczekanie się Atletico, potwierdzenie pewnych aspiracji przez Sevillę, odzyskanie formy przez Celtę czy zdecydowaną determinację Athleticu do samego końca.
Barcelona i Villarreal? Jak to mówią, trzeba wierzyć do ostatniego kopnięcia piłki. A naprawdę to tak czy siak – niezależnie od ostatecznych rezultatów na Camp Nou, Stadio Olimpico czy nawet w Cardiff i Solnie – kolejne wielkie historie zostaną napisane. A za to przecież kocha się piłkę nożną, prawda?