Do momentu zakupienia „The Filberts” przez Vichaia Srivaddhanaprabhę w 2010 był to klub raczej anonimowy na światowym podwórku. W kraju też uchodził raczej za przeciętniaka, który nie potrafił zagrzać miejsca na stałe w jednej klasie rozgrywkowej. Wszystko zmieniło się, gdy klub wpadł w objęcia tajskiego biznesmena, a Leicester przewróciło Premier League do góry nogami.
Cytując klasyka: Niewykorzystane sytuacje lubią się mścić
Rok 2013, kilka lat po objęciu przez nowego właściciela forma poszybowała w górę. Klub ustabilizował swoją grę, a efektem była walka w barażach o Premier League. Po pierwszym meczu przeciwko Watford (1:0) Leicester przystępowało do rewanżu w roli lekkiego faworyta. To, co stało się w ciągu ostatniej minuty, spokojnie nadaje się na scenariusz do Hollywood. Zanosiło się na remis 2:2 i dogrywkę, gdy w 97. minucie Leicester otrzymało szansę od losu w postaci rzutu karnego. Strzelał Anthony Knockaert, ale zarówno strzał, jak i dobitkę obronił Manuel Almunia.
Fani Watford wpadli w szał radości, ale nie zdążyli na długo odetchnąć. Ich ulubieńcy wyprowadzili szybki kontratak, który soczystym uderzeniem wykończył Troy Deeney. Sędzia nie zdążył nawet użyć końcowego gwizdka. Fani „Szerszeni” wybiegli na boisko, by świętować. Watford – Leicester 3:2. Oto, w jaki sposób można przegrać drogę do marzeń w minutę i zwrócić na siebie uwagę sportowego świata.
Grzechy odkupione. Polski akcent w tle
Kolejny sezon był szansą na pozbieranie się w całość i odzyskanie tego, co stracone. Choć po tak dotkliwym ciosie niejedna drużyna przechodziłaby kryzys. Z pewnością nie „Lisy” – to klub prawdziwych twardzieli, którzy grają do końca.
Po kilku pierwszych kolejkach dołączył do nich polski fenomen, czyli Marcin Wasilewski. Według opinii wielu specjalistów miał on nie wrócić na wysoki poziom po fatalnej kontuzji w Anderlechcie. Tymczasem „Wasyl” nie dość, że utarł nosa ekspertom, to w znacznym stopniu przyczynił się do sukcesów angielskiego klubu. W trakcie pobytu w Anglii rozegrał dla „The Foxes” 77 meczów, stając się jednym z ulubieńców w klubie.
W grę wchodził awans do wyższej klasy rozgrywkowej. „Fosse” zdobyli mistrzostwo na zapleczu angielskiej ekstraklasy. Oprócz „Wasyla” już wtedy na czołowe postacie wyrastali Kasper Schmeichel z 18 czystymi kontami z tego sezonu oraz ich najlepszy strzelec w historii – Jamie Vardy – z 16 golami w mistrzowskiej kampanii. Nie pozostawili suchej nitki na konkurentach, notując 102 punkty w 46 kolejkach z przewagą dziewięciu punktów nad drugim Burnley. W końcu zmyli z siebie łatkę „Loosers” po komicznej porażce z Watford. Sezon dobiegł końca. Wszyscy odetchnęli z ulgą i snuli marzenia o Premier League.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo
„The Filberts” przystąpili do sezonu 2014/2015. Premier League szybko ich zweryfikowała i pokazała im, że tutaj nie ma miejsca na drobne błędy i przypadek. Każdy mecz to walka o życie, a każdy punkt jest na wagę złota. Przyzwyczajeni do ciągłego wygrywania podopieczni Nigela Pearsona przegrywali mecz za meczem, przeplatając okresy, w których zdobywali punkty.
Pomimo kiepskiej sytuacji w tabeli „Lisy” grały całkiem przyzwoity futbol. Krążyły teorie, że po prostu brakuje im ogrania na najwyższym poziomie, przez co przegrywają mecze o włos. Wiele osób zdążyło postawić na nich krzyżyk już podczas zimowej kampanii, w której wtoczyli się na ostatnie 20. miejsce tabeli.
Wszystko wskazywało na to, że tak już pozostanie do końca sezonu, a Wasilewski wraz ze swoją grupą musi przygotować się na spadek. 4 kwietnia 2015 w ostatniej fazie sezonu coś drgnęło. Wygrana 2:1 z WHU dała nadzieję do optymizmu.
Sam Nigel Pearson nie dowierzał w to, co się stało. Twierdził, że zbyt wiele nie zmienił. Czy tak faktycznie było? Być może. Chociaż znając jego twardą rękę, musiał nieźle potrząsnąć swoimi zawodnikami. Niesieni falą zwycięstw zdołali wygrać kolejne sześć z siedmiu spotkań i jedno zremisować. Ostatecznie skończyli ten sezon na 14. miejscu, przypieczętowując go efektowną wygraną z QPR 5:1. Cud nad King Power Stadium stał się faktem. O drużynie z centralnego Londynu znowu zrobiło się głośno. Droga przez mękę z piekła do nieba. Tak można podsumować ich dziewiczy sezon w Premier League.
Niemożliwe stało się faktem
Sezon 2015/2016 definitywnie przeszedł do historii. Nie zważając na wcześniejsze wyczyny, „The Foxes” dokonali rzeczy nieosiągalnej dla większości zespołów. Mistrz Anglii o równowartości jednego zawodnika z PSG czy Barcelony. Brzmi nierealnie? Nieważne, jaki ma wydźwięk, gdyż niemożliwe stało się faktem. Przedsezonowe spekulacje o kolejnym trudnym roku i walce o utrzymanie uleciały z dymem, a outsider ze środkowej części Anglii po raz kolejny był na ustach całego świata. Mistrzostwo kraju powędrowało do Leicester.
Początek sezonu nie zapowiadał się wcale tak optymistycznie, choć piłkarze przystępowali do letniej rundy pełni uśmiechów. Podbudowani zwycięstwami z końcówki poprzednich rozgrywek, zanim pokazali swoje „JA”, doświadczyli kilku zmian w klubie.
Kontraktu nie przedłużył trzon defensywy, Esteban Cambiasso. W jego miejsce został ściągnięty ówcześnie anonimowy N’Golo Kante, który, jak się okazało, był odkryciem sezonu. Obecnie jeden z lepszych defensorów na świecie. Z drużyną pożegnał się również menedżer, Nigel Pearson. Oficjalnie mówiło się o konflikcie z władzami. Ponadto jedną z głównych przyczyn mógł być wybryk jego syna, który stawiał go w złym świetle.
Na ratunek przybył Claudio Ranieri. Odbiło się to też na „Wasylu”, który stracił pozycję na boisku, a jego pomoc ograniczyła się do trzymania atmosfery w szatni. Jedno nie uległo zmianie – „Lisy” z meczu na mecz grały coraz lepiej i zaczynały liczyć się w walce o mistrzostwo.
Trzon zespołu znowu nie zawiódł. Vardy strzelał bez opamiętania – 24 gole w 36 meczach. Mahrez asystował 17 razy, wkręcając rywali w ziemię. Schmeichel zamurował bramkę, tracąc zaledwie 36 goli w 38 kolejkach. Świeżak Kante był niczym motor napędowy zespołu. W rezultacie Leicester zanotowało 23 mecze bez porażki, zdobywając 81 punktów i sięgając po pierwsze historyczne zwycięstwo Barclays Premier League. Ranieriego ochrzczono ojcem sukcesu, a drużynę z King Power Stadium traktowano w skali cudu.
Z nieba do piekła. „Forbiddes” pogrążeni w żałobie
Tym razem zgodnie z przewidywaniami ekspertów „Lisy” zaliczyły jednorazowy wyskok. Kolejne sezony to raczej stabilizacja formy w wykonaniu niebieskich. 12. i dziewiąte miejsce w dwóch kolejnych sezonach to co najmniej przeciętnie osiągnięcie jak na niedawnego mistrza Anglii. Zmieniali się trenerzy i zawodnicy, jak w każdym normalnym zespole dochodziło do roszad.
Z pozoru brzmi to jak historia większości jednosezonowców, którzy zachwycają i nikną z pola widzenia. Niestety nie tym razem. Team z King Power Stadium z powrotem trafił do piekła. To był najczarniejszy dzień w historii piłki nożnej.
27 października po meczu Leicester – WHU (1:1) w katastrofie śmigłowca przy klubowym parkingu zginęli właściciel i jego załoga. Na jego pokładzie znajdowała się także polska pilotka, Izabela Lechowicz.
Bramkarz „Lisów” – Kasper Schmeichel – po całym wydarzeniu opublikował w internecie list do zmarłego właściciela:
„Zainspirowałeś mnie, a ja Ci uwierzyłem. Sprawiłeś, że zacząłem wierzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bez Ciebie i Twojej rodziny nic, co osiągnęliśmy, by się nie wydarzyło. Pozwoliłeś mi doświadczyć rzeczy, które wydawały się tylko fantazją. Sprawiłeś, że moje marzenia się spełniły”.
https://www.youtube.com/watch?v=JhUJtViPgUk
Władzę w klubie przejął syn, Aiyawatt Srivaddhanaprabha. Jednym z pomysłów na uczczenie pamięci jest zmiana nazwy stadionu na jego cześć. Jak dotąd do takowej nie doszło. Cała ta historia dowodzi temu, że zarówno sport, jak i życie składają się z momentów, a najważniejsze z nich przechodzą do historii. Niezależnie od tego, czy napawają dumą i przynoszą nam radość, czy są powodem do płaczu i głębokich refleksji.
Leicester zajmuje obecnie dziewiąte miejsce w tabeli, a każdy mecz w ich wykonaniu przypomina co najmniej bitwę o życie. Ulubieńcy kibiców robią co mogą, aby oddać hołd Vichaiowi Srivaddhanaprabha.
Od momentu, gdy w grę weszło ludzkie życie, toczy się ona o zupełnie wyższe cele. Czym jest zdobywanie na pozór nic nieznaczących trzech punktów w obliczu ludzkiej tragedii? Z pewnością odpowiedź uzyskamy na koniec sezonu, zerkając z przymrużeniem oka na końcowe miejsce bohaterów z King Power Stadium.
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą Ks. Jan Twardowski