W latach 2000-2004 stało się coś dziwnego. Turniej wdrapał się już na największe wyżyny marketingowej wielkości, poziom stał się niemal równie wysoki jak na mistrzostwach świata i nagle jakiś niewytłumaczalna siła sprawiła, że najlepsi przestali wygrywać. Dziwne? Nie – to piłka nożna.
Poprzednia część artykułu dostępna pod tym linkiem: Historia Euro – część 3
Wyobraźmy sobie kulę wystrzeloną z pistoletu z wygrawerowanym napisem „mistrzostwa Europy”. Powinna wylecieć z lufy z ogromną prędkością, po chwili osiągnąć najwyższy pułap, a następnie powoli opadać. Wydawało się, że sukces defensywnie nastawionej Grecji czy porażka fenomenalnej Holandii będą oznaczały spowolnienie lotu. Jednak dramaturgia owych rozstrzygnięć, ofiarność bohaterów oraz determinacja wszystkich ludzi pracujących na pozytywny efekt końcowy sprawiły, że poziom turnieju można podnieść nie tylko poprzez efektowną grę w ofensywie, ale też doskonałość taktyczną i perfekcję w defensywie.

Kwalifikacje do turnieju finałowego w 2000 roku przebiegły zgodnie z planem. Niemal w każdej grupie zwyciężali główni faworyci, zostawiając kolejnym ekipom furtkę w barażach. Włochy, Francja, Hiszpania, Niemcy i Portugalia nie miały żadnego problemu z wywalczeniem przepustki. Potknęła się nieco Anglia, ale zwycięzca grupy 5. – Szwecja – była wówczas drużyną lepszą od ekipy Albionu. Ciekawostką jest fakt, że o mały włos Anglików za burtę nie wyrzuciła Polska. „Biało-czerwoni” przegrali z Anglią 1:3 (hat-trick Scholesa) i zremisowali 1:1, jednak słabsza postawa Wyspiarzy w pozostałych meczach sprawiła, że to Szwedzi decydowali o być czy nie być Anglii w turnieju. Reprezentacja „Trzech Koron” na zakończenie fazy eliminacyjnej podejmowała na swoim stadionie Polskę, gdyby przegrała, to nasza drużyna grałaby w barażach, a sen Anglików o Euro 2000 zostałby brutalnie przerwany. Szwedzi okazali się profesjonalistami, pokonali Polskę 2:0 – i to nasz sen został brutalnie przerwany. Zawiodły Rosja i Chorwacja, które nie zdołały się zakwalifikować choćby do baraży. Pozytywnie zaskoczyły Norwegia, Słowenia, Turcja oraz Izrael. Norwegowie awansowali z pierwszego miejsca w grupie, Słowenia niespodziewanie pokonała w barażach Ukrainę, wygrywając 2:1 u siebie i remisując 1:1 na wyjeździe. Turcja awansowała dzięki bramce strzelonej na wyjeździe w meczu barażowym z Irlandią, z kolei Izrael odpadł w tej samej fazie po klęskach 0:5 i 0:3 z Czechami.
Finały mistrzostw Europy w 2000 roku po raz pierwszy odbywały się w dwóch krajach jednocześnie. 16 finalistów gościły Belgia i Holandia. Od początku więc uważano holenderską reprezentację za jednego z głównych faworytów. W tym samym rzędzie wymieniano Niemców, którzy trafili do grupy A z Anglią, Portugalią i Rumunią. Na dzień dobry fantastycznym widowiskiem, okraszonym wspaniałym golem Luisa Figo, uraczyli nas Portugalczycy i Anglicy (3:2), później ekipa Albionu pokonała Niemcy 1:0, wyrzucając tym samym jednego z faworytów za burtę. Mecz Anglików z Rumunami to kolejny spektakl, który był wspominany przez lata. Najpierw prowadzili Rumuni, potem dwa gole strzeliła Anglia, następnie Munteanu doprowadził do remisu, a na minutę przed końcem po strzale Ganei z rzutu karnego zespół z Bałkanów zapewnił sobie zwycięstwo 3:2 i awans do kolejnej rundy. Wielki mecz. Grupa B nie była już tak efektowna. Szwecja zagrała zdecydowanie poniżej oczekiwań, co ułatwiło zadanie Włochom. Nieźle radziła sobie też Belgia, która w ostatnim starciu musiała dopełnić formalności, remisując lub wygrywając z Turcją. Hakan Sukur miał jednak inne plany i dwukrotnie trafiając do siatki, zakończył udział w turnieju jednego z gospodarzy. Kolejna grupa to huśtawka bałkańsko-hiszpańska. W pojedynku pomiędzy zawsze mocną Jugosławią a debiutującą na arenie międzynarodowej Słowenią za sprawą Zlatko Zahovicia po 60 minutach gry wynik brzmiał 0:3! Mało tego, „Plavi” stracili Mihajlovicia, który zobaczył czerwoną kartkę. Jugosławia wzięła się jednak za siebie, w sześć minut odrobiła straty i mecz zakończył się remisem 3:3. Prawda, że ekstremalne rozstrzygnięcie? Ale to dopiero przedsmak emocji w tej grupie. O wszystkim decydowały ostatnie mecze, Norwegii ze Słowenią i Hiszpanii z Jugosławią, każdy mógł awansować. Prawdziwy horror kibicom zafundowały dwie ostatnie drużyny, które od 30. minuty zaczęły się wzajemnie rozstrzeliwać. Na dwie minuty przed końcem Jugosłowianie prowadzili 3:2, ale najpierw Gaizka Mendieta, a później Alfonso przesądzili o zwycięstwie Hiszpanów. Obie ekipy wyszły z grupy, w równoległym spotkaniu padł bowiem remis 0:0, ale to był koniec występów „Plavich” na tym turnieju. Walka w grupie D stanęła pod znakiem popisu gospodarzy. Holandia pokonała Czechów 1:0, Danię 3:0, a na koniec w rezerwowym składzie ograła mistrzów świata – Francuzów – 3:2.
Ćwierćfinały przyniosły jeszcze więcej emocji niż faza grupowa. Na początek Portugalia wyeliminowała rewelacyjną Turcję, zwyciężając 2:0. Trzeba pamiętać, że ten mecz mógłby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby w 45. minucie Arif wykorzystał rzut karny i doprowadził do remisu. Później Włosi w identycznym stosunku pokonali Rumunów, którzy kończyli spotkanie w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Hagiego. Następnie swój koncert kontynuowała Holandia. W meczu z Jugosławią trzy razy trafiał Kluivert, dwa razy Overmars, a jedna bramka padła po samobójczym trafieniu Govadericy (niektóre źródła podają, że zdobywcą tej bramki był Kluivert). Rywale odpowiedzieli w ostatniej minucie golem honorowym Savo Milosevicia, jeśli w ogóle przy porażce 1:6 można mówić o honorze. Na Holandię nie było mocnych. W ostatnim ćwierćfinale Francja grała z Hiszpanią. Zaczął Zidane, który trafił z rzutu wolnego, wyrównał po rzucie karnym Mendieta, potem swoje trzy grosze dorzucił Youri Djorkaeff, a w ostatniej minucie meczu sędzia podyktował kolejną „jedenastkę” dla Hiszpanii. Na boisku nie było już etatowego wykonawcy rzutów karnych, Gaizki Mendiety (zdjęcie go z boiska było chyba największym błędem w karierze trenerskiej Jose Antonio Camacho), więc do futbolówki podszedł utytułowany, ale wciąż bardzo młody Raul. As Realu Madryt posłał piłkę obok bramki i Hiszpania odpadła z turnieju, choć dogrywka była na wyciągnięcie ręki.
Scenariusz spotkań półfinałowych przekroczył skalę grozy. Najpierw Francuzi i Portugalczycy zafundowali kibicom iście szatańskie emocje. Wynik otworzył w 18. minucie Nuno Gomes, wyrównał w 51. Thierry Henry. W dogrywce iskrzyło, piłkarze nie oszczędzali swoich nóg, walczyli do upadłego o każdy centymetr boiska, aż w 117. minucie Abel Xavier zagrał ręką w polu karnym, a sędzia podyktował rzut karny. Niewiele brakowało, by arbiter został zlinczowany, Abel Xavier wyleciał z boiska, a po meczu ukarani zostali też Nuno Gomes i Joao Pinto. „Jedenastkę” na gola zamienił Zidane, a że wówczas obowiązywała zasada złotego gola, to Francja w jednej chwili zapewniła sobie udział w finale. Drugi mecz był równie dramatyczny, choć emocje wywołały zgoła inne wydarzenia. Holandia miała Włochów na widelcu, sięgała już tym widelcem do ust, ale jedzenie wciąż się broniło, rozpaczliwie się trzymało i nie chciało zejść z tego widelca. Nie pomogła czerwona kartka dla Zambrotty w 34. minucie, nie zmieniły nic rzuty karne Franka de Boera w 37. i Patricka Kluiverta w 60. minucie. Takie było chyba przeznaczenie, bo oprócz tego było jeszcze wiele doskonałych sytuacji bramkowych, które zostały zaprzepaszczone przez Holendrów. Słupki i poprzeczki, które były jak z gumy, wydawały się schylać po piłkę, kiedy ta leciała w światło bramki, no i ten niesamowity Toldo, będący tego dnia nie do pokonania, zatrzymali rozpędzoną Holandię. W serii „jedenastek” włoski golkiper dalej imponował formą, obronił strzał de Boera i Bosvelta, Stam spudłował, zakończyło się rezultatem 3:1 dla Włochów.
Finał. Mistrzowie świata, będący przed szansą na potwierdzenie swojej dominacji, spotkali się z geniuszami defensywy. W 55. minucie wszystko wskazywało na to, że skuteczna obrona triumfuje. Jedna akcja Delvecchio dziesięć minut po rozpoczęciu drugiej połowy dała Włochom prowadzenie. Kiedy już „Azzurri” czekali na gwizdek i wyobrażali sobie, jak się zachowają, kiedy będą wznosić puchar, Sylvian Wiltord przedłużył finałowy żywot Francuzów. Dogrywka trwała niecały kwadrans. Jedno z dośrodkowań trafiło do Davida Trezegueta, który pozornie w trudnej sytuacji huknął z woleja tuż pod poprzeczkę włoskiej bramki. Nawet taki gladiator jak Toldo nie miał żadnych szans na udaną interwencję. Francja została mistrzem Europy.
Euro 2000 zostało zapamiętane jako turniej bramkarzy. Genialna postawa Toldo to nie wszystko, Edwin van der Sar zakończył turniej z czystym kontem (w meczu z Francją bronił Westerveld, który wszedł też na końcówkę pojedynku z Jugosławią). Na uwagę zasługuje też występ 39-letniego Lothara Matheusa, który stał się najstarszym zawodnikiem z pola, jaki brał udział w turnieju finałowym.
29.06.2000 FRANCJA – WŁOCHY 2:1 (0:0, 1:1)
Wiltord 90′, Trezeguet 103′ – Delvecchio 55′
FRANCJA: Barthez – Thuram, Blanc, Desailly, Lizarazu (86’ Pires) – Vieira, Deschamps, Zidane, Djorkaeff (76’ Trezeguet) – Henry, Dugarry (58’ Wiltord)
WŁOCHY: Toldo – Cannavaro, Nesta, Iuliano – Pessotto, Di Biagio (66’ Ambrosini), Albertini, Fiore (53’ Del Piero), Maldini – Totti, Delvecchio (86’ Montella)

W kolejnym turnieju finalistów gościć miała Portugalia. Już eliminacje pokazały, że może to być turniej wyjątkowy. Zdarzało się oczywiście, że faworyci jak walec przejeżdżali przez grupę kwalifikacyjną, tak uczyniła Francja, która w ośmiu meczach grupy 1. odniosła komplet zwycięstw i straciła tylko dwie bramki. Swoją grupę wygrali też Niemcy, Anglicy i Włosi. Jednak weźmy pod lupę na przykład Hiszpanię, która rywalizowała w grupie 6. Otóż wystarczyło, że Grecy w ośmiu spotkaniach strzelili osiem goli, tracąc cztery, by wyprzedzić najgroźniejszego rywala. Albo taka Holandia, która została zepchnięta do barażów przez Czechy. W swojej grupie zawiodła także Rosja, która dała się wyprzedzić Szwajcarii. A Polska? Tym razem „Biało-czerwoni” mieli doskonałą okazję do zajęcia przynajmniej drugiego miejsca. Szwecja była poza zasięgiem, ale Węgry, Łotwa czy San Marino nie powinny być przeszkodami. Pomyłka, lepsza okazała się Łotwa, która zdobyła trzy punkty więcej i uzyskała przepustkę do barażów. Tam los wskazał jej jako rywala trzeci wówczas zespół świata – Turcję. Zwycięstwo w Rydze 1:0 miało być jedynie miłym złego początkiem, ale mecz w Stambule, mimo iż w 64. minucie Turcy prowadzili 2:0, zakończył się wynikiem 2:2 i Łotysze sensacyjnie wywalczyli awans do Euro. Więcej o tym wydarzeniu piszemy tutaj. Swoje piękne chwile mieli również Szkoci, którzy w pierwszym starciu pokonali Holandię 1:0, jednak rewanż zakończyli bez żadnej zdobyczy i z bagażem sześciu bramek.
Nietrudno było wytypować głównych kandydatów do awansu w grupie A. Wszyscy głośno mówili, że promocję uzyskają Portugalia i Hiszpania, jednak już w pierwszym meczu gospodarze sensacyjnie ulegli skazanej na porażkę Grecji. W spotkaniu o wszystko podopieczni Luisa Felipe Scolariego pokonali Rosję 2:0, podczas gdy Grecy zremisowali z Hiszpanią 1:1. O awansie miał więc rozstrzygnąć mecz pomiędzy dwoma drużynami z Półwyspu Iberyjskiego. Emocje były przednie, a o zwycięstwie zadecydował gol, którego strzelcem był jeden z negatywnych bohaterów meczu półfinałowego sprzed czterech lat, Nuno Gomes. Hiszpania miała jeszcze nadzieję, że Rosja wygra z Grecją wyżej niż jednym golem, ale ten pojedynek zakończył się skromnym zwycięstwem „Sbornej” 2:1. Hiszpania wróciła do domu. W jej ślady poszli też Włosi. Bułgaria przegrywała wszystko, co mogła, a Włosi po remisowych meczach ze Szwecją i Danią musieli nie tylko wygrać z tą drużyną, ale też liczyć, że w równoległym spotkaniu Danii ze Szwecją nie padnie remis. Włosi zrobili swoje, wygrali 2:1, ale Skandynawowie podzielili się punktami, strzelając po dwa gole. „Azzurri” węszyli spisek, lecz sami są sobie winni, w końcu mogli pokonać Bułgarów wyżej, dwa gole załatwiłyby sprawę. W grupie D ofiarą miała paść jedna z drużyn: Niemcy, Czechy, Holandia, bo Łotwa była skazana na porażkę z kretesem. Jak się okazało, Łotysze dzielnie stawiali opór najsilniejszym, z Czechami długo prowadzili 1:0 po golu Verpakovskisa, ale później dali sobie wydrzeć trzy punkty. Z Niemcami zremisowali 0:0 i dopiero Holandia pokazała im miejsce w szeregu. Z turniejem pożegnali się Niemcy, którzy oprócz remisu z Łotwą podzielili się punktami z Holandią i przegrali 1:2 z Czechami. Jedynie w grupie D faworyci awansowali zgodnie z planem. Anglia i Francja udowodniły swą wyższość nad Szwajcarią i Chorwacją, choć nie obyło się bez emocjonujących meczów. Szczególnie godny zapamiętania jest pojedynek Anglików z Chorwatami, w którym kibice obejrzeli osiem goli (4:2).
W ćwierćfinale zaczęły się prawdziwe schody. Na początek dwie wyróżniające się drużyny, Anglia i Portugalia, stanęły naprzeciwko siebie. Fenomenalne widowisko zakończyło się remisem 1:1, po dogrywce było 2:2 (choć na pięć minut przed końcem wydawało się, że trafienie Ruiego Costy będzie srebrnym golem, jednak w ostatniej chwili wyrównał Lampard), rozstrzygnęły karne. Te lepiej wykonywali gospodarze, w bramce cuda wyczyniał Ricardo i głównie dzięki niemu Portugalia grała dalej. W kolejnym meczu dumnie krocząca machina zwycięstwa, zwana reprezentacją Francji, miała łatwo uporać się z Grecją. Jednak misterna taktyka Otto Rehhagela zupełnie przyćmiła walory Francuzów, a Angelos Charisteas wykorzystał jedną z sytuacji, która nadarzyła się po stałym fragmencie gry, i dał swojej ekipie awans do kolejnej rundy. Świetnie dysponowani Szwedzi w trzecim ćwierćfinale rozegrali znakomite spotkanie przeciwko Holandii, jednak gol nie padł przez 120 minut. Po raz kolejny więc rozstrzygały karne. Van der Sar miał w nich większe doświadczenie niż Isaakson – i to właśnie holenderski golkiper zadecydował o awansie „Pomarańczowych”, broniąc strzał Mellberga. Na koniec Czesi, oni nie pozostawili wątpliwości. Po świetnym występie w grupie jeszcze lepiej zaprezentowali się w 1/4 finału, nokautując Duńczyków 3:0.
Zdarzają się w życiu takie momenty, kiedy wydaje się, że ktoś połknął granat, wyciągając wcześniej zawleczkę, po chwili zdaje sobie sprawę z tego, co się stało, i następuje eksplozja. Tak się stało właśnie z Czechami. Absolutnie najlepsza drużyna tego turnieju w półfinale spotkała się z Grecją. Ekipa Hellady ponownie grała perfekcyjnie od strony taktycznej, nie pozwalając rywalom na rozwinięcie skrzydeł, tyle że do sparaliżowania takich skrzydeł było trzeba czegoś więcej niż solidności i konsekwencji, potrzebny był błysk geniuszu. Może na końcowy wynik wpłynęła kontuzja największego asa naszych południowych sąsiadów, Pavla Nedveda, ale nieważne, Grecy zwyciężyli, strzelając gola po stałym fragmencie gry. Właśnie dobiegała końca 105. minuta, Grecy wykonywali rzut rożny, wykonali modny wówczas wyblok, zza którego wyskoczył Traianos Dellas i wpakował piłkę do siatki strzałem głową. Czesi połknęli granat, a po chwili eksplodowali z rozpaczy. Zupełnie inaczej było w drugim półfinale. Portugalia była zespołem lepszym i zasłużenie pokonała Holandię 2:1.
Finał, Grecy znów w roli kopciuszka. Portugalia, mimo porażki w pierwszym spotkaniu, liczyła na zwycięstwo, podobnie jak Holandia w finale Euro 88 pokonała ZSRR. Scenariusz dokładnie ten sam, przewaga Portugalczyków, Grecy nastawieni defensywnie od czasu do czasu kontrują. Sprawiają zagrożenie tylko przy stałych fragmentach gry, natomiast rywal jakby nieco sparaliżowany, nie może pokazać pełni swoich możliwości. I nagle 57. minuta, stały fragment gry, dośrodkowanie, Charisteas, gol. Można gasić światło, tu się już nic nie wydarzy, Grecja mistrzem Europy. Perfekcyjna defensywa połączona z doskonałością taktyczną nie dała nawet nadziei na wyrównanie. Choć ataki Portugalii nie ustawały, a Figo, Deco czy Cristiano Ronaldo dwoili się i troili, to rywali zawsze było więcej. Wynik nie uległ zmianie.
Ten turniej miał coś wyjątkowego, miał Greków, którzy pokazali, że mimo mniejszego potencjału piłkarskiego można osiągnąć spektakularny sukces. Nie wiadomo, jak dużo trzeba włożyć w to pracy, ale na pewno trudno sobie wyobrazić jej ogrom. Turniej Euro 2004 jest jednak dowodem na to, że w futbolu wszystko może się zdarzyć.
4.07.2004 PORTUGALIA – GRECJA 0:1 (0:0)
Charisteas 57’
PORTUGALIA: Ricardo – Miguel (44’ Paulo Ferreira), Ricardo Carvalho, Jorge Andrade, Nuno Valente – Figo, Costinha (61’ Rui Costa), Maniche, Deco, Cristiano Ronaldo – Pauleta (74’ Nuno Gomes)
GRECJA: Nikopolidis – Seitaridis, Kapsis, Dellas, Fyssas – Giannakopoulos (76’ Venetidis), Zagorakis, Basinas, Katsouranis – Charisteas, Vryzas (81’ Papadopoulos)
Na wspomnienie Grecji bolą zęby, tak jak na
wspomnienie niedawnego finału Ligi Mistrzów. Mam
nadzieję, że piłka nożna więcej takich
"pseudomistrzów" już nigdy nie urodzi. Amen.
dziwne to były mistrzostwa, jednak najdziwniejsze
nie było to, że faworyci odpadali jeden za drugim,
lecz właśnie Grecy - pojawili się znikąd,
zgarnęli całą pulę i zniknęli tak szybko jak
się pojawili... totalna defensywa, dwie akcje z
kontry w meczu, wystarczyło by wygrać. Dziwniejsze
to niż sukces Duńczyków kilkanaście lat temu
(Laudrup i spółka przynajmniej pokazali kawał
ładnego, ofensywnego futbolu)... jednak co
zaskakujące, dziwne, czy fenomenalne w przypadku
Greków nie oznacza dobre... jedyne słowo, jakie
nasunęło mi się po tamtych wydarzeniach to
"antyfutbol" - nie chciałem tego więcej widzieć,
nie chciałem aby takie zespoły triumfowały.
Ostatnio los jednak chciał inaczej - finał LM 2012
- Chelsea - klubowa Grecja z 2004 roku:). Fenomen czy
przypadek?