Small City Club, czyli Hertha Berlin i faktyczna nazwa wielkiego projektu


Miało być dobrze jak nigdy, jest słabo jak zawsze

20 grudnia 2020 Small City Club, czyli Hertha Berlin i faktyczna nazwa wielkiego projektu

Są na świecie kluby duże, małe, biedne, bogate, wygrywające, przegrywające, z historią i tradycją, bezduszne nowotwory, takie, które wiecznie osiągają wyniki ponad stan, oraz te, które cały czas zawodzą. Do tych ostatnich najlepiej pasującym przykładem zdaje się być Hertha Berlin. To zespół, który co roku otwiera nowy projekt i mówi: jak nie teraz, to kiedy. W tym sezonie miało być identycznie, ale już wiemy, że znów oczekiwania przerosły rzeczywistość.


Udostępnij na Udostępnij na

Jesteśmy właśnie w trakcie ostatniej kolejki Bundesligi w tym roku. Większość drużyn zagrała już po 13 spotkań. Hertha Berlin swój ostatni mecz w tym roku rozegra dziś. Ale jakby w nim nie zagrała, to i tak nie zatuszuje negatywnego obrazu ostatnich 12 miesięcy.

Ani gry, ani wyników

14. lokata po rozegraniu sobotnich spotkań i raptem 13 punktów na koncie. To rzeczywistość, której bliżej do walki o utrzymanie niż gry o puchary. A przecież to miał być cel zespołu Labbadii. A na chwilę obecną berlińczycy do ostatniego miejsca gwarantującego występ w pucharach tracą osiem punktów.

Jeżeli jednak wygrywasz tylko trzy spotkania w dotychczasowych 12 i masz ujemny bilans bramkowy, to trudno nawet się łudzić lepszą przyszłością. Z ostatnich pięciu spotkań „Stara Dama” wygrała ledwie jedno. A rywalizacja z Mainz, mimo że nieprzegrana, była najlepszym dowodem na problemy i bezradność zespołu Bruno Labbadii.

No bo jak nie możesz wykreować okazji na tle przedostatniej drużyny ligi, to dobrze nie jest. Hertha w tym spotkaniu nie oddała celnego strzału, a w całej drużynie trudno było kogokolwiek bądź cokolwiek wyróżnić. Sam nie wiem, co było większym absurdem. To spotkanie czy pomeczowa wypowiedź Bruno Labbadii o stanie płyty boiska.

Spójrzcie na naszą murawę. Na niej nie da się grać piłką.Bruno Labbadia

 

Wygrane na początku grudnia derby z Unionem wydawały się być pewnym nowym otwarciem. Hertha Berlin zagrała tam, jak na nią, z polotem i potrafiła być zespołem lepszym od rywala. Dodajmy, że nie byle jakiego, bo Union to na dzisiaj ten lepszy klub z Berlina, który robi wynik ponad stan, zajmując 5. miejsce.

Absurd goni absurd

I to chyba najbardziej boli wszystkich ludzi związanych z Herthą. Jednak pretensje mogą mieć oni wyłącznie do siebie. Bo Hertha na każdym kroku udowadnia, że nie ma nic wspólnego z profesjonalizmem. Największym absurdem tego roku było rozstanie się z Juergenem Klinsmannem, który swoje odejście ogłosił za pomocą Facebooka. A przecież wcześniej to on miał być twórcą wielkiego projektu. W końcu uznane trenerskie nazwisko, amerykański wątek i czas związany z nadejściem nowych inwestorów.

A ci wcale nie okazali się zbawieniem dla niebieskiej części Berlina. Lars Windhorst początkowo chciał nabyć wszystkie akcje klubu, ale jak wiemy, niemieckie prawo na to nie pozwala (zasada 50+1). Dlatego w Berlinie co rusz dochodzi do różnych starć między właścicielami. Windhorst to ktoś, kto traktuje Herthę w kategoriach biznesowych i przede wszystkim zależy mu na jak najszybszym sukcesie sportowym i sporych pieniądzach. Pozostali, wraz z dyrektorem sportowym Michaelem Preetzem, chcieliby spokojniejszego rozwoju.

Kolejnym wcale nie większym od zwolnienia Klinsmanna paradoksem było jego zatrudnienie. Bo Niemiec to prawa ręka Windhorsta, która początkowo miała odpowiadać za pracę w klubowych gabinetach klubu związaną z rozwojem, niekoniecznie tym sportowym. A gdy nie było nikogo lepszego po zwolnieniu Ante Covicia, zdecydowano się przebrać Klinsmanna w trenerski dres.

Hertha to najmniej „niemiecki” klub w Bundeslidze. I wcale nie chodzi mi o liczbę Niemców w nim występujących, która co prawda jest mniejsza od liczby obcokrajowców, ale o sposób zarządzania klubem. Niemcy słyną z dobrej organizacji i planowania, czego o zespole Krzysztofa Piątka powiedzieć nie można. Wizji w tym miejscu jest tyle co porażek. A to wszystko przekłada się na poziom sportowy.

***

10., 11., 10., 6., 7., 15., 11. – na takich lokatach Hertha Berlin kończyła rozgrywki, odkąd wróciła do Bundesligi w sezonie 2013/2014. Raptem dwa razy udało im się uplasować na miejscach premiowanych pucharami. A takowy cel był stawiany praktycznie za każdym razem. Między innymi to doprowadziło do tego, że Labbadia jest dziewiątym trenerem Herthy Berlin w ciągu ostatnich dwóch lat.

Taki stan rzeczy powoduje też niechęć nowych piłkarzy, by przyjść do klubu. Oni doskonale wiedzą, że Stadion Olimpijski w Berlinie to dziś być może najtrudniejsze miejsce do pracy w Niemczech. Gdzie oczekiwania tak bardzo rozmijają się z rzeczywistością, wszystko ubrane jest w znamiona fikcji i absurdu, a w całym klubie brakuje jakiejkolwiek stabilności.

20 milionów pod choinkę

Ostatni tydzień przyniósł pozytywne informacje, które płyną z klubowych gabinetów. Lars Windhorst zdecydował się na przekazanie 20 milionów euro klubowi. To pierwszy przelew inwestora od października. Klub jednak nie chce tych pieniędzy wyrzucić w błoto i już dziś zapowiada, że wszelkiego rodzaju wzmocnienia będą bardzo wyważone i przemyślane. Celem głównym ma być pozyskanie skrzydłowego, który wzmocniłby rywalizację z Dilrosunem i Cunhą.

Labbadia cały czas czeka na powrót Jhona Cordoby, który, nie ma co ukrywać, jest pierwszym wyborem Niemca. I mimo świetnego występu Piątka w derbach trudno powiedzieć, by w pełni wykorzystał on okres kontuzji Kolumbijczyka. Swoją drogą można rzec dość przekornie, że Piątek i Hertha idealnie do siebie pasują. Tu i tu brakuje stabilizacji, a dobre występy zdarzają się okazjonalnie.

***

Czy Labbadia przetrwa do lata? Czy Piątek zostanie w niemieckiej stolicy dłużej niż do końca sezonu? Czy Hertha Berlin skończy ten sezon w górnej połówce? Jedyna racjonalna odpowiedź w tym momencie brzmi: trzy razy NIE. Jednak w Hercie racjonalności nie było, nie ma i pewnie nigdy nie będzie.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze